Post Osijek nocą – spacer ze świątecznymi akcentami pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>
Przez całą drogę powrotną do Polski towarzyszyła nam w Bośni i Hercegowinie oraz w Chorwacji iście wiosenna aura. Wysokie temperatury i słoneczna pogoda jakoś kłóciły nam się z licznymi ozdobami świątecznymi, którymi przybrane były domy czy całe miejscowości, jakie mijaliśmy na trasie. Podobnie było w Osijeku, do którego dotarliśmy po zmroku. Miasto było pięknie udekorowane, jednak my już kompletnie nie czuliśmy bożonarodzeniowego klimatu. Przed udaniem się na zwiedzanie Osijeku, zameldowaliśmy się w naszym mieszkaniu, jakie znaleźliśmy na szybko przez AirBnb. Znajdowało się na ul. Reisnerova, jakieś 10-15 min spacerem od centrum, zaś jakieś 30 min od Tvrdavy. Co najważniejsze mogliśmy zaparkować naszą dość mocno załadowaną Kiankę tuż pod oknami mieszkania i to za darmo. Do tego sympatyczni właściciele oraz cicha i spokojna okolica. Dla nas – idealnie!
Z naszego noclegu udaliśmy się po krótkim odpoczynku na spacer. W pierwszej kolejności skierowaliśmy się ul. Županijska ku Trgu Ante Starčevića, nieopodal którego stoi okazała konkatedra, której budowę zainicjował biskup Josip Juraj Strossmayer w 1894 roku. Po drodze mijamy kilka, klasycystycznych budynków stojących przy Županijskiej, w tym pałac Żupanii Osijecko-Barańskiej. Tuż przed głównym placem miasta, stajemy przed dostojną konkatedrą pw. św. Piotra i Pawła. Największe wrażenie robi na nas 90-metrowa dzwonnica, w której znajduje się trzeci co do wielkości dzwon w Chorwacji, ważący 2.5 tony. Spod katedry przechodzimy na gwarny i przepełniony muzyką plac Ante Starčevića, gdzie na okres świąt i zimy ustawiono lodowisko. Korzysta z niego całkiem sporo młodych osób, którym kibicują albo rodzice, albo niejeżdżący na łyżwach znajomi.
Nasz spacer kontynuujemy kierując się na bulwary ciągnące się wzdłuż Drawy. Prowadzą one z centrum Osijeku ku Tvrdavie. To popularny cel nie tylko wśród spacerowiczów, ale również rowerzystów czy biegaczy. Sprzyjająca, wiosenna pogoda sprawia, że mimo wieczoru jest tam całkiem sporo osób. Nas najbardziej intryguje podświetlona kładka pieszo-rowerowa, która zmienia swe kolory co kilka minut. Stanowi dość mocno wyróżniający się element nad ciemną tonią rzeki. I niewątpliwie dobrze prezentuje się na zdjęciach
Po kilku minutach marszu, nadrzeczne bulwary doprowadzają nas do powstałej w XVIII w. Tvrdavy, czyli murów miejskich. Po zakończeniu prac w 1722 roku Tvrđa stała się jedną z największych i najnowocześniejszych fortyfikacji wojskowych w Europie Środkowej. W jej obrębie powstały liczne budynki, głównie utrzymane w barokowym stylu. Niestety do naszych czasów oryginalne mury praktycznie nie przetrwały, bo w międzyczasie, a dokładniej w I połowie XX w. postanowiono większość z nich zburzyć. Obecnie wiele obiektów znajdujących się na terenie twierdzy zajętych jest przez miejscowy uniwersytet oraz przez Muzeum Slawonii. Centralnym punktem tej części miasta jest Trg sv. Trojstva z imponującą, barokową kolumną przedstawiającą Trójcę Świętą. Pomnik ten został ufundowany przez mieszkańców Osijeka jako wotum dziękczynne dla Boga w trakcie zarazy czarnej śmierci i miał chronić miasto przed kolejnymi atakami dżumy. Ciekawostką jest też to, że przy placu znajduje się monumentalny renesansowo-barokowy budynek dawnej kwatery głównej generała (obecnie siedziba uniwersytetu). Jego fasadę można oglądać nie tylko w Osijeku, ale również na banknocie 200 HRK (zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia, czemu nie zrobiłam zdjęcia tej budowli). Trzeba przyznać, że wieczorem, ta część miasta najmocniej tętni życiem przy knajpkach, które są rozsiane po jej terenie. My wpadamy na piwko do pubu Fort, w którym panuje chyba najbardziej kameralna atmosfera, a muzyka nie jest rozkręcona na pełny regulator (choć do większej imprezy dopiero się szykowali). Mogliśmy więc w spokoju odsapnąć i nabrać motywacji do drogi powrotnej, czyli kolejnych kilku kilometrów pieszo przez Osijek.
Post Osijek nocą – spacer ze świątecznymi akcentami pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Bośnia i Hercegowina według Rudych Rodziców pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Można ten urlop zamknąć w jednym zdaniu: Było super. Wyjazd ten był pierwszym, samodzielnie przez nas zaplanowanym i zrealizowanym w ten region Europy. Poprzednie dwa, to wycieczki zorganizowane.
Jeśli ktoś mnie zapyta, która forma wypoczynku jest lepsza, to odpowiem, że każda ma plusy i minusy. Jadąc z biurem podróży nie interesowały nas parkingi, opłaty na autostradach itp., ale brak było czasu na delektowanie się miejscem, na spokojne wypicie kawy, za to ciągle patrzyło się na zegarek, żeby nie spóźnić się na zbiórkę. Z drugiej zaś strony, podczas samodzielnego wyjazdu, brakowało mi czasami kogoś, kto oprowadzi, opowie, zwróci na coś uwagę. To tyle słowem wstępu.
Pierwszy etap to dojazd z Kielc do chorwackiego Osijeku, bardzo sympatycznego miasteczka, położonego w niedużej odległości od granicy z Węgrami. Wieczór bardzo upalny, a w centrum panował spory ruch i to raczej miejscowych niż turystów. Sympatycznie. Następnego dnia przejeżdżamy do Sarajewa. Najpierw wszystko było ok, ale później nasza nowo zakupiona na tę wyprawę nawigacja zaczęła pokazywać, co potrafi, a uwierzcie mi potrafiła wiele, doprowadzając nas do białej gorączki. Padło wiele „ciepłych słów” pod jej adresem ( jej – bo głos był kobiecy). Będąc już w samym Sarajewie, jedziemy jakimiś uliczkami, tak wąskimi, że aż strach, jednokierunkowymi i niesamowicie górzystymi. Wreszcie na horyzoncie nawigacji widać chorągiewkę i głos „dojechałeś do celu, ten numer domu znajduje się po prawej stronie”. Ale po prawej była budka strażnika, który czegoś pilnował , ale nie wiedzieliśmy czego. Próba zdobycia informacji w sklepie nie powiodła się, więc jedziemy dalej, a uparta baba znów zaprowadziła nas w to samo miejsce. Tym razem mąż poszedł do strażnika, który pokazał nam 3-piętrowy budynek okratowany od piwnic po dach i to miał być nasz wynajęty apartament, który na pierwszy rzut oka przypominał raczej twierdzę i więzienie, a nie miejsce, w którym można by przenocować. Po telefonie do właściciela i jego szybkim pojawieniu, okazało się, że to budynek dawnej ambasady USA, a strażnik chroni obecną, która mieści się parę metrów dalej. Ilość drzwi, krat, zamów i kluczyków była imponująca, ale za to w środku istny wypas: stare meble, pełne wyposażenie we wszystko, co można sobie wymarzyć, plus polski Polsat i komputer z dostępem do Internetu. Ale to, co najważniejsze, to grube mury, a w środku chłodniutko, mimo braku klimatyzacji, a za oknem jakieś 38 w cieniu.
Trwał ramadan, sporo ludzi modlących się w meczetach, sporo kobiet w bardzo ortodoksyjnych strojach. I ruch, gwar, a całe centrum wprost usiane nagrobkami pojedynczymi czy masowymi, które pojawiają się w parku, między przejściami dla pieszych, na boiskach szkolnych, czyli wszędzie tam, gdzie 20 lat temu ginęli ludzie.
Te niewesołe refleksje mieszają się z tłumem miejscowych, którzy biegną zajęci swoimi sprawami i turystami, którzy przewalają się tłumnie przez ulice miasta, które nie zabliźniło jeszcze swoich ran. A niestety raczej nieprędko to się stanie. BiH jest biednym krajem, który bardzo się stara, ale niestety nie tak łatwo się pozbierać mimo, że od wojny minęło 20 lat. Przemieszczając się uliczkami oddalonymi od centrum widać, jak wiele jest tu do zrobienia. Ślady od kul na murach oraz kompletnie zniszczone przez pociski budynki. Centrum ze swoimi reklamami i sieciowymi sklepami nie jest reprezentantem miasta. Poszliśmy do Żółtej Twierdzy powyżej hotelu Saraj, w którym nocowaliśmy 2 lata temu. Widokowo super i było tam troszkę cienia pod drzewami i trochę wiatru. Niestety, jeszcze musi trochę czasu minąć, aby mieszkańcy zrozumieli, że chcąc mieć przychody z turystyki trzeba dbać o porządek, że śmieci należy wyrzucać do koszy, a nie gdzie jadłem, piłem tam zostawiłem. Niestety śmieci wyzierają z każdego kąta.
Z twierdzy widoczny był komin starego browaru, w którego klimatycznych wnętrzach urządzono bardzo przyjemną i przystępną restaurację, oczywiście z piwem tworzonym na miejscu. Chłodno i sympatycznie, ale nagle ku naszemu zdumieniu pojawia się grupa wojskowych (Amerykanie, Kanadyjczycy i chyba Australijczycy), którzy za pokwitowaniem dostawali obiad. Kontyngent wojsk ONZ jednak nadal stacjonuje w Bośni, a pokój jest, ale oby nie umowny.
Miejscowy „turecki” targ, czyli Baščaršija, pełen ludzi, gwaru i turystów z …Polski. Momentami ciężko było nie potknąć się o rodaków. Kolorowo i pełno dymu, bo już rozpalały się grille na wieczorna ucztę muzułmanów, którzy po zachodzie słońca, po wystrzale z armaty przystępują do wielkiej konsumpcji. Islam w wydaniu bośniackim jest taki mniej agresywny, spokojniejszy i chyba mniej wymagający. Taki oto obrazek: modnie ubrana (spodnie rurki , kolorowa koszulka) i umalowana dziewczyna idzie do meczetu, skręca do kobiecej umywalni/przebieralni skąd po kilku minutach wychodzi odmieniona, chusta szczelnie zakrywa jej tlenione włosy, a długa bluza/koszula sięga do połowy uda i udaje się do meczetu oczywiście do jego części przeznaczonej dla kobiet. Ale również widać sporo kobiet, zwłaszcza starszych, zakrytych od stóp do głów. Jednak w sporej większości jedyną oznaką przynależności do muzułmańskiej społeczności są ładnie upięte chusty.
Ja mam chyba takie skrzywienie, że patrzę na ludzkie twarze, zwłaszcza ludzi, którzy te 20 lat temu musieli przeżywać tutaj piekło, i zastanawiam się, jak żyli i jak to przetrwali. Każda z tych osób nosi w sobie jakąś cząstkę strasznej tragedii, jaka dotknęła to miasto i ten kraj. Kraj bardzo piękny, dramatycznie górzysty z widokami obłędnymi i potencjałem turystycznym, zwłaszcza dla tych, którym się wydaje, że już wszystko widzieli.
Z Sarajewa udaliśmy się Medjugorie, sanktuarium ciągle nieuznawanego przez kościół katolicki, jako miejsce objawień Matki Boskiej. Jeśli ktoś był na Monte Cassino i jechał tamtejszymi serpentynami, to niech to pomnoży przez dwa, a zarazem obetnie szerokość jezdni o 30% i ukradnie połowę asfaltu. Armagedon, upał powyżej 40 i ciężarówki, które zdychają co parę metrów. Zjechać się nie da, zatrzymać nie ma gdzie, silnik się gotuje. Dojechaliśmy, a w miasteczku niespodzianka dla pątników/turystów – strefa płatnego parkowania i cała masa biegających parkingowych, policjantów, a miejsca do zaparkowania jak na lekarstwo. Właściwie mieliśmy ochotę stamtąd uciec, ale samochód musiał odpocząć. Ilość sklepików z dewocjonaliami wyprodukowanymi przez azjatyckie rączki przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Oni już chyba przebili Lourdes i Fatimę, a w sklepikach przyjmują głównie euro i niezbyt chętnie chcą przyjmować zapłatę we własnej walucie. Co do samego sanktuarium, nie będę się wypowiadała, może tylko powiem, że widocznie nie byłam godna poczuć miejscowego sacrum. Byłam i raczej więcej się tam nie wybieram, ale jest to tematyka drażliwa, którą każdy sam musi rozważyć sam we własnym wnętrzu.
Powiem tylko tyle, że w drodze powrotnej poczułam, że mam lęk przestrzeni, a byłam niezwykle szczęśliwa, gdy znaleźliśmy się na drodze prowadzącej do Trebinje, miasteczka urokliwie położonego, którego znakiem rozpoznawczym jest kamienny most. Zanim jednak tam się znajdziemy, trochę przez przypadek trafiamy do Radimlja – średniowiecznego cmentarza Bogumiłów, nieopodal miejscowości Stolac. Kiedyś już słyszeliśmy o tym odłamie chrześcijaństwa, jednak nie mieliśmy o nim większego pojęcia. Zasadniczo Bogumiłowie wierzyli, że Bóg miał dwóch synów, a jednym z nich był szatan – stwórca świata. Wyznawcy tej religii nie wierzyli w Stary Testament, ani w jakiekolwiek sakramenty oraz nie uznawali krzyża. Ponieważ świat został stworzony przez złą siłę, nie przywiązywali do doczesnego życia aż takiej wagi. Niemniej w ciągu dnia odmawiali 120 razy Ojcze nasz, spowiadali się między sobą, byli wegetarianami nie pijącymi wina, nie budowali też kościołów. Religia ta powstała w Bułgarii ok. X wieku i to stamtąd zaczęła rozprzestrzeniać się na część terenu obejmującego Bałkany, natomiast zniknęła po ok. pięciu wiekach. Cmentarz nieopodal Stolac jest wyjątkowym pod wieloma względami miejscem, głównie z powodu pięknych zdobień znajdujących się tam grobowców. Kiedy tam jesteśmy, panuje straszny upał, więc zwiedzamy głównie z perspektywy pojedynczych drzew dających cień. Towarzyszy nam pani przewodnik, która opowiada o historii tego miejsca, a także przybliża nam historię Bogumiłów. Jeśli tam będziecie, koniecznie tam zajrzyjcie!
Po opuszczeniu Raddimlja, ruszamy w dalszą drogę. Trafiamy do Trebinje, które naprawdę warto odwiedzić. To takie kompaktowe miasteczko, które można zwiedzić dość szybko i się nim zachwycić. Piękne stare centrum obrośnięte platanami, pod którymi co rano odbywa się targ z miejscowymi specjałami. Jest tanio i klimatycznie. Pełno knajpek i cudnie pachnących piekarni.
My tym razem trafiliśmy do Hostelu Polako prowadzonego przez Polaka Bartka i jego dziewczynę Loren prosto z gorącego Teksasu. Super fajne miejsce, w którym takie stare pierniki jak my, to rzadkość, ale trzeba przyznać, że młodzi się starali, dostaliśmy mapkę z miejscowymi atrakcjami i zaproszenie do miejscowej winiarni górującej nad miastem. W tym miejscu tylko jedno ale, zapomnieli nam powiedzieć, że do winiarni nikt nie wybiera się pieszo jak my, a wszyscy jeżdżą okrężną drogą. My poszliśmy na sagę, przedzierając się przez jakieś podwórka, mając cały czas na widoku super budynek winiarni. W środku niezły bajer, ale to co najpiękniejsze to tarasy widokowe. Właściwie widok jak z samolotu, a po zmierzchu zapaliły się światła wokół cerkiewek umieszczonych na okolicznych wzgórzach, no istna bajka. Głodni, zamówiliśmy fantastyczne miejscowe wino Vranac (najlepszy jaki dotąd piłam i wart swojej ceny) i niestety kolację, ładnie podaną, dramatycznie drogą, a kucharza, to znana kudłata polska restauratorka w najlepszym przypadku zmusiłaby do zjedzenia tego czegoś. Powrót z knajpki był też fajny, bo przyświecałam nam drogę telefonem, ale zeszliśmy nie łamiąc przy tym kończyn.
Wieczorem senne za dnia miasteczko ożyło, dorośli i dzieci, gwar, a znalezienie miejsca, żeby usiąść graniczyło z cudem. Podświetlone platany, a tuż obok pianista, który sobie grał cichutko, dopełnił atmosfery. Po gorącym dniu wszystkie mury i kamienie oddawały ciepło, a nasi hostelowi gospodarze mówili nam, że tak jest codziennie i tam głównie siedzą miejscowi, bo turyści są tu nadal rzadkością. Jeśli was nie zanudziłam, to powiem krótko jeśli dotąd nie byliście w BiH, to koniecznie jedźcie, bo warto. Mama Rudej
Post Bośnia i Hercegowina według Rudych Rodziców pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>