Serbia Występy gościnne

Serbia według Rudych Rodziców

1 maja 2016

Muszę przyznać , że ten kraj w aspekcie wojny bałkańskiej i wydarzeń w Sarajewie, nie budził mojej sympatii. Już kiedyś o tym pisałam, ale mam takie skrzywienie, które każe mi patrzeć na ludzkie twarze i zastanawiać się, kim byli i jak się zachowywali w czasie wojny, która nawet z uczciwego człowieka potrafi zrobić potwora.

Ale to błąd, bo ludzie w normalnych warunkach chcą i pragną być, żyć, pracować, zakładać rodziny, wychowywać dzieci. Więc jadąc do Serbii tak jak i do Niemiec, trzeba bardziej patrzeć i chcieć poznać, niż zagłębiać się w ich problemy z tożsamością i historią.

Wjechaliśmy do Serbii, jeszcze towarzyszą nam góry, ale krajobraz zaczyna się bardziej wypłaszczać, duże pola uprawne, mnóstwo kukurydzy, zbóż i pól arbuzów. Niestety raz po raz spotykamy grupki zmęczonych ludzi, początkowo myśleliśmy, że gdzieś popsuł się autokar i ludzie z bagażami sami starają się dostać do miasta, ale niestety to uchodźcy, którzy w mniejszych lub większych grupkach będą nam towarzyszyć. Upał, a my zmierzamy do Belgradu. Najdroższa nawigacajna blondi dostaje kręćka, a my szału. Dosłownie przeczołgała nas przez region pełen plantacji nektarynek i brzoskwiń, pełnego traktorów z przyczepami wyładowanymi owocami, które poruszały się powiedzmy to uczciwie żółwim tempem. I nagle blondi wpadła na pomysł „skręć w lewo”. Skręciliśmy w taką górzystą i krętą drogę, a na horyzoncie widzimy Belgrad. My zasadniczo jesteśmy na jego obrzeżach. I tak po 30 minutach kręcenia się w kółko nawigacja naprowadziła nas na drogę, z której wcześniej zjechaliśmy…

Dotarliśmy do miasta, a tam nadal trwa zabawa znana z całych Bałkanów w stylu – przepisy ruchu drogowego są dla słabeuszy i obcokrajowców. Szukamy naszej kwatery, co okazuje się działaniem karkołomnym. Ostatecznie zostaję wysadzona i mam za zadanie znaleźć nasz nocleg, a w tym czasie mój małżonek „parkuje” po bałkańsku czyli pod górkę na torowisku tramwajowym, na środku jezdni,ale z włączonymi światłami awaryjnymi. Mija go policja i kompletnie nie jest zainteresowana kierowcą, który łamie kilka przepisów jednocześnie. Ale przecież to są Bałkany!

Belgrad

Belgrad

Kwatera rekompensuje nam męczącą podróż, jest fantastycznie. Samochód zjechał windą do garażu podziemnego na sąsiedniej ulicy, a my znaleźliśmy się w super zadbanym i wyposażonym apartamencie. Szybki prysznic i w miasto.

Belgrad momentami przypomina Warszawę, trochę Wiedeń, Bratysławę, Kraków czyli wszystkiego po trochu. Najbardziej reprezentacyjnym budynkiem jest hotel Moskwa wprost kapiący od złota, oraz cerkiew św. Sawy budowana już prawie 100 lat. Jej ogrom może porażać. Miasto pędzi swoim rytmem, ani ładne, ani brzydkie, duże i noszące ślady naprawdę minionej świetności. Tu UE nie dociera i nie docierają tu jej fundusze, co niestety jest widoczne, a ślady wojny też są namacalne tak jak i w innych krajach tego regionu. Udajemy się w kierunku twierdzy Kalemegdan, z której murów podziwiamy, jak w popołudniowym słońcu skrzą się i mieszają wody szybkiej i zimnej Sawy i ciężkiego powolnego i niosącego wiele mułu Dunaju. Spotkanie się rzek spowodowało powstanie wielu wysepek, które są ostoją dla ptaków i wędkarzy. Park, który otacza twierdzę jest dobrze zagospodarowany, a mnie zdumiewa duża ilość stolików przy których siedzą szachiści przyciągający grupki obserwatorów. Jedyne do czego nie mogę się przyzwyczaić, to stragany z koszulkami z podobiznami Putina. Co ciekawe młodzi Serbowie naprawdę je nosili!

Belgrad

Belgrad

Belgrad

Belgrad

Belgrad

Wieczór nie przynosi ukojenia, jest parno, dużo ludzi, knajpki pełne, uliczni grajkowie i artyści na swoich miejscach, Ja z poprzedniego pobytu pamiętam, że z prawej strony po wyjściu z parku na główny deptak rozkładają swoje prace koronczarki, które za niewielkie jak dla nas pieniądze sprzedają swoje cudeńka. (Od rudej: Dodam, że moja mama jest mistrzynią szydełka i robi na nim niesamowicie misterne serwety, więc spokojnie mogłaby konkurować z belgradzkimi koronczarkami!)

Belgrad

Włóczymy się zaglądamy w boczne uliczki i wprost na każdym kroku napotykamy maleńkie mające 3-4 stoliki knajpki, gdzie siedzą miejscowi, a nie turyści. Ludzie mili, sympatyczni i przyjaźnie nastawieni. Natrafiamy na czynną prawie non stop piekarnię „chleb i kifle(?)”, a w środku prawdziwa uczta, na słodko i słono, świeżutko i taniutko. Z siatką pełną smakołyków zostajemy zaczepieniu przez ulicznego artystę. Kupujemy u niego grafikę z belgradzkim zaułkiem. Nasz artysta opowiada, że był w Zakopanem, Krakowie i Częstochowie, no prawie nasz krajan.

 Belgrad

 Belgrad

Późny wieczór otula miasto, a my pełni wrażeń wracamy do naszego apartamentu. Mój mąż po drodze zapragnął kupić butelkę miejscowego wina, ale o tej porze okazało się to problematyczne. No powiem, że mnie zaskoczył. Sklep z winami właśnie się zamknął, a mój zdesperowany małżonek wprost rzucił się na drzwi i co ciekawe, sklep otworzono i sprzedano nam butelkę wyśmienitego wina Vranac pro Corde. Jeśli go spotkacie, kupujcie w ciemno, bo naprawdę warto! (Od rudej: Można go dostać np. w Rossmanie, tyle, że kosztuje ponad 60zł.).

Vranac Pro Corde

Posilamy się wspaniałymi wypiekami i pijemy wspaniałe wino, a tu pojawia się obrazek w TV serbskiego rolnika, któremu uchodźcy dosłownie zadeptali pole. Zjedli arbuzy, ale większość porozbijali. To samo z kukurydzą, wprost wyglądały te pola jak po przejściu szarańczy. To nieco psuje nam wieczór, bo z jednej strony rozumiemy głód ludzi, ale z drugiej strony czemu tak bezmyślnie niszczą, przecież ten rolnik nic im nie był winien!

Ale najbardziej z Serbią kojarzy mi się inny obrazek. Pod ścianą cerkwi zobaczyłam mnóstwo ikon, jedne ładniejsze inne bardzo naiwniutkie, ale kurzące się, no wręcz porzucone, zapomniane. I to w prawosławnym kraju, w którym ikony się całuje i szanuje. Otóż okazuje się że każda wierząca rodzina obiera sobie swojego patrona no np. św. Klemensa. Raz w roku cała rodzina, niekiedy jest to kilkadziesiąt osób, zjeżdża się na domowe święto rodzinnego świętego. Szykuje się mnóstwo jedzenia (i picia), ale najważniejszy jest piękny ozdobny kołacz, który na białym obrusie wraz z przyozdobioną ikoną zanosi się do cerkwi. Rodzina się modli za wstawiennictwem „swojego” świętego, o zdrowie i wszelką pomyślność. I wszystko jest dobrze dopóki święty wywiązuje się ze swoich obowiązków. Ale gdy się nie wywiązuje, gdy mu nie wychodzi, zostaje zabrany (bez procesji) do cerkwi i ląduje pod ścianą. I tak się kończy jego panowanie w tej rodzinie, która wybiera innego patrona i wszystko się zaczyna od nowa. Zdetronizowana ikona kończy w niesławie, a rodzina ma przynajmniej na kogo zrzucić winę za swoje niepowodzenia. Bardzo mi się podoba takie podejście i osobiście było mi trochę żal tych porzuconych prawosławnych świętych, no ale mieli swoją szansę!

Serbia to jeden z większych, bałkańskich krajów, dajcie mu szansę i poznajcie go, a momentami poczujecie się jak w Polsce, podobne widoki i drogi. Pozdrawiam – mama Rudej

TAG
POWIĄZANE WPISY