Post Rowerowa Majówka 2016 – Kielce, Beskid Niski, Pogórze Ciężkowickie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Nasza trasa zakładała również przejazd przez fragment szlaku Green Velo, który zaczyna się/kończy w województwie świętokrzyskim. I tu ogromne zaskoczenie. Okazało się, że szlak jest po prostu rewelacyjny. Świetnie oznaczony, poprowadzony bocznymi, widokowymi drogami. Tak w każdym razie wyglądał na trasie od Piekoszowa do Kielc. Fakt faktem uznaliśmy za przegięcie, gdy w środku lasu wjechaliśmy na asfaltową ścieżkę rowerową, obok której była ładna, szutrowa, szeroka droga. Doszliśmy do wniosku, że musimy się zdecydować na dłuższą wycieczkę szlakiem Green Velo, bo może się okazać, że przy okazji odkryjemy kilka ciekawych miejsc w regionie, a na pewno miło spędzimy czas.
W niedzielę, 1 maja, pożegnaliśmy się z Kielcami i wyruszyliśmy do Ciężkowic, gdzie czekał już na nas Przemas. Cel – Beskid Niski i rowerowa, górska wycieczka. Chciałam przetestować Reevę oraz moje umiejętności w nieco bardziej wymagającym terenie. Początkowo nie było tak źle. Schody zaczęły się, gdy musiałam zjechać po wysypanej grubym żwirem drodze. Czy ja wspominałam, że nie lubię zjeżdżać? Otóż tysiąc razy bardziej wolę podjeżdżać, choć mocniej się męczę, a czasami klnę pod nosem. Ale przynajmniej wolniutko i dość bezpiecznie toczę się do przodu. A jazda w dół? Oj nie, prędkość to nie jest mój żywioł. A jak dochodzą do tego wredne kamulce, to nie pozostaje mi nic innego, jak zeskoczyć z roweru, nawet tak „wypasionego”, jak Reeva. Niemniej, pomijając ten szczegół, sam Marek stwierdził, że zmiana roweru mocno mi pomogła, bo zaczęłam jeździć po przeszkodach, po których wcześniej w życiu bym nie przejechała.
Przejdźmy jednak do samej wycieczki. Muszę przyznać, że miałam sporą przerwę od ukochanego Beskidu Niskiego. I nie przypuszczałam, że gdy wrócę w te góry, to nie na trekking, ale na przejażdżkę rowerową. Choć słowo przejażdżka brzmi trochę zbyt trywialnie w kontekście tego niepozornego pasma. Moja przygoda z Beskidem Niskim zaczęła się na studiach, gdy zdecydowałam się wziąć udział w kursie przewodnickim organizowanym przez SKPB. Przewodnikiem nigdy nie zostałam, ale miłość do tych polskich gór pozostała. Doświadczyłam w nich wielu przygód, zabawnych sytuacji czy lekkich załamań. Jednak patrząc na te zalesione wzgórza, na cerkwie, na buczyny, na pozostałości wiosek, o których zapomniał już czas, zawsze ogarnia mnie wzruszenie. W Beskidzie Niskim jest coś niepowtarzalnego, czego w sumie chyba nie umiem opisać. Zawsze będę nosić te góry w sercu, tuż obok Bałkanów i Tatr.
Na rowerach wyruszyliśmy z Bartnego i skierowaliśmy się do Krzywej i Czarnej. Tam zatrzymaliśmy się przy bacówce, w której kupiliśmy najlepsze na świecie serki, przy których podhalańskie oscypki mogą się schować! Dalej udaliśmy się do Nieznajowej. Chyba wyparłam ze swej pamięci, ile razy trzeba w dolinie Wisłoki przekraczać jej nurt. Panowie bez większego problemu przejeżdżali na drugą stronę na rowerach. Ja niestety nie byłam aż tak ambitna, a po drugie miałam przed oczami wizję, jak ląduję z rowerem i resztą dobytku w wodzie. Zatem buty do plecaka, rower jako podpórka i do przodu. Dobrze, że Wisłoka okazała się wyjątkowo ciepła. Za trzecim razem, gdy musiałam zsiąść z roweru i wejść do wody, przypomniałam sobie wiosenny rajd Beskid Niski organizowany przez SKPB. Uczestniczyłam wtedy w prawie dwutygodniowej trasie prowadzonej przez Skrzyniarza i Piotrka Bielawskiego. Zahaczała ona również o Nieznajową, lecz wtedy ilość wody w rzece była znacznie większa i przechodzenie przez nią do chatki studenckiej stanowiło spore wyzwanie.
Dalszą drogę kontynuowaliśmy wzdłuż asfaltu do Świątkowej Wielkiej. Tam zatrzymaliśmy się na odpoczynek w restauracji Pod Mareszką. Trzeba przyznać, że znajduję się na niezłym, za przeproszeniem, zadupiu, a były tam tłumy. W menu przede wszystkim pstrągi, również podawane „po bałkańsku”. Nie mieliśmy jednak czasu na dłuższy pobyt Pod Mareszką, gdyż czekał nas mozolny podjazd na Przełęcz Majdan i droga powrotna do samochodu wzdłuż czerwonego szlaku. O ile dotarcie na przełęcz była czystą przyjemnością, o tyle później zaczęły się problemy. A wszystko za sprawą bagna, które utworzyło się na tej części grzbietu. Jazda na rowerze była praktycznie niemożliwa, a woda utrudniała marsz. Moja osobista czara goryczy przelała się w momencie, gdy jedną nogą zapadłam się w wodę, która sięgała mi ponad kolano. Wiele rzeczy jestem w stanie znieść, ale naprawdę nienawidzę mieć mokrych butów. Może powinnam się cieszyć, że przemoczyłam tylko jeden z nich, ale i tak nie było mi do śmiechu. Do auta udało nam się dosłownie spłynąć z błotem. Za nami 35 km po górach. Szalenie mi się podobało, mimo wodnych przeszkód. Doszłam też do wniosku, że minie sporo czasu, zanim w 100% dotrzemy się z Reevą. Nadal to ona czasami decydowała o tym, gdzie i jak pojedziemy.
Trzeci dzień majówki, czyli 2 maja, miał nieść ze sobą załamanie pogody. Aura może i nam sprzyjała, za to mnie nie sprzyjało zdrowie. Dopadł mnie atak alergii, który nijak nie chciał mi odpuścić, nawet na moment. Plan był taki, aby zrobić trasę z Wierchomli Małej do Bacówki, dalej na Runek, skąd czerwonym szlakiem dotarlibyśmy do Hali Łabowskiej i dalej na dół. Pomysł ten udało się zrealizować tylko Przemasowi. Ja i Reeva pielęgnowałyśmy moją alergię w Bacówce, a Marek testował bike park w Wierchomli. No nie był to dla mnie udany dzień, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy.
W drodze do Ciężkowic zahaczyliśmy jeszcze o wieżę widokową w Bruśniku. Marek polatał dronem, a ja spałam w samochodzie. Dla każdego coś miłego!
„Witaj maj, 3 maj!” aż chciało się zaśpiewać. Pogoda jak marzenie – słońce, niebieskie niebo, małe, białe obłoczki i iście letnia temperatura. Wyruszamy na piesze zwiedzanie ciężkowickiego Skamieniałego Miasta, o którym opowiem w osobnym wpisie. Natomiast przed powrotem do Warszawy odwiedzamy na rowerach Jamną. Ostatni raz byłam tam dokładnie 18 lat temu. W czwartej klasie szkoły podstawowej odwiedziłam to miejsce w ramach obozu ze skautingu, do którego wtedy należałam. Powrót tam po latach był ciekawym doświadczeniem. Jamna mocno się zmieniła, co w szczególności widać po drzewach porastających okolicę. Kiedyś nie był takie wysokie!
Oczywiście w tym roku bałkańskie podróże będą odgrywać ważną rolę. Jednak eksplorowanie Polski będziemy cały czas kontynuować. Marzy nam się, by po prawie dwuletniej przerwie wrócić na Mazury. Ale ciągle czasu brak. Niemniej pierwsza tegoroczna majówka udała nam się fantastycznie. Pogoda jak marzenie. Humory praktycznie przez cały czas wyśmienite. Do tego wspaniałe, beskidzkie i ciężkowickie okoliczności przyrody. Było po prostu świetnie. Mam nadzieję, że i Wasze majówki udały się wybornie. Podzielcie się w komentarzach Waszymi wspomnieniami!
Post Rowerowa Majówka 2016 – Kielce, Beskid Niski, Pogórze Ciężkowickie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Weekend na Lubelszczyźnie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>
Na sobotę Kasia zaplanowała dla mnie, Marka oraz jej Misia wycieczkę rowerową po okolicy. Ponieważ Marek koniecznie chciał zahaczyć o jakieś miejsce z wodą do pluskania, trasa została poszerzona o takową miejscówkę (Janowice). Jeszcze przed wyruszeniem w drogę śmiałyśmy się z Kasią, że na pewno się zgubimy mimo posiadania kilku map, gps’a oraz telefonów z nawigacją. Zasadniczo właściwą drogę zgubiliśmy jakieś 30-40 minut od opuszczenia Skowieszyna. Sytuacja była o tyle zabawna, że wylądowaliśmy na drodze, po której przebiegała trasa maratonu Mazovia MTB. Na początku jeszcze nie było tak źle, bo nikt nie jechał. Dopiero po chwili, pan na quadzie uprzejmie poinformował nas, że nadciąga czoło maratonu. Posłusznie zeszłyśmy z Kasią z drogi (panowie popędzili znacznie szybciej od nas) i czekamy, i czekamy, komary nas gryzą a my dalej czekamy. W końcu przejechało koło nas trzech panów. I tyle. Kiedy zdecydowałyśmy się wkroczyć na drogę, zaczęli nadciągać kolejni. Generalnie zrobiło się dosyć niebezpiecznie, bo uczestnicy maratonu osiągali spore prędkości, a my we dwie zaczęłyśmy stanowić mobilne przeszkody. Kiedy dogoniłyśmy panów, zarządzony został postój, podczas którego usiłowaliśmy się dowiedzieć od przejeżdżających koło nas rowerzystów, czy dużo ich tam jeszcze zostało, ale niestety nikt nie chciał nam udzielić odpowiedzi. Po krótkiej przerwie ruszamy dalej, dnem stromego dość wąwozu. Z Kasią decydujemy się przepchać rowery, gdyż bycie mobilnymi przeszkodami przestało nam się podobać. Po dłuższej chwili udało nam się dotrzeć do cywilizacji i opuścić trasę maratonu. Wylądowaliśmy na przyjemnej i bezpiecznej rowerowej ścieżce wzdłuż Wisły. Naszym celem był prom pływający z Bochotnicy do Nasiłowa. Z Markiem jedziemy nieco bardziej z przodu i dość szybko docieramy do promu. Wtedy orientujemy się, że Kaśka z Miśkiem gdzieś zniknęli, a prom właśnie chce odpływać. Cóż, okazało się, że nasi towarzysze nie zauważyli skrętu nad Wisłę i pojechali prosto, docierając do miejsca, w którym ścieżka się kończy. Na szczęście udaje im się dotrzeć zanim prom odpłynie.
Z Kasią na trasie maratonu
Uff….już nad Wisłą, a w każdym razie w jej okolicach
Dalej czekała nas mozolna wspinaczka na górę w lejącym się z nieba skwarze. Później przyjemną i widokową trasą z Nasiłowa do Janowca pokonujemy bez większych problemów. W Janowcu oczywiście zatrzymujemy się by popodziwiać ruiny zamku, które za czasów komuny były jedynym tego typu obiektem, który należał do prywatnego właściciela – Leona Kozłowskiego. Wujek Leszek, czyli Tata Kasi, tak wspomina to miejsce: „Kiedy byłem młody, to chadzałem z kolegami do ruin pić wódkę. A Kozłowski nas ganiał.” Po prawie 50 latach właściciel sprzedał w końcu zamek muzeum z Kazimierza Dolnego i od tamtego czasu trwają prace rewitalizacyjne, w efekcie z roku na rok przybywa murów i innych konstrukcji.
Trąbiłam dzwonkiem
Budynek opuszczonej szkoły gdzieś na trasie
Widok z okolic ruin
Nie decydujemy się jednak na zwiedzanie ruin, ponieważ wolimy odpocząć w jakimś chłodniejszym miejscu, gdzie można ewentualnie popluskać się w wodzie. W tym celu jedziemy do Janowic, do których zostaliśmy pokierowani przez rodziców Kasi. Nawet udało nam się znaleźć kąpielisko, jednak okazało się nie być jeszcze czynne, a wokół trwała budowa drogi wzdłuż jeziorka. Mimo wszystko postanowiliśmy tam chwile odpocząć i posilić się pysznymi wiktuałami przygotowanymi przez Kasię. Panowie nawet zdecydowali się wykapać, mimo że woda nie wyglądała na zbyt zachęcającą. W międzyczasie odkrywamy, że parka siedząca na przeciwko nas na pomoście, po drugiej stronie jeziora oddaje się hmm bardzo bliskiej integracji, a po dochodzących stamtąd dźwiękach mogliśmy przypuszczać, że całkiem udanej
Kasia czyli Kuchnia Pysznościowa przy pracy
Jednak komu w drogę, temu czas. W Skowieszynie miało na nas czekać ognicho oraz zupa przygotowywana na ogniu przez Wujka Leszka. Niestety okazało się, że rowery na których pedałowali cały dzień Kaśka i Misiek nie były najlepsze na tego typu długą wycieczkę i odmówiły z lekka współpracy. W efekcie my wracamy do Skowieszyna na rowerach, a Kaśka z Miśkiem częściowo autobusem, a częściowo pchając rowery. Wieczór upływa nam na regeneracji, uzupełnianiu płynów i kalorii oraz Polaków rozmowach.
Na promie z Janowca do Kazimierza Dolnego
Niedziela przynosi nam świadomość, jak bardzo pogryzły nas komary, a mnie dodatkowo jak straszna alergia mnie dopadła. Leje mi się z nosa, oczu, a zatoki mam kompletnie zapchane. Dawno nie miałam aż takiego ataku tej złośliwej przypadłości, ale jak to się mówi – siła wyższa. Tego dnia najpierw udajemy się z rodzicami Kasi na spacer po okolicy. Żar leje się z nieba, ale lessowy krajobraz tak czy inaczej przypada nam do gustu. Po spacerze jedziemy z Kasią i Miśkiem nad Wieprz, by odpocząć nieco od upału. Oczywiście komary również chcą odpoczywać z nami, z czego akurat cała nasz czwórka nie jest zbyt zadowolona. Czas urozmaicamy sobie grą w Kubb’a, która wyjątkowo przypada Kasi do gustu z racji opanowania przez nią techniki podkręcania kijka służącego do zbijania obrońców. Koło 18 my z Markiem kierujemy się do Warszawy, a Kaśka z Miśkiem jadą z powrotem do Skowieszyna, by zgarnąć stamtąd rodziców i później również udać się do stolicy.
W lessowym wąwozie
Weekend był intensywny, upalny, pozwolił mi odkryć nowe miejsca, w których nigdy dotąd nie byłam. Oprócz tego pojadłam pysznościowych potraw, dzięki Kasi i jej rodzince. Całej naszej ekipie dziękuję za miło spędzony czas i czekam na powtórkę
Trasy naszego przejazdu
Post Weekend na Lubelszczyźnie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Wiosenne, świętokrzyskie rowerowanie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>
Wcześniej, na moje rodzinne strony nie patrzyłam pod kątem jazdy na rowerze. Jednak odkąd jestem związana z „dzieckiem dwóch pedałów” (tak o Marku mówią sami jego rodzice), musiałam zaakceptować fakt, że rower będzie istotnym elementem naszej relacji. Początki były trudne, gdyż od jazdy na dwóch kółkach miałam ogromną przerwę i wspólne wycieczki były dla nas obojga katorgą. Na szczęście teraz jest już lepiej, choć nie powiem, by rower był moją życiową pasją. Częściej staje się moim źródłem frustracji, niż radości, ale pozwolił mi odkryć inną formę zwiedzania, która daje możliwość zobaczenia więcej w krótkim czasie. Również poznawanie mojego rodzinnego, świętokrzyskiego regionu z perspektywy rowerowego siodełka jest zupełnie innym, nowym doświadczeniem.
W ostatnią sobotę, czyli 23 marca, pogoda w całej Polsce dopisywała. Czas ten spędzaliśmy w Kielcach, zaopatrzeni w nasze dwa kółka (no w sumie to cztery). Plan na wycieczkę rowerową był prosty – aby tylko były widoki. Szybki rzut oka na mapę i już wiem, gdzie powinno być ciekawie.
Jedziemy do Wilkowa, gdzie na parkingu obok zbiornika wodnego zostawiamy Kiankę i wypakowujemy rowery. Najpierw robimy rundkę honorową wokół zalewu, który istnieje w tym miejscu dopiero od kilku lat. Okala go chodnik/ścieżka rowerowa. Jest stąd też piękny widok na Łysicę, czyli najwyższy szczyt Gór Świętokrzyski, zaliczany również do Korony Gór Polski.
Łysica widziana z Wilkowa
Opuszczamy Wilków kierując się w stronę Świętej Katarzyny, która skupia sporą część ruchu turystycznego w regionie. W końcu można stąd „atakować” szczyt Łysicy. Nie dołączamy jednak do sporej grupy turystów, jaka tego dnia kręci się w miejscowości, lecz jedziemy w stronę Bodzentyna. Początkowo chcemy ominąć główne drogi i dojechać do Psar przez Grabową, lecz drogi zaznaczone na mapie i gpsie nie istnieją w terenie. Niestety offroad nie wchodził w grę, gdyż okoliczne łąki były zalane, a nasze rowery nie mają w nazwie „wodne”.
Wracamy zatem na główną drogę i jedziemy prosto do Bodzentyna. Pierwszy większy podjazd, który jednak okazuje się być całkiem przyjemny. Oprócz nas po okolicy kręci się sporo rowerzystów, co nie powinno dziwić, skoro warunki pogodowe są tak urokliwe.
Świętokrzyski pejzaż widziany z okolic Bodzentyna
W Bodzentynie kierujemy się w stronę Psar, które znane są z Centrum Usług Satelitarnych (aby być precyzyjną dodam, że CUS ulokowane jest w Psarach Kątach). Było to jedyne tego typu centrum w Polsce, należące do TP SA. Przez wiele lat, świętokrzyski krajobraz był ozdobiony talerzami anten. Jednak rozwój technologiczny, a przede wszystkim wykorzystanie światłowodów sprawił, że znacząco spadło zapotrzebowanie na przesyłanie połączeń głosowych za pomocą satelitów. Dlatego też w 2010 roku zapadła decyzja o zezłomowaniu anten. Co ciekawe, część z nich została wykupiona przez osoby prywatne lub organizacje, m.in. przez Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz jurajski park nauki.
Psary Kąty
My jednak nie odwiedzamy CUS a mozolnie pniemy się do góry. Ja momentami zsiadam z roweru i podprowadzam go. Niestety nadal mam problem z wydatkowaniem energii podczas rowerowych przejażdżek. O ile chodząc, jestem w stanie rozłożyć siły tak, aby móc wędrować cały dzień, o tyle na rowerze ta sztuka nadal mi się nie udaje. Stąd też muszę częściej odpoczywać lub po prostu zsiadać z roweru w trudniejszym terenie.
Docieramy prawie na szczyt pasma, czyli Bukową. Prawie, gdyż nasza asfaltowa droga omijała go. Nam nie bardzo chciało się podchodzić jeszcze wyżej, w szczególności, że w perspektywie mieliśmy kawał pięknego zjazdu. Czysta przyjemność i wiatr we włosach!
W dół…
Po paru kilometrach odbijamy na Klonów i Barczę. W pierwszej z miejscowości zatrzymujemy się na krótki posiłek. Rozsiadamy się na niewielkiej polance, połozonej obok kilku domów. Po chwili dołącza do nas przeuroczy, kudłaty psiak, który początkowo jest dość nieufny, lecz szybko się do nas przekonuje i z radości usiłuje wejść mi na głowę.
Odpoczynek
Po chwili odpoczynku żegnamy się z pieskiem i zjeżdżamy odrobinę niżej, do charakterystycznego skrzyżowania ze sklepem, skąd jest piękny widok na Łysicę. Marek koniecznie chce zjeść loda, więc zasiadamy na przysklepowej ławeczce. Lodów w sklepie nie ma, lecz Marek i tak zakupuje batonika i słodki napój. Kiedy wraca, lokalny degustator trunków wszelakich stwierdza, że Marek powinien być bardzo szczęśliwy, bo ma przy sobie „żyłę złota/złoto” (tak, to o mnie) i że razem wyglądamy jak dwa aniołki (hmm nigdy nie pomyślałam o nas, jak o dwóch aniołkach, raczej jak o dwóch furiatach z rogami). Hmm jak to się mówi, podróże kształcą, więc i teraz czegoś się o nas/sobie dowiedziałam.
Łysica z Klonowa
Opuszczamy Klonów i zjeżdżamy do Barczy. Tam skręcamy w stronę Brzezinek, a później jedziemy przez Ciekoty do Wilkowa.
Droga powrotna
Nasza trasa liczyła 42km. Nie jest to zbyt imponująca odległość, jednak dodając do tego podjazdy i zjazdy, narzekać nie mogę, bo w tym sezonie to moja najbardziej ambitna trasa.
Post Wiosenne, świętokrzyskie rowerowanie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>