Post Dolina Grebaje, czyli trekkingowy i rowerowy powrót po 7 latach pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>
Dolinę Grebaje (Grbaje) zapamiętałam jako miejsce częściowo dzikie, niezbyt mocno oblegane przez turystów i niesamowicie malownicze. Ostatnia kwestia się nie zmieniła, pozostałe dwie niestety już tak. Do doliny docieramy wieczorem, po wcześniejszym dostaniu mandatu za przekroczenie prędkości (50 €, ale płatne od razu na poczcie już tylko 35 €) oraz problemie z bankomatem w Plav, który po realizacji transakcji oddał kartę, ale nie wydał pieniędzy (na szczęście okazało się, że nie ściągnął kasy z konta). W średnio radosnych humorach jedziemy asfaltową szosą z Gusinje. Po 7 km docieramy do pierwszej nowości w Dolinie Grebaje – punktu poboru opłat za wejście na teren Parku Narodowego Prokletije – 1 € od osoby, 3 € za możliwość nocowania pod namiotem. Po zapłaceniu przejeżdżamy dalej. Mijamy dwie spore knajpy, jednak w żadnej z nich nie rozpoznaję Eko Katunu Grebaje, przy którym nocowałam 7 lat temu z Tomaszem. Docieramy do sporej polany, na której po jednej stronie drogi jest bacówka, a po drugiej kilka wiat piknikowych. Tam też rozbijamy obozowisko. Po analizie sytuacji dochodzę do wniosku, że pierwsza z większych restauracji, to dawny Eko Katun, który obecnie zmienił nazwę i po części wygląd. Wieczór spędzamy podziwiając rozgwieżdżone niebo oraz groźne szczyty gór Prokletije górujące na Doliną Grebaje.
Poranek budzi nas chłodem oraz wszechogarniającą wilgocią panująca w dolinie. Również to nie zmieniło się w ciągu ostatnich 7 lat. Słońce na jej dno dociera powoli, lecz zanim wyruszyliśmy na trekking zdążyło oświetlić także nasze obozowisko.
Po śniadaniu idziemy w góry. Wybieramy szlak, który miałam okazję przejść 7 lat temu, a który wydawał się odpowiedni na krótką wędrówkę, gdyż tego samego dnia planowaliśmy przenieść się do położonego po albańskiej stronie Vermosh (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że zmienimy plany). Z polany udajemy się w górę doliny i na kolejnej sporej łące odbijamy w lewo, za oznaczeniami szlaku. Ten mozolnie i stromo wspina się po zboczu. Szlaki wychodzące z Doliny Grebaje w większość są dość wymagające, gdyż jest ona bardzo głęboka i dostanie się w wyższe partie gór wymaga dość męczącego trekkingu. Na szczęście po 9 rano nasza część szlaku jest jeszcze w cieniu, więc cieszymy się nieco przyjemniejszą temperaturą. Po godzinie marszu docieramy do skrzyżowania szlaków – na lewo można skręcić do skalnego okna, a bardziej w prawo na jeden z wyższych w okolicy szczytów. Wahamy się chwilę, ale ostatecznie skręcamy w stronę okna.
Tu szlak jest w nieco gorszym stanie i jego oznaczenia odrobinę znikają na piargach. Sama wspinaczka przez skalne okno jest bardziej wymagająca niż tych kilka lat temu, gdyż umieszczona tam stalowa lina praktycznie przestała istnieć. Na szczęście da się bezpiecznie pokonać ten odcinek. A z okna rozciąga się przepiękny widok na góry Prokletije, również ich albańską część, gdzie widać trawiący je pożar. Do Doliny Grebaje schodzimy szlakiem wiodącym przez wyjątkowo paskudne i mało przyjemne piarżysko. Częściowo próbujemy je ominąć, a częściowo zsuwamy się po luźnych kamieniach. Później czeka nas długie i żmudne zejście przez las.
Po dotarciu do Doliny Grebaje zasiadamy w katunie Mali Karanfili. Zamawiamy po zimnym piwie i szopskiej sałacie. Generalnie o ile w górach spotkaliśmy raptem tylko 3 osoby, o tyle w dolinie jest naprawdę tłoczno. Jednak jak widać, 99% docierających tu turystów nie decyduje się na dalszą wędrówkę. Jeśli chodzi o sam katun, to piwo jest drogie, a szopska jest wyjątkowo niesmaczna z racji gorzkich ogórków. Jednak mimo tych drobnych mankamentów dochodzimy do wniosku, że do Albanii pojedziemy następnego dnia i jeszcze pokręcimy się po dolinie i jej okolicach. Jednak zamiast pieszej wycieczki, wsiadamy na rowery. Najpierw jedziemy na sam kraniec doliny, gdzie spotykamy stado krów powoli wracające z całodziennego popasu. Później chcemy dojechać do katunu położonego w wyższej partii gór, jednak wiodąca tam droga dość mocno nas zniechęca i postanawiamy zjechać do Gusinje. No właśnie, czeka nas przyjemny, widokowy zjazd do miasteczka, lecz powrót będzie pod górkę. Jednak tym postanawiamy się zacząć przejmować później.
W Gusinje zasiadamy obok piekarni i pałaszujemy pyszne burki z serem. Później robimy objazd miasteczka, który kończymy obok sklepu, by zaopatrzyć się w zapas zimnego picia. Tam zaczepia nas rowerzysta ze Szkocji – Andy, który jak się okazało jeździ po tutejszych górach, szlakami, które bardziej nadają się dla pieszych niż na rower, jednak on był zachwycony (no może nie zawsze, bo czasami narzekał na pchanie roweru po stromym stoku, ale poza tym pokochał bałkańskie klimaty i tutejsze pejzaże). Wypijamy wspólnie piwo dyskutując o podróżach, rowerach i Bałkanach. Godzinę później Andy wraca do swojego hotelu, a my wyruszamy w drogę powrotną do Doliny Grebaje. Okazało się, że pod górę trasa ta jest równie przyjemna, jak podczas zjazdu. Dodatkowo mamy więcej czasu, by podziwiać widoki.
Drugiego dnia Dolina Grebaje wita nas sporym zachmurzeniem i nieco niższą temperaturą. Zwijamy obozowisko i zjeżdżamy do Gusinje, gdzie wpadamy do piekarni po coś dobrego na śniadanie. Ponieważ Marek nie miał gdzie zaparkować, przystanął na ulicy i włączył awaryjne (co zresztą czyniło większość osób, które kręciły się po okolicy). Niestety Kiankowy akumulator zbuntował się przeciwko takiemu traktowaniu i postanowił się rozładować. Po wyrzuceniu z auta tony naszych bagaży, udało nam się dostać do kabli. Po chwili, dzięki uprzejmości pana instruktora nauki jazdy, Kianka mogła się naładować, a my ruszyć dalej. Zanim jednak skierowaliśmy się ku czarnogórsko-albańskiemu przejściu granicznemu, postanowiliśmy odwiedzić Alipašini Izvori, czyli źródła Alego Paszy, położone pomiędzy Gusinje a Vusanje. Miejsce to zapamiętałam jako wyjątkowo malownicze. Niestety, kiedy tam docieramy okazuje się, że dzień czy dwa wcześniej odbywał się tam koncert, po którym w całej okolicy, jak i w krystalicznie czystej wodzie leżą tony śmieci. Wśród nich przechadzały się indyki, a jeden dorodny indor chciał mnie przegonić z drewnianej kładki ustawionej nad źródłami. W nieco mniej zaśmieconym zakątku zasiadamy, by zjeść śniadanie. Wtedy odkrywam, że mój burek z serem przeistoczył się w burka z mięsem. Miało być tak smacznie, a wyszło jak zwykle. Bycie wegetarianką pod tym kątem jest czasami frustrujące.
Oczywiście na deser mamy dla Was filmowe podsumowanie całej wycieczki:
Post Dolina Grebaje, czyli trekkingowy i rowerowy powrót po 7 latach pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Bałkany 2010. Część 13 – pożegnanie z Prokletije pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Koło 10 do dna doliny dociera słońce, dzięki czemu możemy wysuszyć nasze graty. Z naszego namiotu „dymi się”, gdy ciepłe promienie słońca odparowują z niego wodę. Po 11 jesteśmy zwarci i gotowi do drogi. Żegnamy się z przesympatyczną ekipą Eko Katunu Grbaje i ruszamy do Gusanje.
Suszarnia
Po przejściu jakiś 3km, zatrzymuje się koło nas traktor ciągnący wóz z drewnem. Tego nam było trzeba, gdyż 8km dreptania po asfalcie nie było tym, o czym marzyliśmy. Jadąc na wozie z drewnem wraz z dwójką czarnogórskich dzieciaków, podziwiamy widoki, ciesząc się z szybkiego desantu w dół. Później okazało się, że byliśmy potrzebni traktorzyście po to, by zrównoważyć wóz i zapobiec jego przewróceniu. Po dotarciu do Gusanje robimy zakupy i wypijamy po pysznym cappuccino. Dopytujemy się lokalsów jak dostać się do Vusanje i wyruszamy na podbój Albanii. Droga po asfalcie dłuży nam się niemiłosiernie. Do tego cirrusy, które pojawiły się na niebie, przywlokły ze sobą front niewróżący raczej nic dobrego. W drodze do celu mylimy nieco drogę i lądujemy przy Alpanisi Izovori, czyli źródeł rzeki Alpanisi. Jest to ciekawe miejsce, gdzie wypływa krystalicznie czysta woda. Idziemy z powrotem do skrzyżowania dróg, obieramy właściwy kierunek i jesteśmy w Vusanje. Mijamy po drodze dwa meczety oraz liczne grobowce, które rozsiane są po całej miejscowości. Nie wiem czy mają tu zasadę chowania zmarłych w miejscu, w którym żyli, czy istnieje tam jakieś inne założenie co do pochówku.
Źródło..duże dość
W drodze do doliny, z której mieliśmy zdobywać Maje e Jezerces, zaglądamy do pograniczników, aby wydali nam pozwolenie na przekroczenie granicy. I tu, cóż… bardzo się dziwimy, gdyż strażnik graniczny informuje nas, że możemy iść do granicy, ale nie możemy jej przejść. Na pytanie dlaczego, słyszymy, że po prostu nie możemy. Jeśli chcemy iść na Maje e Jezerces musimy przejść przez normalne przejście graniczne i później pojechać w góry. Od Bułgara wiedzieliśmy, że nie ma żadnego problemu w pójściu na Maje e Jezerces od czarnogórskiej strony. Znajoma będąca rok później w Prokletije również nie miała problemu, by zdobyć ten najwyższy szczyt. Tyle tylko, że oni byli w sezonie, a my w połowie września, kiedy już na Bałkanach jest mocno po sezonie i w górach praktycznie nie było turystów. Inna sprawa, że chyba pogranicznik wziął nas za Rosjan, co w tym rejonie było nagminne i to również mogło nam przysporzyć kłopotów z przechodzeniem granicy.
Wkurzeni na maksa zastanawiamy się, co tu zrobić. W końcu zapada decyzja, by udać się do Biogradskiego Parku Narodowego. Łapiemy stopa, by wrócić do Gusinje. Kierowca również bierze nas za Rosjan, ale szybko go uświadamiamy, iż jest w sporym błędzie. Po chwili jazdy zaczyna się dopytywać Tomasza, czy jestem jego żoną. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
Kierowca: Czy jesteście małżeństwem?
(mój śmiech) Tomasz: Nie…
K: Rodzeństwem?
(znów mój śmiech) T: Nie, jesteśmy przyjaciółmi.
K: A może ona jest tą drugą?
(moja konsternacja) T: Yyyy… nie!
No cóż, wyszło na to, że jestem kochanką Tomasza. Niestety jakoś nikt nie ogarniał, że facet z babą może pojechać w góry i nie musi ich łączyć jakaś skomplikowana relacja związkowa, a czysta przyjaźń.
Po dotarciu do Gusinje zasadzamy się na stopa, ale większość kierowców kompletnie nas olewa. Jeden z nich przejeżdża koło nas machając, że nic z tego. Wraca jednak po chwili i po niemiecku pyta się, gdzie chcemy jechać. Odpowiadam mu, że do Plav. Kierowca po chwili zastanowienia stwierdza, że jak poczekamy trzy minuty, to nas zawiezie. W całym tym popapranym dniu, był to wyjątkowo miły akcent, gdyż gość specjalnie pojechał z nami do Plav i nie chciał za to żadnej zapałaty.
W Plav jesteśmy przed 16. Równo o 16 mamy autobus do Berane, o czym informuje nas miła starsza pani. Tomek postanowił zakupić jeszcze jakieś drożdżówki. Kiedy go nie ma, podjeżdża autobus, a miła starsza pani pomaga mi zabrać się z naszymi gratami. Tomek wraca i jedziemy do Berane, żegnając się z cudnymi górami Prokletije. Maje e Jezerces na pewno kiedyś zdobędziemy!
W Berane jesteśmy przed 17. Do miejsca, do którego chcemy się dostać, nie jeździ nic oprócz taksówek. Bardzo miła pani ze sklepu tłumaczy nam, że niestety lub stety jesteśmy skazani na taryfę. Za 10EUR jedziemy. Na początku kwota ta nas trochę zaskoczyła, ale nasza trasa była jednak dość długa, a do tego ukształtowanie terenu nie było najprostsze. Droga wije się ostro pod górę, wśród licznych skał, wzdłuż koryta rzeki. Kierowca dowozi nas do wejścia na szlak, my jednak nie wyruszamy dziś w drogę. Znajdujemy odpowiednie miejsce na nocleg, osłonięte od drogi i blisko źródła wody. Wieczór spędzamy na słuchaniu muzyki i szumu wiatru oraz rozpijaniu dwulitrowego „Niekrzycza”.
Nasz pierwszy nocleg w Biogradskiej Gorze
W ten sposób znaleźliśmy się w kolejnym, czarnogórskim paśmie górskim. Następne jeszcze przed nami ale…
…. Dziś robię sobie małą przerwę od blogowania, gdyż wyjeżdżam na trzy dni w Tatry. Z pewnością naskrobię kilka słów z pobytu w naszych pięknych, rodzimych górach. Ale na razie życzę Wam udanego długiego weekendu! Oby pogoda wszystkim dopisała
Post Bałkany 2010. Część 13 – pożegnanie z Prokletije pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Bałkany 2010. Część 12 – beskidzkie Prokletije pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Po prostu bajkowy poranek w Prokletije
Dzisiejszy plan to szczyt o urokliwej nazwie Trojan. Wcześniej – przejście przed Dolinę Valušnica. Naszą trasę zaczynamy zaraz obok Eko Katunu. Początkowo droga biegnie przez bukowy las, więc czujemy się trochę jak w naszych rodzimych Beskidach.
Ścieżka jest bardzo dobrze widoczna i oznakowana, więc tym razem nie gubimy się na dzień dobry. Po nie całych dwóch godzinach marszu docieramy do Valušnicy. Ta cudnie położona dolina otoczona jest skalisto – trawiastymi zboczami, zza których wychylają się groźne, skalne ściany. O tej porze roku dominują tu rude kolory, za sprawą rosnących w tym miejscu krzaków jagód. Jest iście bajkowo, trochę bieszczadzko, trochę beskidzko. Siedzimy tam dłuższą chwilę, napawając się widokami.
Dolina Valušnica
Kontrasty
Po analizie mapy wybieramy trasę przez przełęcz Cafu, do której prowadzi nieoznakowana ścieżka. Nie mamy jednak problemu, by odnaleźć ją wśród traw. Dość szybko zdobywamy przełęcz, skąd rozpościera się widok na masyw Trojana. W dole widzimy pasterza prowadzącego stado owiec. Na przełęczy, wybieramy ścieżkę graniową, która przylega do granicy z Albanią. Okazuje się jednak, że na pasie granicznym nasza droga się urywa. Wtedy rozumiemy, że powinniśmy byli wybrać trasę wiodącą nieco poniżej, która trawersuje zbocze. Gdy zaczynamy schodzić ku niej, zauważamy, że w dole, obok ruin zbombardowanego domu, pojawił się terenowy, biały samochód, należący do policji granicznej. Panowie pogranicznicy obserwowali nas przez lornetkę, ale nie zawracali nam głowy, gdyż przecież nie robiliśmy nic nielegalnego. Wędrujemy dalej właściwą ścieżką w stronę Trojana. Przewodnik, który zakupiłam w Eko Katunie opisywał, iż trasa ta jest łatwa, miła i przyjemna. Szkoda, że tradycyjnie już, zgubiliśmy się. Na piarżysku w podnóży masywu Trojana wypatrzyliśmy jednak ścieżkę, która jednak postanowiła się gdzieś przed nami ukryć. Zastanawiamy się nad tym, jak mogłaby dalej iść, ale nic mądrego nie wymyślamy.
W drodze na Trojana
Trojan we własnej osobie
W końcu porzucamy Trojana i schodzimy do polanki z ruinami domu i jeepem. Panowie pogranicznicy poszli chyba na jagody, gdyż nikogo nie spotykamy. Zmieniamy nasze plany i wypatrzoną przez Tomasz droga, udajemy się na Karaulę (szczycik położony po sąsiedzku od Trojana). Nasza ścieżka wygląda trochę jak te, powstające po wywózce drewna, lecz po bliższym przyjrzeniu się widać, że powstała już jakiś czas temu. Przez dłuższy czas idzie się świetnie. W końcu jednak ścieżka znika, przypominając nam, że nie może być za pięknie. Powoli gubienie się, jest naszym górskim standardem. Idziemy przez las, aż docieramy do grzbietu, który ostro kończył się po swej lewej stronie. Stara, dobra zasada trzymania się grzbietu skutkuje tym, że przechodząc przez jakieś krzaki, wychodzimy na szlak. Sukces! Zdobywamy szczyt Karauli, z której mamy panoramę 360stopni na Plav, Gusinje, Mali Karanfili, Veliki Vrh, szczyty po albańskiej stronie, Valušnicę oraz nieszczęsnego Trojana (dopatrujemy się też ścieżki wiodącej na jego szczyt, która prawdopodobnie biegnie z przełęczy, którą ominęliśmy i przechodzi po albańskiej stronie tej góry, omijając skalne ściany). Na Karauli znajduje się skrzyneczka z księgą pamiątkową, do której oczywiście się wpisujemy. Znajdujemy tam wpis dziewczyn z Raciborza, które były tam jakiś czas przed nami. Z góry jesteśmy w stanie zobaczyć nasz namiot obok Eko Katunu. Generalnie nie chce nam się stamtąd schodzić – mając taki widok, nie jest to nic dziwnego.
Pamiątka po czasach chaosu
W drodze na Karaulę
Na Karauli
Naszą drogę powrotną zaczynamy od stromego zejścia leśną ścieżką. Później lawirujemy wśród „beskidzkich buków”. Po godzinie szybkiego marszu jesteśmy na dole. Wieczorem przychodzą Czesi i opowiadają o swoim wejściu na Karanfil. Byli bardzo zadowoleni, bo nie mieli żadnych problemów ze znalezieniem szlaku. Z Tomaszem powoli zastanawiamy się, czy z nami jest coś nie tak, że ciągle się gubimy. O 20 jesteśmy wyganiani z przyjemnego wnętrza katunu. Na odchodnym Czesi słyszą od kucharza, że mają zapłacić za nocleg, mimo że są rozbici jakieś 300-400metrów stąd, na niczyjej łące. Żegnamy się z naszymi południowymi sąsiadami, gdyż oni wybierają się następnego dnia nad morze, do Baru. My natomiast planujemy przenieść się do sąsiedniej doliny, by za dwa dni spróbować zdobyć Maje e Jezerces.
PS. Kucharz z Eko Katunu poprosił mnie, żebym napisała, iż mają tam pyszne jedzenie.
Potwierdzam – jedzonko, jest tam smakowite
Post Bałkany 2010. Część 12 – beskidzkie Prokletije pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Bałkany 2010. Część 11 – na szlakach Prokletije pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Budzimy się przed 7, gdyż w namiocie panuje nieznośny zaduch. Na zewnątrz okazuje się, że góry są w chmurach i raczej nieprędko będą chciały wydostać się spod tej białej pierzyny.
W trakcie, gdy się ogarniamy, zjawia się nasz Czech. Nigdy nie nocował przy Eko Katunie, tylko kombinował jak koń pod górę, żeby tylko nie zapłacić tych dwóch euro. Tym razem nocował na ganku Planinarskiego Domu, który był nieopodal.
Siedzimy we trójkę i przygotowujemy śniadanie. Czech opowiada nam, którędy najlepiej rozpocząć naszą dzisiejszą wędrówkę, gdyż wczoraj szedł tą trasą. Umila nam czas puszczając z telefonu Pink Floyd, The Who, Hendrixa i innych znanych i lubianych. Koło 8 żegnamy się z nim i wyruszamy na szlak. Czech czeka na młodą, czeską parę, która była z nim umówiona na wycieczkę, ale z bliżej nieokreślonych powodów nie stawiła się na czas.
Z „Naszym Czechem”
Po przeanalizowaniu mapy, szybko odnajdujemy drogowskaz na wybrany przez nas szlak – droga 503 na Veliki Vrh. I na tym można zasadniczo zakończyć naszą listę osiągnięć. Przez kilka metrów idziemy szeroką, szutrową drogą, która nagle urywa się, a w lewo odchodzi „duży stożek usypiskowy”. Na jego początku stał jakiś metalowy słupek, co zasugerowało nam, że idzie tamtędy szlak. Wiedzieliśmy, że mamy wędrować doliną Krasnja, jednak nie spodziewaliśmy się czegoś takiego. Jak na złość nigdzie nie było widać oznakowań szlaku (białego koła z czerwoną obwódką). Zaczynamy mozolną wspinaczkę do góry, po czyichś śladach. Początkowo nie idzie się tak źle – kamienie są spore i stabilne. Później robi się wesoło – albo ja, albo Tomasz zrzucamy małe, kamienne lawiny. Co chwile, któreś z nas osuwa się w dół wraz z tym ruchliwym badziewiem. W pewnym momencie Tomasza olśniło, że jak idioci wpakowaliśmy się w dolinkę za wcześnie. Zasugerowaliśmy się śladami, zostawionymi najpewniej przez naszego szalonego Czecha. Zaczynamy zatem trawersować ostro w prawo w nadziei, że odnajdziemy nasz szlak. Na szczęście po pewnym czasie udaje nam się na niego trafić. Biegnie on pięknie oznakowaną, mocno pnącą się do góry ścieżką. Ave! Tak to można iść!
Tu nie ma szlaku
Widoki wokół nas szybko rekompensują nam wcześniejsze utrudnienia (mówiąc delikatnie oczywiście). Docieramy do rozejścia szlaków – 503 idzie na Veliki Vrh, 502 go omija, trawersując zbocze. Wybieramy tę drugą opcję i po jakiś 5 sekundach gubimy oznaczenia szlaku. Nie ma nic: ani kropek, ani kresek. Błądzimy wśród skał, które przybierają ciekawe kształty. Trzeba uważać, gdyż skały niekiedy są ostro zakończone i nie trudno jest się pokaleczyć. Po pół godzinie kręcenia się po zboczu, udaje nam się wypatrzeć ścieżkę i pojedyncze oznakowania. W ten sposób docieramy do jednego z ciekawszych miejsc, czyli skalnego okna. Znaki znów gdzieś znikają, ale ścieżka jest ładnie wydeptana. Aby wejść przez okno, należy wspiąć się parę metrów (zawieszone są zabezpieczenia, ale spokojnie można sobie bez nich poradzić). Widok z okna – bajeczny. Wychodzimy jeszcze nad okno, by posiedzieć sobie nad trzystu metrową przepaścią.
Dolina Grbaje w dole
Skalny świat
Podejście do skalnego okna
Tomasz, gdzie idziemy? „O…tam!”
Podczas krótkiego odpoczynku usiłujemy odnaleźć się na mapie. Według niej, szlak nie przechodzi przez skalne okno. Owszem, jest zaznaczona jaskinia, ale wedle mapy, trasa ją omija. Wyruszamy jednak w dalszą drogę, nieoznakowaną, lecz wyraźnie wydeptaną ścieżką. Po kilku metrach słyszę wrzask Tomasza: „Ruda! Patrz pod nogi! Nadepnęłaś na żmiję!” Rzeczywiście, wlazłam jej na głowę, przez co wąż wyglądał na lekko zdezorientowanego. Na moje szczęście w sumie… W każdym razie później byłam dużo bardziej uważna.
Nasza nieoznakowana ścieżka przecina piarżyska, jakąś łachę śniegu, aż w końcu dochodzimy do rozejścia szlaków – jednen kieruje się do Planinarskiego Domu, a drugi na szczyt Mali Karanfili. My wybieramy „bramkę nr 2” i idziemy do góry. Szlak, co nas zupełnie nie dziwi, jest słabo wyznakowany, dlatego po drodze zaczynamy usypywać kopczyki. Na Mali Karanfili wdrapujemy się bez większych komplikacji. Rozciągający się stamtąd widok sprawiał, że nie chciało się opuszczać tego miejsca. Do tego możemy napatrzeć się na Maje e Jezerces, które na tle swych górskich pobratymców, wygląda wyjątkowo majestatycznie i groźnie. Wylegujemy się w słońcu, w kompletnej ciszy i pustce. Przez cały dzień nie spotkaliśmy żywego ducha (żmiję pominę).
Samotność
Skalna pustynia
Maje e Jezerces
Wyruszamy w dalszą drogę i… nie będzie to raczej nic nowego, jeśli napiszę, że zgubiliśmy szlak. Z Mali Karanfili, skalną granią idziemy w stronę przełęczy, z której teoretycznie mieliśmy zejść do doliny Grbaje. Grań okazuje się jednak dość zabawna – bez peleryny Supermena raczej ciężko jest ją pokonać. Nagle grań się urywa, jest przepaść i po paru metrach ciągnie się dalej. Analizując nasze położenie, cofamy się do punktu, w którym zaczynaliśmy. Kręcimy się w poszukiwaniu choćby namiastki szlaku, niestety bezskutecznie. Wracamy do rozstaju dróg i kierujemy się na Planinarski Dom. Dzięki temu, że wcześniej usypaliśmy kopczyki, byliśmy w stanie dotrzeć do rozejścia szlaków. Dalsza droga w dół przebiegała bez większych ekscesów. Fakt faktem po deszczu musi być tam całkiem ślisko, gdyż ścieżka wiedzie po błocie, wapieniach i uschniętych liściach (w szczególności we wrześniu, w końcu w Czarnogórze też zaczyna się tam jesień). Tomasz parę razy przekonał się na własnej skórze, że nawet latem może być tam dość ślisko.
Zagubienie
Jedno z rozejść szlaków
Z ulgą schodzimy do Doliny Grbaje. Po dotarciu do naszej bazy noclegowej, zamawiamy sałatkę z fetą i piwko Niksic, przechrzczony przez nas „niekrzyczem”. Wypatrujemy naszego Czecha, lecz zamiast niego zjawia się młoda, czeska parka, która nie pojawiła się rano. Ucinamy sobie z nimi pogawędkę po angielsku. My opowiadamy im o naszych dzisiejszych przejściach z Mali Karanfili, oni opowiadają nam o swojej wędrówce. Koniec końców okazuje się, że juto oni wybierają się tam gdzie my byliśmy dzisiaj, a my tam, gdzie oni.
Siedząc wieczorem z Tomaszem i analizując dzisiejsze doświadczenia z Górami Prokletije, doszliśmy do następujących wniosków:
„A morał tej bajki jest prosty i wszystkim dobrze znany: żeby chodzić po Prokletije, trzeba być obeznanym.”
Post Bałkany 2010. Część 11 – na szlakach Prokletije pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Bałkany 2010. Część 10 – znad morza w góry Prokletije pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Jedziemy do Budvy, położonej nad samym Adriatykiem, a nie jak Kotor nad zatoką. Będąc już na miejscu, usiłujemy w informacji turystycznej położonej na dworcu autobusowym, zdobyć jakąś mapkę miasta i okolicy. Niestety nic takiego tam nie mają. Informatory zawierają jedynie spis restauracji i hoteli. Samo miasto zwiedzamy krótko – zaglądamy na urokliwe, maleńkie stare miasto z wąskimi uliczkami. Niestety sightseeing z ciężkimi worami nie należy do najwygodniejszych i najprzyjemniejszych. W szczególności, że po za starówką w Budvie w sumie nie ma nic ciekawego, gdyż jest to typowy, spory ośrodek turystyczny, nastawiony na plażowiczów i imprezowiczów.
Klimatyczna starówka w Budvie
Takie tam niedrogie stateczki
Postanawiamy z Tomaszem opuścić Budvę i udać się do Baru – największego, czarnogórskiego portu (największego portu byłej Jugosławii). Znajduje się tu również ostatnia (lub początkowa, zależy z której strony na to spojrzeć) stacja kolejowa, łącząca Czarnogórę z resztą Europy. Niestety Bar poznajemy od jego silnie przemysłowej części, więc czujemy się na dzień dobry mocno odstraszeni. Wtedy nie wiedzieliśmy, że tuż obok znajduje się perełka regionu, czyli ruiny Starego Baru, położone u podnóża pięknego pasma Rumija. Ale nic straconego, powrócę tam w 2012.
Póki co decydujemy z Tomaszem, że nadmorskie wędrowanie nie jest nam pisane, więc postanawiamy udać się w góry, które polecił nam nasz bułgarski przyjaciel ze schronu Konczeto. Chcemy jechać w góry Prokletije, czyli pasmo leżące na granicy czarnogórsko – albańskiej. Plan był prosty – dostać się do Plav leżącego nad Plavsko Jezero, później do Gusinje, a na koniec do Doliny Grbaje.
Na dworcu kolejowym, w kolejce do kasy widzimy znajomego Czecha. Uśmiechamy się do niego, on do nas i tyle. Kupujemy z Tomaszem bilety za 7.40EUR z Baru do Kolasina. Jazda pociągiem w Czarnogórze to niezapomniane wrażenie. Kolej poprowadzona jest wysoko w górach, ciągle jedzie się przez tunele, by tylko na chwilę wychylić się na widoki.
Widoki z pociągu
Wysiadamy na dworcu w Kolasinie i jakie jest nasze zdziwienie, gdy oprócz nas pojawia się tam też nasz Czech. Jak się za chwilę okaże, ma on takie same plany, jak i my, czyli właśnie góry Prokletije. We trójkę, z pomocą tubylców trafiamy na dworzec autobusowy. Do Plav mamy autobus dopiero za dwie godziny, czyli o 16:50. Czech postanawia dostać się tam na stopa, więc nas opuszcza. My z Tomaszem robimy zakupy, posilamy się, żłopiemy kawę oraz zbieramy informatory o tutejszych górskich regionach z informacji turystycznej.
Jedyne zdjęcie z Kolasina
Wracamy na dworzec autobusowy. Jakieś 10minut przed odjazdem, widzimy jak znajomy Czech biegnie w naszą stronę. Okazało się, że owszem, złapał stopa. Problem polegał na tym, że droga, którą zaczął jechać, jest nieprzejezdna. W efekcie musiał biec 5km z powrotem do Kolasina.
We trójkę wsiadamy do autobusu i za 7EUR od osoby (5EUR ze zniżką studencką) jedziemy do Plav. Praktycznie cała droga mija nam na wspomnieniach i górskich opowieściach. Czech okazał się być kolejarzem i zjeżdża Europę pociągami, gdyż ma spore zniżki, a czasami jeździ za darmo. Pokazał nam swoje zdjęcia z Alp, w których był w tym roku.
Do Plav docieramy, gdy już się ściemnia. Podczas debaty nad wzięciem taksówki i zaproponowania 15EUR za przejazd do doliny Grbaje, pojawia się kierowca autobusu i proponuje nam podwózkę do naszego punktu docelowego, w zaproponowanej przez nas cenie. Po chwili zjawia się jego znajomy, który wpakowuje nas do samochodu i po 30min jazdy jesteśmy 1500m od albańskiej granicy, obok Eko Katun Grbaje, miejsca polecanego przez znajomego Bułgara. Wchodzimy do środka, a tam wita nas paru brodatych gości, w kącie stoi strzelba. Moja pierwsza myśl: „Jezus Maria terroryści. Uciekajmy stąd.” Po chwili okazało się, że jeden z brodaczy to właściciel przybytku. Wraz z resztą obsługi zatroszczyli się o to, abyśmy wybrali jak najlepsze miejsce na rozbicie namiotu (2EUR od osoby za noc), pokazali gdzie są toalety i prysznic. Jedno z pierwszych pytań jakie zostało mi zadane przez jednego z gości z obsługi było to, czy mam facebooka. Kurde, praktycznie koniec świata, noc, a tu takie przyziemne tematy mnie dopadają. Cóż… Nasz Czech spotyka tam swoich rodaków i z nimi jedzie na nocleg.
My wypijamy po piwku za 1.2EUR i udajemy się na odpoczynek. Kiedy kładziemy się do namiotu, zaczyna nas niepokoić jakiś dziwny dźwięk: chrobotanie połączone z drapaniem. Mamy mysz! Przekopujemy nasze rzeczy, sprawdzamy wszystkie namiotowe zakamarki, ale wrednego gryzonia nie ma. Idziemy spać z nadzieją, że mysza nie dorwie się do naszego jedzenia.
14.09.10 O 6 rano budzi nas Czech. My jednak stwierdzamy, że nigdzie się nam nie spieszy, w szczególności, że bez mapy nie chcemy ruszać się w góry. Kiedy w końcu wychodzę z namiotu, prawie padam na twarz z wrażenia (dodam też, że było okropnie dużo rosy i trawa była śliska). Wczoraj nie było widać gór, ale dzisiaj. WOW! To mój jedyny komentarz. Po prostu szok, co za piękno!
Kiedy oboje wyszliśmy już z szoku, koło 10 wyruszamy spacerem do Gusinje. Wcześniej Tomek dowiaduje się u gazdy, że w Plav znajduje się informacja turystyczna, w której można zakupić mapę. Do Gusinje idziemy malowniczą, ośmiokilometrową trasą. W miasteczku łapiemy płatnego stopa do Plav. Tam, obok domu kultury, znajduje się Turystyczna Organizacja (od przystanku autobusowego należy iść w górę, po 5minutach, po prawej stronie, obok białego budynku domu kultury, znajduje się drewniana chatka Organizacji Turystycznej). Kiedy tam docieramy, nikogo nie ma, ale po chwili odnajduje się pracownik, który sprzedaje nam mapy Proketije (4EUR). Dowiedzieliśmy się również, że jeśli chcemy przekroczyć granicę z Albanią, to musimy zameldować się u straży granicznej.
W drodze do Gusinje
Zaopatrzeni w mapy i dawkę wiedzy, idziemy do eleganckiej kawiarni na cappuccino (1.6EUR za kawę z gałką lodów, takie ceny to ja rozumiem). Później usiłujemy złapać autobus do Gusinje, co według miejscowych jest niemożliwe – musimy wziąć taksówkę. Kiedy proponujemy taksówkarzowi, że damy mu 4EUR za podwózkę do Gusinje, ten upiera się przy 5EUR, więc nie korzystamy z jego usług. Idziemy powoli drogą w kierunku Gusinje. Przy okazji zaglądamy do źródeł rzeki Lim. Gdy wracam z powrotem na drogę, udaje nam się zatrzymać szkolny autobus i za 1EUR od osoby jedziemy z chmarą dzieciaków do Gusinje. Stanowimy dla nich nie lada atrakcję.
Atrakcja Plav – dziwne budynki
Po dotarciu do celu, udajemy się na komisariat policji. Tam dowiadujemy się, że ostatni posterunek straży granicznej jest w Vusanje. Jest to cenna informacja, w szczególności, gdybyśmy chcieli zdobywać króla Prokletije czyli Maja e Jezerces, znajdującego się po albańskiej stronie. Zostajemy jednak wpisani do policyjnej księgi, gdzie jak udało mi się dojrzeć, zameldowanych było sporo obcokrajowców, ale głównie Czechów. Generalnie panowie policjanci byli bardzo sympatyczni i pomocni.
W Gusinje
Po załatwieniu kwestii formalnych, idziemy na piwo. Knajpek w Gusinje jest pod dostatkiem. Siadamy przed jedną z nich i zamawiamy po zimnym browarze. Niestety wszędzie sprzedawane są tylko butelki o pojemności 0.33l. Lepsze to niż nic. Gdy tak sączymy pierwsze piwko, skąpo ubrana kelnerka przynosi nam kolejne butelki. Gdy mówimy, że jeszcze nie zamawialiśmy drugiej partii, stwierdza, że to od gościa siedzącego w środku. W efekcie wypijamy po 5 piw, z czego płacimy za jedno. Nasz dobroczyńca w końcu wychodzi z knajpki, my zaczynamy mu dziękować, na co on stwierdza (cytat oryginalny) „We are the same. I am refugee, you are turists. We all people, we are the same.” Trochę nas z Tomaszem zatkało. Szybko nas jednak odetkało, gdy dostaliśmy kolejne dwa piwa od panów siedzących przy stoliku obok. Prawdopodobnie Czarnogórcy myśleli, że upiją nas tymi małymi piwkami. Zapomnieli chyba, że jesteśmy Polakami W każdym razie siedząc tam, zaobserwowaliśmy jeszcze jedną rzecz. Wszyscy faceci jakoś dziwnie mi się przyglądali. Kurde przecież się nawet ostatnio myłam, więc o co chodzi? Później jednak nas olśniło – w knajpkach nie było żadnych kobiet (oprócz naszej skąpo ubranej kelnerki). Rejon ten jest silnie muzułmański, kobiety chodzą w chustach na głowie, a ja stanowiłam wyjątek. Do tego siedziałam w knajpie z facetem i piłam piwo. Szok!
W końcu zmywamy się z pubu, gdyż lokalni darczyńcy piwa, chcieli abyśmy skorzystali z ich ofert noclegowych. Po drodze do naszego Eko Katunu robimy zakupy. Gdy już wracamy widokową trasą przez dolinę, zgarnia nas samochodem znajomy gazda, mający już za pasażerów dwójkę czeskich turystów (cóż za zaskoczenie).
Na miejscu spotykamy się z naszym Czechem, który tego dnia przemierzył trasę graniową. Wieczór spędzamy z Czechami, pijąc rakiję z herbatą (0.7EUR za kieliszek Rakiji).
W Katunie
Kładąc się do namiotu znów słyszymy grasującą gdzieś mysz. Kolejne przekopywanie namiotu i nagle słyszę: „Ruda…to nie mysz, to moja mata samopompująca.” Okazało się, że w macie zrobiła się dziura i to ona wydawała te chroboczące dźwięki. Dawno się tak nie uśmiałam!!
Post Bałkany 2010. Część 10 – znad morza w góry Prokletije pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>