Albania Bałkany 2014

Bałkany 2014. Część 9 – nadmorskie, zamkowe opowieści: Himare, Gjipe, Porto Palermo, Ksamil

13 listopada 2014

17 sierpień 2014 Morze, plaża i wichura

Są takie momenty w życiu, że człowiek albo nie może doczekać się poranka, albo marzy o tym, by ten poranek nie nadchodził. My byliśmy gdzieś po środku, totalnie nieprzytomni z niewyspania oraz z uczuciem, jakbyśmy przeszli muzyczne tortury. Nie tego człowiek oczekuje po wakacjach; nie tak zapamiętaliśmy nie-naszą nie-dziką plażę.

Żeby nie było tak dobrze i żebyśmy nie mogli szybko przestać się frustrować okazuje się, że pogoda jest wyjątkowo dziwna. Otóż pada deszcz, przeradzający się po chwili w ulewę, wieje huraganowy wiatr, a znad Llogary nadciągają ciemne, złowieszcze chmury. Po 10 minutach wychodzi słońce, chmury zaczynają się kotłować i po chwili znów zaczyna lać. Jedynym plusem tych nieco zwariowanych pogodowych zjawisk jest to, że możemy obserwować tworzące się nad morzem tęcze oraz strugi deszczu. Cóż, nie od dziś mówi się o tym zakątku Europy, jako o Kotle Bałkańskim. My dostaliśmy kocioł w wersji pogodowej.

Llogara w chmurach

Llogara

Po szybkim śniadaniu decydujemy się poszukać jakiejś innej, bardziej oddalonej od dyskoteki miejscówki na rozbicie namiotu. Znajdujemy dość fajną nieckę na plaży, obok której zaparkowani swym Land Roverem są Polacy. Tu mała dygresja – nocowaliśmy obok nich na tej samej plaży w zeszłym roku, co odkryliśmy dopiero po powrocie, w trakcie przeglądania zdjęć z 2013 roku. Oni również mieli nieprzespaną noc, gdyż wcześniej, podobnie jak i my, obozowali bliżej nieszczęsnej dyskoteki. Mimo wszystko postanowili na plaży zostać 3-4 dni. My decydujemy się zostać na jeszcze jedną noc, ale pod warunkiem przeniesienia do niecki. Wracamy do Kianki i zaczynamy pakować nasze graty. W trakcie tego procesu widzimy, jak nasz namiot odfruwa. Marek na szczęście szybko łapie uciekiniera i możemy podjechać bliżej wcześniej upatrzonej miejscówki. Tam, z pewnymi trudnościami rozstawiamy namiot. Kiedy już radośnie stoi i trzepocze na wietrze, zaczyna się ulewa. Chowamy się zatem we wnętrzu namiotu i czekamy aż pogoda nieco się uspokoi. W międzyczasie ekipa z Land Rovera zostaje nominowana przez miejscowych na lokalną pomoc drogową. Albańczycy, kompletnie bez pomyślunku wjeżdżali w głąb plaży swymi mniej lub bardziej terenowymi autami, po czym zakopywali się w grząskim piasku i nie mogąc wyjechać, szukali kogoś, kto ich uratuje z opresji.

Na nie-naszej i nie-dzikiej plaży

plaża Dhermi

Kiedy przestaje padać, idziemy usiąść bliżej morza. Fale są dość duże, a wiatr unosi drobinki piasku, które dość mocno tną skórę. Marek chwile tapla się w wodzie, po czym postanawiamy udać się na spacer w stronę miejsca, w którym w zeszłym roku zaręczyliśmy się. Po dotarciu do bunkra wywróconego do góry nogami stwierdzamy, że jest spora szansa, iż to miejsce jeszcze długo się nie zmieni i nie zostanie zabudowane. To chyba jedyne pocieszenie od wczorajszego wieczora.

Tak kiedyś będzie wyglądać plaża, która jeszcze do 2013 roku była dzika. Zmiany, zmiany, zmiany!

Albania plaża

W międzyczasie decydujemy się jednak opuścić nie-naszą i nie-dziką plażę i wyruszyć dalej na południe. Naszym pierwszym przystankiem jest plaża Gjipe oraz położony nad nią monastyr. Po dotarciu nową drogą, do położonego obok monastyru parkingu natrafiamy na znajomy samochód z Polski. A dlaczego znajomy? Otóż przed wyjazdem na Bałkany skontaktował się ze mną Mateusz, który wraz z żoną i dwójką znajomych wybierał się w ten zakątek Europy. Mieli w planach zawieźć dary do osób, które ucierpiały w trakcie powodzi w Bośni i Hercegowinie, a także zwiedzić kilka z bałkańskich krajów. Wiedzieliśmy, że będziemy w tym samym czasie podróżować i ustaliliśmy, że może uda się jakoś spotkać. Ot czysta kurtuazja 😉 A tu proszę, znany mi ze zdjęć samochód z napisem Balkan Trip 2014  stał sobie ot tak, na parkingu. Bez umawiania się, bez ustalania terminów znaleźliśmy się w tym samym miejscu, w tym samym czasie. Zanim ruszamy na plażę, idziemy do monastyru. Jest on praktycznie całkowitą ruiną, ale z jego terenu rozciąga się całkiem przyjemny widok na okolicę. Zawracamy na parking i rozpoczynamy spacer na plażę. Owszem, można na nią zjechać autem, ale musi ono być bardzo niż bardziej terenowe. Wiodąca na dół droga jest wąska, stroma i momentami bardzo kamienista. Rozciąga się z niej fenomenalny wprost widok na wybrzeże, na morze, a po około kilometrze, na samą plażę Gjipe. Jest ona położona w ujściu kanionu i koryta suchej rzeki (suchej latem, a zapewne po zimie dość mokrej). Skaliste ściany otaczające plażę są równocześnie jednym z ważniejszych miejsc wspinaczkowych w Albanii. Gjipe jest miejscem bajkowym, pięknym i trochę nierealnym. Dzięki temu, że trzeba do niej iść „kawał drogi”, czyli jakieś 3km,  bez ani grama cienia, nie ma tam wielkich tłumów. Po dotarciu na sam dół znajdujemy sobie dogodne miejsce pod skałami, gdzie ja mam trochę cienia. Niestety dla mnie morze jest zbyt zburzone, by w nim pływać, więc zostaję na suchym lądzie i czytam Travelera. Marek szaleje w morzu. W pewnym momencie znika mi z oczu, by po jakiś 10minutach pojawić się znowu, ale już holując do brzegu jakiegoś faceta. Okazało się, że gościa dopadł mocny nurt, który zaczął go znosić z dala od plaży. Dzięki temu, że Marek był w płetwach, mógł pomóc pechowcowi. Mija może z 10min po tym, jak Marek znów znika w wodzie, a do mojej skalnej miejscówki dociera Anka oraz Mateusz, z którym wcześniej mailowałam. Okazuje się, że odbyli z Markiem ciekawą rozmowę w jaskini, do której można było wejść tylko od strony morza. „Cześć! Czy twoja dziewczyna jest z Kielc? Czy jest ruda i prowadzi bloga??” A w każdym razie tak mi to zrelacjonował Marek 😉 W ten oto sposób, już w realu mogłam poznać to pozytywne małżeństwo, z którymi przegadaliśmy dłuższy czas na plaży. My jednak nie możemy sobie pozwolić na dłuższe lenistwo, jeśli chcemy jeszcze tego samego dnia dotrzeć do Ksamilu. Zanim całkiem żegnamy się z Gjipe, wchodzimy jeszcze w głąb kanionu, by przyjrzeć się skalnym ścianom. Później, czeka nas wyjątkowo upalna i jak na złość w tym miejscu akurat bezwietrzna wspinaczka pod górę, na parking. Tam, okazuje się, że jest on płatny, gdyż znajduje się osoba, zbierająca za niego kasę. Płacimy 200lek i odjeżdżamy.

Monastyr

monastyr Gjipe

W drodze na plażę Gjipe

Gjipe

Moje ukochane zdjęcie z tegorocznego wyjazdu. Czysta kwintesencja Gjipe!

Gjipe

Na plaży Gjipe

Gjipe

Gjipe

Kanion i imponujące skalne ściany (również wspinaczkowe)

Kanion Gjipe

Ruszamy z powrotem drogą wzdłuż wybrzeża. O dziwo Albańczycy zabrali się w ostatnich latach za oznakowanie ich największych atrakcji turystycznych. W ten sposób trafiamy do zamku Himare. Tabliczka informacyjna przed wejściem na jego teren informuje, że wstęp kosztuje 100lek. Kiedy docieramy do samego zamku okazuje się, że oprócz kilku sympatyczny kóz nie ma tam nikogo. Ruiny zamku i dawnych zabudowań miejskich przeplatają się częściowo z domami, współcześnie zamieszkanymi przez Albańczyków. Widok stamtąd jest cudny – morze, góry, czego chcieć więcej?? Jeśli chodzi o same ruiny, to stanowiły one niegdyś turecką cytadelę, a podczas prac wykopaliskowych w tym miejscu odkryto ślady prehistorycznego osadnictwa.

Kiedy schodzimy powoli w stronę parkingu, błąkając się przy okazji po wąskich uliczkach nad którymi wiszą grona dojrzałych winogron, natykamy się przed jednym z domów na małego, pewnie parotygodniowego koteczka. Malec jest rozczulający, a moje serce kociary krwawi, gdy widzę takiego zaniedbanego malca. Marek widząc, że oczy mi się szklą i zaczynam powoli przymierzać się do zabrania kota ze sobą, mówi kategoryczne „NIE”, czym doprowadza mnie na skraj histerii. Później oczywiście pojawiają się u mnie resztki racjonalnego myślenia, że przecież koteczka nie mogłabym zabrać do Polski, a poza tym co ja bym z nim zrobiła w podróży. Tak czy inaczej wylewam moją frustrację na Marka twierdząc, że jest nieczuły i bez serca…

Bileter (bileterka) w twierdzy Himare

kózka

Twierdza Himare

Himare

Widok z twierdzy

Himare

Himare

Usiłuję wywąchać jakikolwiek zapach…bezskutecznie 😉

Himare

Jedziemy dalej. Naszym kolejnym celem jest twierdza o uroczej, włosko brzmiącej nazwie Porto Palermo. Położona jest na cyplu, tuż obok zatoki, w której znajdują pozostałości po dawnej bazie marynarki wojennej. Jeszcze w 2012 roku widzieliśmy tam wraki łodzi podwodnych, dziś teren jest praktycznie opustoszały. Sama twierdza należała do Alego Paszy, choć to nie on ją zbudował, a jedynie przebudował na przełomie XVIII i XIX wieku. Później twierdza przeszła w ręce wojska. Była wykorzystywana przez wojska albańskie, by od połowy lat 90tych została opuszczona i zaczęła popadać w ruinę. Dopiero stosunkowo niedawno postanowiono doprowadzić ją do ładu tak, by można ją było bezpiecznie zwiedzać.

Zjeżdżamy na węższą część cyplu, gdzie obok niszczejącego budynku pozostawiamy Kiankę. Na grobli zaparkowane są liczne campery oraz kilka samochodów osobowych. Jest sporo ludzi, ale znacząca ich większość pływa w wodzie z maskami. Marek od razu nakręcił się na myśl, że pewnie w wodzie jest coś ciekawego. Zanim jednak znów pójdzie się taplać, wyruszamy do twierdzy. Znów natykamy się na tablicę informacyjną, która podaje, iż wstęp kosztuje 100lek. Tym razem jednak, trafiamy na biletera. I tu ciekawostka. Dochodząc do twierdzy nie rozmawialiśmy z Markiem, a gdy tylko bileter nas zobaczył, piękną polszczyzną powiedział do nas tak: „Dzień dobry. Bilet wstępu kosztuje 100lek. Życzę miłego zwiedzania.” Nie mam pojęcia, skąd starszy jegomość wiedział, że ma do czynienia z Polakami. Zapewne też nasze miny były mocno bezcenne, choć powiem szczerzę wolę takie zaskoczenia, niż obcokrajowców, którzy koniecznie chcą się pochwalić umiejętnością przeklinania w naszym ojczystym języku.

Już z biletami i po otrząśnięciu się z zadziwienia, wkraczamy do mrocznego wnętrza twierdzy. Do środka sączy się światło z niewielkich lufcików w suficie. Panuje tam przyjemny chłód. Po wyjściu na górny poziom twierdzy, można podziwiać górską oraz morską panoramę okolicy. Spędzamy tam dłuższą chwilę uwieczniając na fotografiach kolejne ujęcia twierdzy i jej wyjątkowo fotogenicznych wieżyczek. Gdy wracamy do auta Marek oczywiście wskakuje do wody. Wraca jednak dość szybko stwierdzając, że zatoczka roi się od jeżowców i mimo butów do pływania, bał się gdziekolwiek postawić stopę.

Dawna baza marynarki wojennej w Porto Palermo

Porto Palermo

Twierdza Porto Palermo

Porto Palermo

Porto Palermo

Porto Palermo

Porto Palermo

Jeżowce w zatoce przy Porto Palermo

Jeżowce

Porto Palermo

Opuszczamy Porto Palermo i bez dodatkowych przystanków jedziemy do Sarandy. Tam nieco mylimy drogi i zamiast ominąć centrum tego kurortu, oczywiście do niego wjeżdżamy. Przeciskamy się przez pełne aut i turystów uliczki, by w końcu wyjechać z miasta i kierować się na Ksamil. Oczywiście wszędzie dominują polskie blachy, co akurat w tym rejonie Albanii raczej nikogo już nie dziwi.

Po dotarciu do Ksamilu początkowo chcemy przenocować na campingu, prowadzonym przez brata tudzież kuzyna właścicielki camping z Beratu. Jednak gdy go odnajdujemy okazuje się, że nie ma tam nawet gdzie szpilki wcisnąć, zresztą swoim sposobem zorganizowania nie przypadł nam do gustu. Co więcej ten camping, jak i 1-2 pozostałe są ulokowane w takiej części Ksamilu, skąd kawał drogi trzeba iść na najfajniejsze w tym mieście plaże. Jedziemy zatem do centrum, by poszukać drogi na dziki camping, o którym wspominali nam rodzice Marka. Niestety robi się ciemno i nie do końca mamy ochotę oraz siłę na nocne poszukiwania miejsca, które nawet nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie się znajduje. Szukamy zatem płatnego campingu, który miał znajdować się przy jednej z ostatnich, głównych plaż Ksamilu. Po pierwszym przejeździe wzdłuż zatoki nie odnajdujemy niczego, co by wyglądało na camping. Po drugim przejeździe, z pomocą rodziców Marka wiszących z nami na telefonie odnajdujemy prowizoryczny camping, który zresztą mijaliśmy wcześniej i nawet typowaliśmy jako ewentualne miejsce noclegowe. W barze dowiadujemy się, że nocleg za naszą dwójkę wyniesie nas horrendalną jak za te warunki kwotę 10EUR (nie ma normalnych pryszniców, jedynie te plażowe; kible na szczęście są). Rozbijamy szybko namiot, po czym maszerujemy do baru, by zapłacić za nocleg. Tam trafiamy na właściciela przybytku, który gdy tylko dowiaduje się, że jesteśmy z Polski pokazuje nam swoją lodówkę. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby lodówka nie była oklejona kilkoma wlepkami kibiców Wisły Kraków. Hmmm…nie wiem, czy jest się z czego cieszyć – powiedziała osoba kibicująca przez parę lat Koronie Kielce (dla tych, którzy nie znają kibicowskich niuansów, to Korona Kielce bardzo nie lubi się z Wisłą Kraków, ale za to lubi się z Cracovią. A w każdym razie tak było do niedawna).

Po uregulowaniu płatności i napatrzeniu się na pamiątki pozostawione przez naszych rodaków, udajemy się na bardzo późny obiad. W Ksamilu również niemiłosiernie wieje, więc z dużą ulgą siadamy w knajpce, która ma prowizoryczne ściany, chroniące przed silnymi podmuchami. Na obiad pałaszujemy dużą, wegetariańską pizzę oraz wypijamy po dużym, niestety zimnym piwie, co z panującą chłodną temperaturą stanowi wyjątkowo orzeźwiający zestaw.

TAG
POWIĄZANE WPISY