Post Rowerowa Majówka 2016 – Kielce, Beskid Niski, Pogórze Ciężkowickie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Nasza trasa zakładała również przejazd przez fragment szlaku Green Velo, który zaczyna się/kończy w województwie świętokrzyskim. I tu ogromne zaskoczenie. Okazało się, że szlak jest po prostu rewelacyjny. Świetnie oznaczony, poprowadzony bocznymi, widokowymi drogami. Tak w każdym razie wyglądał na trasie od Piekoszowa do Kielc. Fakt faktem uznaliśmy za przegięcie, gdy w środku lasu wjechaliśmy na asfaltową ścieżkę rowerową, obok której była ładna, szutrowa, szeroka droga. Doszliśmy do wniosku, że musimy się zdecydować na dłuższą wycieczkę szlakiem Green Velo, bo może się okazać, że przy okazji odkryjemy kilka ciekawych miejsc w regionie, a na pewno miło spędzimy czas.
W niedzielę, 1 maja, pożegnaliśmy się z Kielcami i wyruszyliśmy do Ciężkowic, gdzie czekał już na nas Przemas. Cel – Beskid Niski i rowerowa, górska wycieczka. Chciałam przetestować Reevę oraz moje umiejętności w nieco bardziej wymagającym terenie. Początkowo nie było tak źle. Schody zaczęły się, gdy musiałam zjechać po wysypanej grubym żwirem drodze. Czy ja wspominałam, że nie lubię zjeżdżać? Otóż tysiąc razy bardziej wolę podjeżdżać, choć mocniej się męczę, a czasami klnę pod nosem. Ale przynajmniej wolniutko i dość bezpiecznie toczę się do przodu. A jazda w dół? Oj nie, prędkość to nie jest mój żywioł. A jak dochodzą do tego wredne kamulce, to nie pozostaje mi nic innego, jak zeskoczyć z roweru, nawet tak „wypasionego”, jak Reeva. Niemniej, pomijając ten szczegół, sam Marek stwierdził, że zmiana roweru mocno mi pomogła, bo zaczęłam jeździć po przeszkodach, po których wcześniej w życiu bym nie przejechała.
Przejdźmy jednak do samej wycieczki. Muszę przyznać, że miałam sporą przerwę od ukochanego Beskidu Niskiego. I nie przypuszczałam, że gdy wrócę w te góry, to nie na trekking, ale na przejażdżkę rowerową. Choć słowo przejażdżka brzmi trochę zbyt trywialnie w kontekście tego niepozornego pasma. Moja przygoda z Beskidem Niskim zaczęła się na studiach, gdy zdecydowałam się wziąć udział w kursie przewodnickim organizowanym przez SKPB. Przewodnikiem nigdy nie zostałam, ale miłość do tych polskich gór pozostała. Doświadczyłam w nich wielu przygód, zabawnych sytuacji czy lekkich załamań. Jednak patrząc na te zalesione wzgórza, na cerkwie, na buczyny, na pozostałości wiosek, o których zapomniał już czas, zawsze ogarnia mnie wzruszenie. W Beskidzie Niskim jest coś niepowtarzalnego, czego w sumie chyba nie umiem opisać. Zawsze będę nosić te góry w sercu, tuż obok Bałkanów i Tatr.
Na rowerach wyruszyliśmy z Bartnego i skierowaliśmy się do Krzywej i Czarnej. Tam zatrzymaliśmy się przy bacówce, w której kupiliśmy najlepsze na świecie serki, przy których podhalańskie oscypki mogą się schować! Dalej udaliśmy się do Nieznajowej. Chyba wyparłam ze swej pamięci, ile razy trzeba w dolinie Wisłoki przekraczać jej nurt. Panowie bez większego problemu przejeżdżali na drugą stronę na rowerach. Ja niestety nie byłam aż tak ambitna, a po drugie miałam przed oczami wizję, jak ląduję z rowerem i resztą dobytku w wodzie. Zatem buty do plecaka, rower jako podpórka i do przodu. Dobrze, że Wisłoka okazała się wyjątkowo ciepła. Za trzecim razem, gdy musiałam zsiąść z roweru i wejść do wody, przypomniałam sobie wiosenny rajd Beskid Niski organizowany przez SKPB. Uczestniczyłam wtedy w prawie dwutygodniowej trasie prowadzonej przez Skrzyniarza i Piotrka Bielawskiego. Zahaczała ona również o Nieznajową, lecz wtedy ilość wody w rzece była znacznie większa i przechodzenie przez nią do chatki studenckiej stanowiło spore wyzwanie.
Dalszą drogę kontynuowaliśmy wzdłuż asfaltu do Świątkowej Wielkiej. Tam zatrzymaliśmy się na odpoczynek w restauracji Pod Mareszką. Trzeba przyznać, że znajduję się na niezłym, za przeproszeniem, zadupiu, a były tam tłumy. W menu przede wszystkim pstrągi, również podawane „po bałkańsku”. Nie mieliśmy jednak czasu na dłuższy pobyt Pod Mareszką, gdyż czekał nas mozolny podjazd na Przełęcz Majdan i droga powrotna do samochodu wzdłuż czerwonego szlaku. O ile dotarcie na przełęcz była czystą przyjemnością, o tyle później zaczęły się problemy. A wszystko za sprawą bagna, które utworzyło się na tej części grzbietu. Jazda na rowerze była praktycznie niemożliwa, a woda utrudniała marsz. Moja osobista czara goryczy przelała się w momencie, gdy jedną nogą zapadłam się w wodę, która sięgała mi ponad kolano. Wiele rzeczy jestem w stanie znieść, ale naprawdę nienawidzę mieć mokrych butów. Może powinnam się cieszyć, że przemoczyłam tylko jeden z nich, ale i tak nie było mi do śmiechu. Do auta udało nam się dosłownie spłynąć z błotem. Za nami 35 km po górach. Szalenie mi się podobało, mimo wodnych przeszkód. Doszłam też do wniosku, że minie sporo czasu, zanim w 100% dotrzemy się z Reevą. Nadal to ona czasami decydowała o tym, gdzie i jak pojedziemy.
Trzeci dzień majówki, czyli 2 maja, miał nieść ze sobą załamanie pogody. Aura może i nam sprzyjała, za to mnie nie sprzyjało zdrowie. Dopadł mnie atak alergii, który nijak nie chciał mi odpuścić, nawet na moment. Plan był taki, aby zrobić trasę z Wierchomli Małej do Bacówki, dalej na Runek, skąd czerwonym szlakiem dotarlibyśmy do Hali Łabowskiej i dalej na dół. Pomysł ten udało się zrealizować tylko Przemasowi. Ja i Reeva pielęgnowałyśmy moją alergię w Bacówce, a Marek testował bike park w Wierchomli. No nie był to dla mnie udany dzień, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy.
W drodze do Ciężkowic zahaczyliśmy jeszcze o wieżę widokową w Bruśniku. Marek polatał dronem, a ja spałam w samochodzie. Dla każdego coś miłego!
„Witaj maj, 3 maj!” aż chciało się zaśpiewać. Pogoda jak marzenie – słońce, niebieskie niebo, małe, białe obłoczki i iście letnia temperatura. Wyruszamy na piesze zwiedzanie ciężkowickiego Skamieniałego Miasta, o którym opowiem w osobnym wpisie. Natomiast przed powrotem do Warszawy odwiedzamy na rowerach Jamną. Ostatni raz byłam tam dokładnie 18 lat temu. W czwartej klasie szkoły podstawowej odwiedziłam to miejsce w ramach obozu ze skautingu, do którego wtedy należałam. Powrót tam po latach był ciekawym doświadczeniem. Jamna mocno się zmieniła, co w szczególności widać po drzewach porastających okolicę. Kiedyś nie był takie wysokie!
Oczywiście w tym roku bałkańskie podróże będą odgrywać ważną rolę. Jednak eksplorowanie Polski będziemy cały czas kontynuować. Marzy nam się, by po prawie dwuletniej przerwie wrócić na Mazury. Ale ciągle czasu brak. Niemniej pierwsza tegoroczna majówka udała nam się fantastycznie. Pogoda jak marzenie. Humory praktycznie przez cały czas wyśmienite. Do tego wspaniałe, beskidzkie i ciężkowickie okoliczności przyrody. Było po prostu świetnie. Mam nadzieję, że i Wasze majówki udały się wybornie. Podzielcie się w komentarzach Waszymi wspomnieniami!
Post Rowerowa Majówka 2016 – Kielce, Beskid Niski, Pogórze Ciężkowickie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Kielecki Blogotok pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Listopadowemu spotkaniu przyświecała następująca myśl przewodnia: Blog to dopiero początek. Zadaniem sześciu prelegentów było ukazanie, że pisanie bloga może ułatwić założenie własnego biznesu, może pozwolić wyjść ze swą działalnością poza świat internetu lub stać się motywatorem do robienia czegoś dobrego dla innych.
Gdybym miała powiedzieć, które prezentacje najlepiej zapamiętałam i najmocniej na mnie wpłynęły, to tak naprawdę pierwsza i ostatnia. I nie chodzi o efekt pierwszeństwa i świeżości, lecz o to, że były to najbardziej wartościowe wystąpienia. Blogotok otworzył swoją prezentacją Kuba Górnicki. Przekonywał o tym, by naszej blogowej twórczości przyświecał motyw przewodni, jakiś konkretny cel. Ponieważ Podróżniccy, czyli blog prowadzony przez niego wraz z żoną Anią, jest blogiem podróżniczym, to bazował na ich własnym przykładzie w kontekście odwiedzania innych krajów, ale także poznawania Polski. Ich wyjazdom praktycznie zawsze przyświeca jakaś idea – raz była to podróż śladami Witkacego, innym razem nowojorskiego street artu. Kuba podpowiadał, jak dążyć do realizacji projektów, jak pozyskiwać partnerów oraz jakich błędów nie popełniać. Kuba okrasił wszystko dużą dozą poczucia humoru, co wprowadziło dużo pozytywnej energii pomiędzy uczestników.
Drugą prezentacją, która zrobiła na mnie ogromne wrażenia, to ta zamykająca cały Blogotok, której autorem był Edwin Zasada z bloga Zabij Grubasa. Edwin przekonywał, że my – blogerzy, mamy ogromną moc sprawczą. Jako influencerzy możemy stać się wzorem dla innych, ale przede wszystkim sami jesteśmy w stanie czynić dobro. Poprzez angażowanie się w kampanie społeczne tworzone albo przez samych blogerów, albo przez organizacje pozarządowe/fundacje, możemy zmieniać świat. Brzmi trochę górnolotnie? Jeśli weźmiemy pod uwagę, że wielu twórców internetowych dociera do setek tysięcy a nawet milionów ludzi, to ich przekaz naprawdę jest słyszalny. Jeśli natomiast połączy się siły kilku blogerów, to zasięg jakiejś kampanii społecznej może być naprawdę ogromny. Dobro powraca i nieważne, czy czynimy je w sieci, czy poza nią.
Pozostałe 4 prezentacje były również ciekawe, jednak nieco mniej mnie dotyczyły. Adriana Baran z bloga Pora Coś Zjeść opowiadała o tym, jak stworzyć swój własny magazyn (w jej przypadku kulinarny); Michał Kędziora – kielczanin, autor bloga Mr Vintage, ukazywał od praktycznej strony, jak wydać swoją książkę; Paulina Szczepańska z bloga One Little Smile opowiadała o tym, dlaczego warto tworzyć darmowe projekty, z których będą mogli skorzystać nasi czytelnicy; Monika Kamińska z bloga Blac Dress natomiast przedstawiła swoje perypetie z zakładaniem i prowadzeniem sklepu internetowego i po części stacjonarnego.
Generalnie dobór prelegentów był naprawdę trafiony, bo tak naprawdę nie było złego wystąpienia. Po prostu mnie osobiście, nie wszystkie tematy bezpośrednio dotyczyły. Owszem, miałam w planach wydać w tym roku książkę, jednak z powodu nieodpowiedzialnych ludzi, na jakich trafiłam na swojej drodze, kompletnie nic z tego nie wyszło i mam wrażenie, że nie wyjdzie. Niemniej jeśli kiedyś będę znów rozmyślać nad własną publikacją, to wiem jakie kroki podjąć i co zrobić, bym nie była na tym stratna.
Jeśli zaś chodzi o samą organizację Blogotoku, to miałam kilka zastrzeżeń. Mimo, że plan całego wydarzenia był dostępny na stronie internetowej, to zabrakło mi na początku całego spotkania, jasnego podkreślenia, co i o której będzie się działo. Myślę, że wprowadziłoby to nieco więcej porządku. Generalnie nie lubię, gdy organizatorzy „gwiazdorzą”, starając się skupić na sobie jak najwięcej uwagi. W przypadku jednej osoby tak właśnie było, co mnie osobiście irytowało i robiło mało profesjonalne wrażenie. Jasne, atmosfera miała być luźna i przyjemna, jednak bez przesady. Na szczęście jednak pozostali organizatorzy byli w 100% profesjonalni i starali się być wsparciem dla uczestników, jak i prelegentów. Osobiście popełniłam taktyczny błąd i nie wzięłam ze sobą na Blogotok niczego do jedzenia. Założyłam, że organizatorzy zadbają o to, by każdy mógł coś zjeść w trakcie przerwy obiadowej. Gdybym jadła mięso i ryby, to nie musiałabym chodzić głodna do godziny 17. Dobrze, że chociaż mogłam się napić dobrego soku i piwa. To mi nieco zrekompensowało inne braki w menu. Dodam też, że Blogotok odbywał się w Kieleckim Parku Technologicznym, który położony jest na obrzeżach Kielc, z dala od sklepów (pomijam te budowlane), więc nawet nie było możliwości wyskoczyć gdzieś, by coś sobie zakupić.
Mimo tych drobnych niedociągnięć atmosfera Blogotoku była naprawdę pozytywna. Miałam okazję spotkać wiele ciekawych osób, odbyć kilka świetnych rozmów. Do tej pory uczestniczyłam głównie w imprezach/wydarzeniach związanych z blogosferą podróżniczą. Jednak dzięki Blogotokowi poszerzę repertuar blogów nie-podróżniczych, na które będę z ciekawością zaglądać. Niewątpliwie takie spotkania sprzyjają poszerzaniu horyzontów i cieszę się, że jedno z nich odbywa się w moim rodzinnym mieście.
Post Kielecki Blogotok pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Świętokrzyskie takie cudne? pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>
Jednak zacznijmy od tego, że moja miłość do rodzinnych stron nie była wrodzona. Przez prawie 19 lat jakie spędziłam na stałe w Kielcach, uważałam, że Świętokrzyskie jest nudne, głupie, brzydkie i nieciekawe. Góry były za niskie, trawa zbyt mało zielona, a niebo bardziej szare niż niebieskie. Jednym słowem typowy bunt nastolatki. Dla mnie piękne były tylko Tatr i nic więcej.
Brzydkie Świętokrzyskie????
Widok w stronę Kielc z Masłowa
Łysica w dwóch odsłonach – zimowej i letniej
Później wyjechałam na studia do znienawidzonej Warszawy. Ktoś mógłby powiedzieć, że od razu zatęskniłam do Kielc i okolic. Nic bardziej mylnego. Mimo, że zamieszkałam w mieście, którego wręcz chronicznie nie cierpiałam, to uważałam taki stan rzeczy za lepszy, niż przebywanie w rodzinnych stronach.
Moje negatywne nastawienie zmieniało się stopniowo i zawdzięczam to znajomym. Co roku, w każde wakacje moi rodzice wyjeżdżali zazwyczaj na 2-3 tygodniowy urlop, a ja w tym czasie opiekowałam się psem i mieszkaniem. Zasadniczo wyglądało to tak, że parę minut po tym, jak za moimi rodzicami zamykały się drzwi, zaraz stawali w nich znajomi, którzy po prostu się do mnie wprowadzali. Część ekipy była z Kielc, ale pojawiało się też u mnie sporo osób ze studiów, które pochodziły nie tylko z Warszawy ale także z innych części Polski. Czas spędzaliśmy głównie na imprezowaniu i doprowadzaniu moich sąsiadów do białej gorączki, ale oprócz tego sporo plątaliśmy się po Kielcach i okolicach. Początkowo myślałam, że ich zachwyty są wymuszone i grzecznościowe, ale po pewnym czasie zrozumiałam, że im się naprawdę podobają moje rodzinne strony. Generalnie kiedy zaczęłam patrzeć z ich perspektywy, patrzeć ich oczami, to nagle zrozumiałam jak długo nie doceniałam uroków Województwa Świętokrzyskiego. Znajomi nie tylko chcieli co roku wracać do Kielc, żeby poimprezować, ale również po to by połazić po górach, pospacerować czy po prostu pogapić się na ładne widoki. Dziękuję Wam Moi Mili, że otworzyliście mi oczy!
Choć moje podejście do rodzinnych stron diametralnie się zmieniło, to nadal uważałam, że znam je bardzo dobrze. Do czasu… Kiedy zaczęłam być z Markiem i coraz częściej odwiedzaliśmy Kielce, ciągle padało sakramentalne pytanie: to co dziś robimy? Dość szybko wyczerpała się moja lista miejsce do odwiedzenia, więc zdesperowany Marek wziął mapę i zaczął szukać jakiś ciekawych i godnych uwagi celów wycieczkowych. W ten sposób odkrył kilka rewelacyjnych rejonów, gdzie nie byli nawet moi rodzice. Praktycznie co roku, Świętokrzyskie mnie zaskakuje, odkrywając kolejne karty z serii ciekawych i przepięknych miejsc.
Odkrycia Marka
Dzięki Markowi odwiedziłam m.in. kamieniołom w Dyminach, Górę Zalejową oraz parę innych rewelacyjnych miejsc.
Dyminy
Widok na Zamek w Chęcinach z Zelejowej
Zatem mam dla Was dobrą radę. Jeśli uważacie, że genialnie znacie swoją okolicę, to dajcie mapę komuś, kto pochodzi z innej części Polski, a na pewno znajdzie coś, czego jeszcze nie widzieliście.
W Kielcach bywam teraz kilka razy do roku i zawsze chętnie wracam do mojego rodzinnego miasta. Ma ono zasadniczy plus – wszędzie jest blisko i wszędzie można chodzić na piechotę. Do tego, z mojego kieleckiego mieszkania widać góry (no za dużo powiedziane, raptem jedną górę – Telegraf), a wszędzie wokół mam mnóstwo tras spacerowych (Rezerwat Geologiczny Wietrznia, Kadzielnia, Stadion Leśny itd.).
W kolejnych postach na blogu będę Wam opisywać ciekawe i piękne miejsca, które warto odwiedzić. Jeśli jesteście z Warszawy lub Krakowa, to nawet jednodniowa wycieczka w Świętokrzyskie bardzo Wam się opłaci, gdyż będziecie w stanie całkiem sporo zobaczyć. Co więcej, moje rodzinne strony pozwalają na przeróżne formy aktywności: zwiedzanie, rower, trekking, kajakarstwo, jazda konna, paralotniarstwo, wspinaczka, narciarstwo zjazdowe i biegowe oraz wiele, wiele innych.
Aktywnie w Kielcach
Góra Telegraf, na której oprócz pierwszego w Kielcach wyciągu krzesełkowego znajduje się również wiele tras downhillowych.
Na zdjęciu Marek oraz widok na Kielce
Dolina Nidy to nie tylko idealne miejsce na spływ kajakowy, ale również rewelacyjny rejon do uprawiania turystki rowerowej
Świętokrzyskie to nie tylko góry (zresztą całkiem wiekowe) ale również wiele ciekawych i historycznych miejsc. Poniżej krótka lista tych, które według mnie są najciekawsze:
Kielce:
– Pałac Biskupów Krakowskich
– Katedra
– Rezerwat Wietrznia
– Kadzielnia
Województwo:
– Muzeum Wsi Kieleckiej w Tokarni
– Zamek w Chęcinach (póki co remontowany, ale na wakacje powinien być już otwarty)
– Zamek Krzyżtopór
– Dworek Sienkiewicza w Oblęgorku oraz Rezerwat Barania Góra
– Busko Zdrój z Parkiem Zdrojowym
– Sandomierz (cały)
– Rytwiany – Pustelnia Złotego Lasu
– Pałac w Kurozwękach oraz hodowla bizonów
Fragment Zamku Krzyżtopór
Generalnie każdy znajdzie w Świętokrzyskim coś dla siebie, zarówno ci bardziej, jak i mniej aktywni. Ja ze swojej strony zachęcam do zaglądania na bloga, gdzie postaram się zainspirować Was do wycieczek w rejon Kielc i nie tylko. Mam nadzieję, że uda mi się zaszczepić w Was zachwyt nad tym rejonem Polski
Post Świętokrzyskie takie cudne? pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Psychodietetyk w podróży w kieleckiej restauracji Rozmaryn pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Nastawiona byłam bardzo pozytywnie, bo miałam sporą przerwę od bałkańskich potraw. Zacznę od lokalizacji restauracji – samo centrum miasta, przy rynku. Szyld jest może trochę mało widoczny, ale spostrzegawczość mojego padre sprawiła, że udało nam się tam trafić. Rozmaryn w nazwie sugerowałby, iż znajdziemy go sporo we wnętrzu restauracji. Niestety, rozmarynu nigdzie nie było widać, ani tym bardziej nie było czuć jego zapachu, więc szczerze mówiąc nie wiem, czemu akurat taka nazwa, która mnie osobiście bardziej kojarzy się z Prowansją niż Chorwacją. Co więcej, wystrój restauracji jest mocno ascetyczny. Owszem, na ścianach wiszą pojedyncze zdjęcia z Chorwacji, ale brakuje żywej kolorystyki, która jest nieodłącznym elementem wszystkich, bałkańskich krajów. A w Rozmarynie jest po prostu biało.
Oczami również człowiek je, ale jednak to zapach i smak powinny się w tym miejscu liczyć. Zasiadamy zatem do stołu, otrzymujemy kartę i … pierwsze niemiłe zaskoczenie. Burek nie dość, że kosztuje 17zł, to aby go zjeść, należy złożyć zamówienie dzień wcześniej. Może to wynikać z faktu, że część osób nie ma pojęcia, czym jest ta potrawa. Burek kojarzy się jednak w Polsce z podwórkowym psem, który pilnuje obejścia, a nie z przepysznym ciastem filo, nadziewanym mięsem czy szpinakiem. Druga sprawa, to cena samej potrawy. Na Bałkanach zdarzało mi się kupować burki po 1-2 zł, które prezentowały naprawdę spore rozmiary. No ale ponieważ i tak musiałam obejść się smakiem, nie będę tego wątku rozwijać. Dalsza analiza karty doprowadziła mnie prawie do łez, bo potraw wege praktycznie w ogóle nie było. Z przystawek i dodatków do dań, skomponowałam coś, co pozwoli mi się względnie najeść, czyli ziemniaki z cukinią oraz grillowane warzywa. Moi rodzice wybrali natomiast Pljeskavicę oraz gulasz warzywny.W karcie dań znajdziemy również spory wybór pizz, w końcu z Chorwacji do Włoch nie jest wcale tak daleko, kultury zatem się przenikają. Jedyny plus jest taki, że ciasto wypieka się tam w piecu.
Oczekiwanie na dania umilała nam chorwacka muzyka płynąca z głośników. Za to również plus dla właścicieli, którzy choć nie zadbali o wystrój, to chociaż zadbali o atmosferę. Na nasz posiłek nie musieliśmy zbyt długo czekać, a może po prostu czas nam szybko upłynął na rodzinnych pogawędkach. Cóż, moje grillowane warzywa nie były zbyt imponujące. Dostałam raptem dwa plasterki cukinii, dwa plasterki pomidora i ćwiartkę czerwonej cebuli. Ta ostatnia trochę mnie przerosła i porzuciłam ją na talerzu. Natomiast ziemniaków z cukinią było całkiem sporo. Jeśli chodzi o sam smak potraw, to byłam zachwycona. Oliwa i świeże zioła zrobiły swoje, nadając warzywom niesamowitej lekkości i aromatu. Byłam w stanie naprawdę najeść się zamówionymi przez siebie daniami. Moi rodzice również nie mieli powodów do narzekań, gdyż ich Pljeskavice były rzeczywiście imponujące i aromatyczne. Bułki wypiekane na świeżo w piecu, do tego ostry sos i dobrze przyprawiony gulasz warzywny, który z moją mamą uznałyśmy po prostu za ratatouille. Mięsa nie spróbowałam z oczywistych powodów, ale ponieważ szybko zniknęło z ich talerzy, domyślam się, iż było pyszne.
Za obiad dla trzech osób, w tym jakieś piwka, zapłaciliśmy w sumie 75zł. Czy jest to dużo, czy jest to mało na kieleckie warunki? Tak naprawdę ciężko stwierdzić. Według mnie jest to całkiem dobra kwota, za te naprawdę smaczne dania, które mogą choć trochę przybliżyć Polakom kawałek bałkańskiej kuchni. Co ciekawe w Rozmarynie cały czas był ruch, więc widać, iż kielczanom przypadły do gustu oferowane przez nich potrawy. A warto zaznaczyć, że nie widziałam, aby ktoś jadł tam pizzę.
Podsumowując, dobrze, że takie miejsca powstają w polskich miastach. Sam Rozmaryn ma jeszcze nad czym pracować (w szczególności nad wystrojem), ale jeśli ktoś byłby w Kielcach przejazdem i dopadł go mały lub większy głód, to powinien tam zajrzeć.
Post Psychodietetyk w podróży w kieleckiej restauracji Rozmaryn pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>