Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /wp-includes/pomo/plural-forms.php on line 210

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /wp-includes/pomo/plural-forms.php:210) in /wp-content/plugins/wp-super-cache/wp-cache-phase2.php on line 1167

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 77

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 87

Warning: Creating default object from empty value in /wp-content/themes/journey/framework/options/core/inc/class.redux_filesystem.php on line 29

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /wp-includes/pomo/plural-forms.php:210) in /wp-includes/feed-rss2.php on line 8
bunkier – Bałkany według Rudej http://balkany.ateamit.pl Subiektywne spojrzenie rudej i Marka na Bałkany, podróże i nie tylko! Thu, 07 Jun 2018 07:00:36 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.6 http://balkany.ateamit.pl/wp-content/uploads/2014/12/DSC09337-5497cfcbv1_site_icon-32x32.png bunkier – Bałkany według Rudej http://balkany.ateamit.pl 32 32 80539066 BUNK’ART – z wizytą u dyktatora http://balkany.ateamit.pl/bunkart-wizyta-u-dyktatora/ http://balkany.ateamit.pl/bunkart-wizyta-u-dyktatora/#comments Wed, 02 Nov 2016 18:42:12 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=8014 BUNK'ART czyli dawny bunkier Envera Hodży to najnowsza atrakcja Tirany. Czy warto ją odwiedzić? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie we wpisie i filmie.

Post BUNK’ART – z wizytą u dyktatora pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
O tym, że w Tiranie ma zostać udostępniony do zwiedzania ogromny bunkier Envera Hodży, wiedzieliśmy już rok wcześniej. Problem polegał jednak na tym, że choć oficjalnie otworzono go w sierpniu 2015 roku, to pierwsi turyści mogli do niego wejść dopiero w kwietniu 2016. Ponieważ Tirana była na naszej trasie przejazdu przez Albanię w sierpniu, nie mogliśmy przepuścić okazji, by odwiedzić BUNK’ART.

Trochę historii

Budowa bunkra rozpoczęła się we wrześniu 1972 roku. Trzy lata później zakończono stawianie wszystkich ścian, a po kolejnych 3 latach bunkier był podłączony do prądu oraz posiadał swój własny system wentylacji. Jego oficjalne otwarcie nastąpiło 25 czerwca 1978 roku i oczywiście uczestniczył w nim sam Enver Hodża. W końcu to przede wszystkim dla niego oraz wysokich rangą dygnitarzy bunkier był zbudowany. Obiekt ten posiada pięć pięter schodzących pod ziemię (ponieważ miał też chronić przez atakiem nuklearnym), 106 pomieszczeń (w tym prywatne pokoje Hodży, salę kinową zwaną też apelową,  gdzie w razie potrzeby miał obradować albański rząd) i 2685 m² powierzchni. Skąd pomysł zbudowania tak ogromnego bunkra? Otóż do jego stworzenia zainspirowała Envera wizyta w Korei Północnej, gdzie system podziemnych tuneli i obiektów jest mocno rozwinięty. A jak wiadomo, albański dyktator po zerwaniu kontaktów politycznych i gospodarczych najpierw z ZSRR, a później z Chinami popadł w paranoję i uważał, że któreś z tych supermocarstw lub inny, nieznany mu wróg, będzie chciał Albanię zaatakować. Tak się nigdy nie stało, za to kraj został usiany większymi i mniejszymi bunkrami.

BUNK’ART – historia i sztuka

Jak wspomniałam we wstępie, BUNK’ART  to dość nowa atrakcja turystyczna na mapie Tirany. Mimo to już cieszy się bardzo dużą popularnością wśród osób odwiedzających albańską stolicę. My również chcieliśmy zobaczyć ten największy bunkier, a przy okazji nieco poszerzyć swoją wiedzę na temat historii tego kraju. Zakładaliśmy, że uda nam się poznać nieco więcej faktów na temat dyktatury Hodży. Szybko miało się okazać, że nie do końca o to chodziło twórcom inicjatywy BUNK’ART. Ich założeniem było stworzenie przestrzeni, w której nie tylko będzie można poznać historię Albanii, ale gdzie będą odbywały się artystyczne happeningi czy wystawy. Stąd „art” w nazwie. A wracając do przeszłości, to można w bunkrze dogłębnie poznać historię Albanii za czasów II wojny światowej oraz walki z faszyzmem. Samej dyktaturze poświęcone są raptem 2-3 pomieszczenia i kilka tablic informacyjnych. Trochę mało, jak na to, że wystawa znajduje się w bunkrze samego Envera Hodży. To tylko świadczy o tym, że Albańczycy jeszcze nie do końca uporali się ze swoją przeszłością. Bo warto dodać, że w BUNK’ART skupiono się przede wszystkim na „dobrych” aspektach dyktatury, jak emancypacja kobiet czy rozwój szkolnictwa. Tak, oczywiście za czasów Hodży ginęli ludzie, ale w ogólnym rozrachunku, to jednak zrobił sporo dobrego…

Dojazd i zwiedzanie

Wjeżdżając do Tirany od strony północnej trafia się na sporo strzałek kierujących do BUNK’ART. Wejście dla turystów indywidualnych znajduje się przy ulicy Muhamet Deliu w dzielnicy Kinostudio, nieopodal dolnej stacji kolejki na górę Dajti. Natomiast wejście dla grup zorganizowanych położone jest przy ulicy Teki Selenica, stąd też możecie się w sieci spotkać z dwoma adresami bunkra. Wjazd do bunkra jest atrakcją samą w sobie. Od ul. Muhamet Deliu prowadzi do niego ciemny, dość długi tunel, strzeżony przez strażników. Po wyjechaniu z tunelu trafia się na położony wśród drzew parking, z którego widać sunące na Dajti gondole. Tu też znajduje się kasa biletowa. Wstęp to koszt 500 leków, a bunkier zwiedzać można codziennie w godzinach 9.00-17.00 (w sezonie), wtorek – niedziela 9.00-16.00 (poza sezonem). Z parkingu należy udać się sporą drogą wiodącą do góry, która doprowadza do wejścia do bunkra. Znajduje się tu też niewielka kawiarnia. Zwiedzanie rozpoczyna się od prywatnych pomieszczeń Envera Hodży, w tym jego sypialni. W dalszej kolejności przechodzi się przez kilka korytarzy na różnych poziomach, z których można wchodzić do kolejnych pomieszczeń. Zobaczyć w nich można przedmioty związane z okresem wojny i dyktatury, liczne tablice informacyjne (można też zwiedzać ze „słuchawką” opowiadającą w kilku językach, ale to dodatkowy koszt, bodajże 1000 leków). Zwiedzanie kończy się w sali kinowej, która przede wszystkim robi wrażenie swoją wielkością oraz całkiem zadbanym wyglądem. Na terenie BUNK’ART działa praktycznie wszędzie bezpłatne wi-fi. Warto pamiętać, że panuje tam bardzo niska temperatura i latem warto zabrać ze sobą choćby bluzę. Ja osobiście w trakcie prawie dwugodzinnego zwiedzania trochę zmarzłam.

Bunk'Art

Bunk'Art

Bunk'Art

Bunk'Art

Bunk'Art

Bunk'Art

Wirtualna wycieczka

Jeśli wpis plus zdjęcia to dla Was za mało i chcielibyście lepiej poznać bunkier, to zapraszamy Was na wirtualną, filmową wycieczkę po nim. Podczas seansu odwiedzicie razem z nami najważniejsze punkty w bunkrze oraz zobaczycie kilka najciekawszych wystaw.

Zapisz

Zapisz

Post BUNK’ART – z wizytą u dyktatora pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/bunkart-wizyta-u-dyktatora/feed/ 17 8014
BST 2014/15. Część 6 – Sylwester w Durres http://balkany.ateamit.pl/bst-201415-czesc-6-sylwester-w-durres/ http://balkany.ateamit.pl/bst-201415-czesc-6-sylwester-w-durres/#comments Tue, 26 May 2015 09:56:32 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=4137 Sylwester 2014/15 spędziliśmy w Durres, gdzie ostatni dzień roku był wyjątkowo intensywny, pełny zwiedzania i robienia kilometrów na piechotę.

Post BST 2014/15. Część 6 – Sylwester w Durres pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
31 grudnia 2014 – ostatni dzień roku

W sumie nikt (nawet my) nie spodziewał się, że ten ostatni dzień 2014 roku spędzimy w Albanii. Chyba nawet w najśmielszych planach i marzeniach nie dopuszczaliśmy nigdy takiej myśli do siebie. A tu proszę – niespodzianka. 31 grudnia budzimy się w Durres, a z naszego hotelowego okna i balkonu rozciąga się widok na tamtejszy port. Słońce radośnie wschodzi, przedzierając się przez niewielki wał chmur, który ulokował się nad okolicą. Gdy pogoda aż tak dopisuje, motywacja do wstawania jest jeszcze większa i nawet myśl o panującym na zewnątrz mrozie jakoś człowieka nie odstrasza.

Poranny widok z hotelowego okna

Durres

Plan zwiedzania miasta ułożyliśmy poprzedniego wieczora, więc teraz mogliśmy przystąpić do jego realizacji. Najpierw jednak udajemy się do bankomatu, by móc uiścić opłatę w hotelu. Kiedy tego dokonujemy, możemy udać się na zasłużone śniadanie. Tuż obok naszego hotelu odnajdujemy piekarnię. Choć piekarnia to złe słowo – to był istny raj. Kilka rodzajów burków, kilka rodzajów baklav, tysiące ciastek, ciasteczek i innych wypieków chlebowych. Na dzień dobry człowiek dostaje oczopląsu i ślinotoku. Z racji tego, że 1 styczeń jest dniem wolnym, w piekarni kłębi się tłum klientów, a obsługujących sprzedawczyń jest zapewne znacznie więcej, niż zwykle. My kupujemy śniadaniowe burki, ale obiecujemy sobie, że wrócimy później do piekarni po baklavę.

Promenada oraz widok na nasz hotel

Durres

Hotel Kristal

Durres

Willa Zoga

Durres willa zoga

Wyśmienita pekra z Durres

Durres pekara

Śniadanie pałaszujemy na wybrzeżu, grzejąc się w promieniach grudniowego słońca. Gdyby tak nie wiało, byłoby naprawdę bardzo przyjemnie. Burki smakują wyśmienicie i to nie tylko zasługa widoków i miejsca, w którym się znajdujemy. Po prostu są bardzo dobre.

Nadmorskie śniadanie

Durres

Poranny Durres i poranny rower (nie nasz)

Durres

Poranny spacer

Durres

Po śniadaniu wyruszamy na zwiedzanie. Naszym pierwszym celem jest Muzeum Archeologiczne, znajdujące się tuż obok naszego hotelu. Dosłownie i w przenośni możemy pocałować muzealnąklamkę, gdyż trwa jakiś remont. Co z tego, że sam obiekt wygląda na dość nowy i chyba w miarę niedawno otwarty? Z drugiej strony rozumiemy sytuację, jest ostatni dzień w roku, więc tego typu atrakcje niekoniecznie muszą być czynne.

Idziemy zatem dalej, w stronę portu. Najpierw przystajemy na skwerze, którego najważniejszym elementem jest monumentalny pomnik komunistycznych partyzantów. Na wysokim, schodkowym cokole stoi w dość agresywnej pozie mężczyzna unoszący nad głową karabin. Na pomnik można wejść i przy okazji poszerzyć sobie miejską panoramę.

Monumentalny pomnik partyzantów

Durres

Durres

Idąc dalej w stronę centrum miasta, docieramy do znanej nam już z wczoraj Wieży Weneckiej. Pochodzi ona z XV wieku i jest niewielkim obiektem, zbudowanym z kamiennych bloków. Można bezpłatnie wejść na jej szczyt, gdzie latem funkcjonuje kawiarnia (stoją stoliki i siedziska). Z góry rozciąga się widok na okolicę, a przede wszystkim na port, który jest tuż obok. Jeśli ktoś zmarznie podczas zwiedzania, może wstąpić do wnętrz wierzy, gdzie przez cały rok funkcjonuje niewielka kawiarnia (która pewnie latem głównie urzęduje na górze).

Urokliwa, niewielka Wieża Wenecka

wieża wenecka

Na wieży

wieża wenecka

Port w Durres

port durres

Z albańskim Mikołajem

wieża wenecka

Obok wierzy znaleźć można jeszcze trzy, ciekawe obiekty:

– kolorowy, pomalowany bunkier, który schowany jest nieco w krzakach, tuż obok wejścia do wieży;

bunkier

pomnik obrońców Duresz, na którym uwieczniony jest Musa Ulqinak, podwładny dowódcy żandarmerii albańskiej Abasy Kupiego. Obaj panowie bronili swego kraju w trakcie włoskiej inwazji w kwietniu 1939roku. Przy czym tylko jeden z nich – Ulqinak był nieco lepszym obiektem do uwiecznienia dla komunistycznych władz kraju.

durres

pomnik Lodewijka Thomsona – oficera holenderskiego, który zginął w 1914 roku w trakcie ataku muzułmańskich buntowników.

durres

Od Wieży Weneckiej ciągnie się mur obronny, wzdłuż którego dotrzeć można w okolice amfiteatru. Mur ten jest lepiej, a momentami gorzej zachowany, jednak prezentuje się wyjątkowo fotogenicznie w ostrym słońcu. Idąc wzdłuż niego trafiamy przed monumentalny budynek z plastikową kopułą, należący do Albanian College Durres. Obiekt ten ze swą architekturą i gigantomanią spokojnie mógłby znaleźć się w Skopje, gdzie tego typu budowle, nawiązujące do szeroko pojętego stylu klasycznego, wyrastają jak grzyby po deszczu.

Mur obronny

mur obronny

Majestatyczny budynek uczelni w Durres

college durres

Po przejściu przez jedną z bram w murze, kierujemy się w stronę głównej ulicy w centrum Durres, czyli Bulwaru Epidamin. Wcześniej jednak wędrujemy wąskimi, klimatycznymi uliczkami. Nad jedną z nich wiszą już trochę podniszczone parasole.

Klimatyczne uliczki Dures

Durres

Durres

Durres

Naszym kolejnym punktem zwiedzania jest amfiteatr. Prowadzi do niego niewielka arteria, która spodoba się każdemu, kto lubi szeroko pojęty street art. Szare niegdyś fasady niskich budynków oraz bramy zostały pomalowane przez artystów z różnych stron świata. Kolorowe malowidła sprawiają, że ta niewielka uliczka stała się dużo bardziej przyjazna i pozytywna.

Street art w Durres

street art durres

street art durres

street art durres

street art durres

Amfiteatr znajduje się po prawej stronie i o dziwo 31 grudnia za wejście na jego teren pobierana jest opłata w wysokości 200lek (ok.6zł). Obiekt ten został zbudowany około IIw. n.e.i często jest porównywany do najsłynniejszych amfiteatrów na całym świecie. Ma eliptyczny kształt, a jego największa oś ma 120metrów długości i 20 metrów wysokości. Na widowni mogło zasiadać od 15000 do 18000 widzów. Co ciekawe, amfiteatr został odkryty dość późno, bo w 1966 roku i to kompletnie przez przypadek, gdyż w trakcie kopania studni. Zasadniczo w jego bardzo bliskim sąsiedztwie znajdują się domy, stąd też nie można było całkowicie odsłonić jego wszystkich pozostałości. Inna sprawa, że jeden dom znajduje się częściowo na scenie amfiteatru, a po dawnych trybunach ganiają kury.

Amfiteatr

amfiteatr

Opuszczamy amfiteatr i kierujemy się w górę Bulvaru Epidamin. Po kilku minutach docieramy w rejon ratusza i remontowanego przed nim placu. Ciekawym widokiem są kilkumetrowe palmy, które oparte są o płot placu budowy. Zapewne czekają na lepsze czasy, kiedy będą mogły zostać wkopane. Tuż obok ratusza, po lewej stronie (patrząc w kierunku wschodnim) znajduje się meczet Faith. Wcześniej, w miejscu tym znajdował się inny meczet, ale został zburzony w 1967 roku przez władze komunistyczne, które jak wiadomo zwalczały wszelkie przejawy religijności na terenie Albanii.

Meczet Faith

meczet

Remontowany plac przed ratuszem i palmy

Durres

Palmy były w nocy oświetlone lampkami choinkowymi

Durres

Maszerujemy dalej, bo po chwili dotrzeć do rzymskiego forum. Znajduje się ono między niezbyt urodziwymi blokami. Zrobienie my zdjęcia tak, aby nie było ich za bardzo widać, wymaga od nas sporej gimnastyki.

rzymskie forum

Po drugiej stronie ulicy, Marek dostrzega napis „Pusi i Top Hanes” i zaczyna się wyjątkowo cieszyć. Skojarzenie było dość jednoznacznie i uznaliśmy, że warto sprawdzić, czym jest „pusi”. Określenie Top Hanes wskazuje, że pierwotną funkcją tego miejsca, jakim była produkcja prochu strzelniczego. Natomiast obecność naturalnego źródła pozwoliła na budowę studni, poza murami obronnymi, która służyła okolicznym mieszkańcom. No i cała tajemnica „pusi” została szybko rozwiązana. Niemniej jednak sama nazwa może pobudzać wyobraźnię 😉

Niepozorne Pusi i Top Hanes

pusi i top hanes

Maszerujemy dalej główną arterią Aleksandra Goga. Przyglądamy się, jak korkuje się miasto, a policjanci usiłują zapanować nad tym chaosem. Niestety z ich starań nie za wiele wynika oprócz tego, że i tak każdy jeździ jak chce, a ulice nadal są zatkane. My jednak opuszczamy centrum miasta i na azymut, wąskimi uliczkami kierujemy się w stronę Willi Zoga. Maszerujemy grzbietem wzgórza, które całe usiane jest mniejszymi bądź większymi domami. Już stąd rozciąga się widok na miasto oraz zatokę. Do naszego kolejnego celu docieramy dość szybko.

Widok na Durres

Durres

Willa Zoga umiejscowiona jest na szczycie wzgórza, z którego rozciąga się widok na Durres. Z wielu punktów tego portowego miast możemy dostrzec ten charakterystyczny, częściowo różowy budynek. Była to niegdyś nadmorska rezydencja króla Zoga. Według dwóch, różnych źródeł powstała ona albo w latach 20tych ubiegłego wieku albo okolo 1937 roku. Stworzona została w stylu neoklasycystycznym. Jej charakterystycznym elementem, oprócz specyficznego koloru, jest płaskorzeźba na froncie przedstawiająca Skanderbega na koniu. Niestety nam nie udało się wejść do środka willi. Przede wszystkim otoczona jest zasiekami z drutu kolczastego i jakiś krzaków. Przewodnik Wydawnictwa Rewasz wspominał o stróżu pilnującym wejścia do niej, jednak my na nikogo takiego nie trafiliśmy. Ostatecznie siadamy poniżej willi, z widokiem na morze oraz okolice naszego hotelu. Słońce przyświeca i nawet na moment zdejmuję puchową kurtkę. Jednak nie na długo, gdyż przy pierwszym, silniejszym podmuchu wiatru szybko ją zakładam.

Willa Zoga

willa zoga

Widok spod Willi Zoga

Durres

Po krótkim odpoczynku postanawiamy dotrzeć w okolice anten, które dostrzegliśmy na wzgórzu nieco wyższym niż to, na którym znajduje się Willa Zoga. Uliczką wśród domów docieramy do bramy, przez która wchodzimy na teren, na którym znajduje się budowa jakiegoś bloku oraz anteny. Jednak obiekty te są mało interesujące, bo to co robi na nas wrażenie to widok, jaki się stamtąd rozciąga. Naszym zdaniem jest to najlepszy punkt widokowy w całym Durres. Przede wszystkim podziwiać można urocze, niewielkie plaże, znajdujące się na północ od portu. Pewnie w sezonie są oblegane, jednak teraz sprawiały wyjątkowo sielankowe wrażenie. Do tego wszystkiego możemy obejrzeć rozległą panoramę miasta wraz z zatoką na południu. Jak dwa głupki biegamy z aparatami i staramy się uwiecznić piękno tego miejsca.

Na rewelacyjnym punkcie widokowym

Durres

Durres

Durres

Durres

Kiedy już uwieczniliśmy wszystko, co się dało, rozpoczęliśmy wędrówkę w dół miasta. Obok Willi Zoga skręciliśmy w prawo, ścieżką przez zadrzewiony teren. Znajdowało się tam kilka bunkrów, które wykonane były z białego kamienia/cegieł?, które mocno odznaczały się na tle zielonej trawy. Następnie schodkami wśród bujnych traw zeszliśmy do niewielkiego, białego kościółka, który swym wyglądem przypominał nieco te, które widuje się na zdjęciach z Hiszpanii. Stamtąd wąską dróżką pomiędzy działkami dotarliśmy do zrujnowanego basenu, na tyłach sporych bloków, kilkaset metrów od naszego hotelu. Przez dziurę w płocie wchodzimy na jego teren i na skróty docieramy w okolice naszego punktu noclegowego. Zanim udajemy się tam na krótki odpoczynek, robimy spore alkoholowe zakupy  w markecie (również pod kątem naszego wesela)  oraz zaglądamy do naszej już ulubionej piekarni i kupujemy baklavę. Do hotelu wracamy na chwilę, bu podładować nieco baterie i na moment odpocząć. Chcemy na zachód słońca udać się na plaże znajdujące się na północ od miasta.

„Eleganckie” bunkry

Durres

Niepozorny kościółek

Durres

Bunkier ogrodowy

Durres

Nieczynny basen

Durres

No to hop?

DurresNasza trasa

map1

Kiedy ponownie wychodzimy z hotelu, odkrywamy, że jest zimniej. Nie przeszkadza to jednak Albańczykom pucować swoje auta. 31 grudnia wszelkie samochodowe myjnie przeżywały swoiste oblężenie. Na tym tle nasza brudna Kianka wyglądała dość smętnie. Niestety nie mieliśmy ani ochoty ani czasu, by zajmować się jej czyszczeniem. Zamiast tego wybraliśmy się na kolejny spacer. Maszerujemy wzdłuż wybrzeża. Przy plażach ulokowały się rozliczne bary i restauracje, które teraz szykowały się do zbliżającej się nocy sylwestrowej. My idziemy coraz bardziej na północ. Najpierw mijamy jakieś mocno podniszczone, niskie bloki mieszkalne, a po chwili docieramy pod nowo wybudowany apartamentowiec, z basenem znajdującym się na zewnątrz. Temperatura nie zachęca do kąpieli, ale latem zapewne miejsce to ma swoich wiernych fanów (choć z drugiej strony, chyba kąpiel w morzu fajniejsza).

Popołudniowy spacer

Durres

No to hop vol.2

Durres

Opuszczamy okolice apartamentowca i drogą wzdłuż wybrzeża idziemy dalej. Im bardziej oddalaliśmy się od miasta, tym teren stawał się mniej zabudowany, aż w końcu towarzyszyły nam tylko wysokie trawy oraz stadko owiec wędrujące po niewielkim wzgórzu. Na zachód słońca schodzimy na jedną z plaż, która usiana była niewielkimi głazami. Ten ostatni w 2014 zachód jest wyjątkowo piękny i malowniczy. Z drugiej strony trudno jest nam uwierzyć, że kończy się właśnie kolejny rok i że dodatkowo spędzamy ten dzień właśnie w Albanii.

Durres

Durres

Durres

Durres

Kiedy słońce znika za horyzontem postanawiamy wrócić do miasta i udać się do restauracji na zasłużony obiad. Jednak dość szybko się okazuje, że popełniliśmy strategiczny błąd. Koło 18 większość restauracji była już zamknięta, gdyż kucharze i cała obsługa poszła szykować się na sylwestrową imprezę. Udaje nam się jednak znaleźć czynny lokal nieopodal Wieży Weneckiej. Jest tam dość drogo, a jedzenie nie należy do najwybitniejszych, ale takie są konsekwencje nieogarnięcia. Po posiłku Marek stwierdza, że nadal jest głodny, więc dopycha się kebabem z niewielkiego lokalu, który znajdował się w pobliżu. Gdy on znowu je, ja przeczesuję okolice Wieży Weneckiej w poszukiwaniu kesza. Ostatecznie udaje mi go odnaleźć z pomocą Marka. Ostatni kesz 2014 roku 😉

Nasza popołudniowa trasa

map2

Gdy wracamy koło 20 do hotelu oboje stwierdzamy, że jesteśmy koszmarnie zmęczeni. W ciągu dnia przeszliśmy ponad 20km, co odczuły przede wszystkim nasze nogi. Przy okazji odkrywamy, że baklava a raczej syrop z niej zalał nam torbę z rzeczami kuchennymi (menażki, naczynia, itd.). Kiedy próbowaliśmy się uporać z tym problemem, zalaliśmy pół pokoju i siebie nawzajem. Syrop z baklavy bywa wredny. Po porządkach, zamiast imprezować i dać się ponieść sylwestrowej zabawie, my idziemy spać. Przezornie nastawiam budzik na 23:45, by nie przespać północy. Okazuje się, że był to bardzo dobry pomysł, bo gdyby nie alarm ustawiony w telefonie, to pewnie obudzilibyśmy się dopiero nad ranem.

Jak wygląda sylwester w Albanii? Na pewno nie ma odliczania do północy, a w każdym razie żadna okoliczna knajpa czegoś takiego nie organizowała. Przez prawie godzinę w niebo wystrzeliwane są tysiące fajerwerków. Po północy dodatkowo obok naszego hotelu utworzył się korek. Odnieśliśmy też wrażenie, że większość hucznych imprez tak naprawdę rozkręciło się po północy, bo wcześniej nie było nawet słychać muzyki. Z perspektywy naszego balkonu mieliśmy naprawdę dobry widok na okolice. Przykrym widokiem, były dzikie psy i koty, które zdezorientowane biegały we wszystkich możliwych kierunkach, przerażone hukiem jaki towarzyszył świętowaniu z okazji nadejścia nowego roku.

Dla nas wejście w rok 2015 oznaczało nadejście wielu zmian, zrealizowaniu wielu planów, ale przede wszystkim bycie razem.

Sylwester albania durres

Post BST 2014/15. Część 6 – Sylwester w Durres pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/bst-201415-czesc-6-sylwester-w-durres/feed/ 18 4137
Bałkany 2014. Część 4 – o tym, co zrobić, by nie dotrzeć z Valbony do Thethu http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-4-o-tym-co-zrobic-by-nie-dotrzec-z-valbony-do-thethu/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-4-o-tym-co-zrobic-by-nie-dotrzec-z-valbony-do-thethu/#comments Sat, 27 Sep 2014 17:27:50 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=1858 Krótka historia o tym, jak nie udało nam się dotrzeć z Doliny Valbony do Theth, czyli o rudym pechu po całości.

Post Bałkany 2014. Część 4 – o tym, co zrobić, by nie dotrzeć z Valbony do Thethu pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
12 sierpień 2014 Czyli rzecz o rudym pechu

Budzimy się przed 7 z mocnym postanowieniem, by jak najszybciej wyruszyć w góry. W planach w końcu mamy przejście z Valbony do Thethu i powrót tą samą drogą, czyli łącznie jakieś 32km. Sporo, a do tego pogoda od rana rozpieszcza nas wysokimi temperaturami. Plan planem, ale gdy na campingu spotyka się Polaków, to nie można ot tak po prostu tego faktu olać i z nimi nie pogadać.

Dwójka Polaków od prawie 3 tygodni była na Bałkanach, głównie skupiając się na trekkingu po tutejszych licznych górach. W trakcie rozmowy okazuje się, że odwiedzili również moje ukochane góry Sinjajevina w Czarnogórze. Po nitce do kłębka i nagle pada stwierdzenie: „To ty jesteś ta ruda z bloga o Bałkanach. Trafiłem na Twój wpis o Sinjajevinie!” Ujmę to tak: Bałkany są spore i prawdopodobieństwo spotkania kogoś, kto zna mojego bloga było raczej marne. A tu takie zaskoczenie. Uwierzcie mi, było to dla mnie naprawdę miłą niespodzianką i utwierdziło mnie to w przekonaniu, że to co robię ma sens! Towarzyszymy Polakom podczas, gdy jedzą śniadanie w przycampingowej knajpce. Przy okazji zbieramy od nich informacje na temat drogi na Maja e Korabit, który mamy w planach zdobywać za dwa dni. Oboje doradzają nam, by wchodzić na ten szczyt czerwono – biało – czerwonym szlakiem, który choć dłuższy od drugiej wersji szlaku ( czerwono – żółto – czerwonej), miał być znacznie dogodniejszy do podchodzenia i schodzenia. Od razu powiem, że szybko zweryfikowaliśmy tę „radę” i generalnie nie zawsze to, co wszyscy wokół mówią i piszą, jest słuszne. Ale o tym szerzej i dokładniej opowiem, gdy przejdziemy do relacji ze zdobywania najwyższej góry Albanii i Macedonii. Tak czy inaczej, nasi rozmówcy na pewno są mocno zakręceni na punkcie Bałkanów, wędrują po tym regionie Europy dłużej od nas i posiadają sporą wiedzę na jego temat. Choć miło się rozmawia, to czas nas goni, więc żegnamy się z Polakami i jedziemy pod Hotel Valbona, gdzie porzucamy Kiankę i ruszamy na szlak.

Początkowa część drogi do Rragam

Valbona

Najpierw czeka nas trasa do Rragam, którą moglibyśmy pokonać Kianką, gdyby była autem terenowym. Niestety nie jest, więc maszerujemy korytem potoku, usłanego białymi kamieniami, które pięknie odbijają światło słoneczne, oślepiając każdego wędrowca. Szybko pokonujemy te kilka kilometrów. W Rragam docieramy do rozejścia dróg – jedna wznosi się ku górze i na nią wskazuje oznakowanie szlaku. Druga zaś prowadzi dalej dnem doliny i na nią znowuż wskazują drewniane drogowskazy z napisem „Theth” oraz „Bar, Camping”. Nasz track z WikiLoc na Garminie dość jasno wskazuje na ścieżkę biegnącą ku górze i to nią decydujemy się dalej iść. Maszerujemy powyżej linii domów, wzdłuż płotów, zza których spoglądają na nas stada owiec i kilka świnek. Szczerze mówiąc mimo dobrego tempa marszu, mnie idzie się kiepsko. Mam okres, czuję się jak żaglówka bez wiatru, a wzmagający się upał nie poprawia mojego samopoczucia. Żeby było jeszcze zabawniej, moje ukochane Meindle postanowiły obetrzeć mnie na tyle mocno, że zużywam pół opakowania plastrów, by móc jakkolwiek dalej iść. Ogólnie szału nie ma. A miało być jeszcze gorzej… Gdy ścieżka zaczyna się dość mocno i stromo piąć do góry, zaczynam naprawdę powątpiewać, czy uda nam się tego dnia dotrzeć do Thethu. A później nastąpiła mała katastrofa. Gdy szliśmy stromymi zakosami, byłam dość mocno pochylona do przodu, a do tego na głowie miałam czapkę z daszkiem tak, że widziałam głównie to, co miałam pod nogami. Okazało się to dość zgubne, gdyż nad ścieżką w pewnym momencie wznosiła się skała, której niestety nie miałam sposobności zauważyć, w efekcie z dość sporym impetem przywaliłam w nią głową. Ciemno przed oczami, z oczu tryskają potoki łez. Siadam nie wiele widząc, usiłując opanować histeryczny płacz, który zawładnął moim organizmem. Marek nakłania mnie, abym podeszła nieco wyżej i usiadła w cieniu. Niechętnie się zgadzam, gdyż nadal wstrząsa mną szloch, a głowa boli niemiłosiernie. Pod nosem ciskam pod swoim adresem wiązanki przekleństw, bo kiedy mija mi histeria, napada mnie wściekłość. Jeśli wcześniej czułam się źle, to teraz czułam się fatalnie. Marek porzuca mnie na chwilę uznając, że podejdzie kawałek wyżej na jakieś widoki. Ja odmawiam dalszej wędrówki do Thethu. Nie czuję się na siłach, ani fizycznie, ani psychicznie. Marek dociera do górskiej knajpki, która wyjaśnia nam, skąd na szlaku tyle końskich odchodów. Otóż to za pomocą tych zwierzaków dowożone są tam napoje i jedzenie. Oczywiście puszki i butelki chłodzą się w górskiej, potokowej lodówce. Marek, gdy wraca, opieprza mnie, że nie chciałam chociaż tam dotrzeć, ale uwierzcie mi, nie miałam ochoty.

Z jeszcze całą i nieobolałą głową

Dolina Valbony

Knajpka, do której już nie dotarłam

Valbona

Zaczynam zatem złazić do Rragam. Nie schodzimy dokładnie tą samą trasą, która przyszliśmy, lecz odbijamy w prawo, kierując się drewnianymi drogowskazami. Ja rozważam, czy bardziej mnie boli głowa w czapce, czy bez czapki, ale z drugiej strony to ona uchroniła mnie przed większymi obrażeniami niż guz i ból głowy. Gdy wędrujemy, słyszymy nagle jakieś śmiechy i krzyki, dochodzące od strony górskiego zbocza po naszej prawej stronie. Marek dostrzega w tym rejonie spory wodospad. Po dotarciu do rozejścia dróg postanawiamy odnaleźć wodospad, więc skręcamy w prawo. Ścieżka wiodąca ku górze jest zasadniczo akweduktem, którym doprowadzana jest do Rragam woda. Jest to dość ciekawe zjawisko, gdyż akwedukt nie jest praktycznie w żaden sposób zabezpieczony, ot woda płynie po ziemi. Po kilku minutach marszu docieramy na polanę ze skałkami, ze spływającym z góry potokiem oraz przerzuconym przez niego mostkiem. Po jego drugiej stronie, w cieniu drzew siedzi grupa Albańczyków. Prowadzą oni kolejny mały biznes – w potoku stoi skrzynka z napojami, na poręczy mostka wisi cennik, a na ognisku piecze się burek. Mijamy ich i maszerujemy dalej. Ścieżka jest dobrze widoczna i po jakiś 10minutach wychodzimy nieco poniżej wodospadu, gdzie mijamy albańską rodzinkę pluskającą się w wodzie. My wspinamy się wyżej i po chwili wdrapywania się po sporych głazach docieramy pod sam wodospad. Nie ma w nim może dużo wody, lecz i tak wygląda pięknie. Praktycznie od razu wskakujemy pod niego, w ciuchach i górskich butach. Nic nie jest ważne oprócz tego, by móc się schłodzić i zapomnieć o upale. Przy wodospadzie spędzamy ponad godzinę, mocząc nogi i pijąc chłodne napoje. Głowa na szczęście przestaje mnie boleć i po prostu cieszę się chwilą. Generalnie miejsce jest świetne, więc jeśli kiedyś Wasza głowa spotka się ze skałą podczas wędrówki do Thethu, to już wiecie, gdzie możecie się zrelaksować.

Cennik barku przy moście

Valbona

Wodospad widziany ze ścieżki

wodospad Valbona

Wodospad widziany z bliska

Wodospad Valbona

Chilloutowo

Wodospad Valbona

Żegnamy się z wodospadem i powoli zaczynamy wracać do Valbony. Po drodze zachodzimy do knajpki, której drewniane drogowskazy mają sprytnie zmylić wędrowców i przeprowadzić ich bardziej okrężną drogą. Pijemy tam piwko, pod zacienioną wiatką, z widokiem na otaczające nas szczyty. Przyjemnie się siedzi, lecz droga przez dolinę sama się nie pokona. Gdy tamtędy idziemy, czujemy się trochę jak na pustyni – żar leje się z nieba, a białe kamienie dodatkowo potęgują gorąc. Mimo wszystko udaje nam się dość szybko dotrzeć z Rragam do Kianki.

Knajpka…

Rragam knajpa

…i mylące drogowskazy

Rragam drogowskazy

Biała pustynia

Valbona

Ponieważ jest jeszcze dość wcześnie, nie chcemy jeszcze wracać na camping. Ja czuję się lepiej, postanawiamy więc zawitać w dwa miejsca. Naszym pierwszym celem jest wioska Kukaj, położona powyżej doliny, jakieś 2km od głównej drogi. Część trasy podjeżdżamy Kianką, lecz resztę drogi pokonujemy pieszo. Po jakiś 20 minutach docieramy na miejsce. Wieś składa się w sumie z dwóch domów, z czego jeden jest hotelem oraz z pola kapusty. Rozciągający się stamtąd widok jest naprawdę sielankowy.

Uroczy domek w Kukaj…

Kukaj

…oraz urocze pole kapusty

Kukaj

Dolina Valbony widziana z podejścia do Kukaj

Dolina Valbony

Wracamy do Kianki i podjeżdżamy do ruin hotelu, znajdującego się w centrum wsi Valbona. Co ciekawe, jak wpiszecie w wyszukiwarkę Valbona i spojrzycie na grafiki, to głównie zobaczycie te nieszczęsne, paskudne ruiny, które obecnie stanowią dom dla wypasanych w dolinie koni. Obok niego znajduje się oczywiście bunkier. Marek stwierdza, że chce zrobić mi w nim zdjęcie. Oczywiście się zgadzam, ale gdy z niego wychodzę, uderzam się w głowę… Wściekła i obolała wracam do Kianki, by już więcej sobie nic nie zrobić.

Paskudne ruiny hotelu

ruiny hotelu Valbona

Przed powrotem na camping taplamy się chwilę w potoku. Później zasiadamy w Tradicie i zamawiamy posiłek – szopską sałatę i frytki na cztery osoby, a Marek dodatkowo porcję mięcha. Za wszystko płacimy coś około 40zł. Warto dodać, że w menu Tradity jest taka informacja: „czas oczekiwania na potrawy – od 2 do 4 godzin”. Jak łatwo się domyślić, wszystko od frytek na mięsie kończąc, jest przygotowywane na bieżąco. Nie ma zatem mrożonek, czy półproduktów. Cierpliwie czekamy zatem, popijając piwko i planując dalszą podróż. Kiedy kelner przynosi nam żarcie, oboje stwierdzamy, że przesadziliśmy z ilością. Z drugiej strony, porcja frytek dla jednej osoby kosztowała 200lek, a dla czterech 350lek. Ekonomia, to ekonomia – z nią nie ma co dyskutować 😉 Jako ciekawostkę dodam, że w menu oprócz potraw, znajdują się też zdjęcia gór Prokletije, jak i samej Valbony. Ale to nie wszystko. W 2014r, Valbonę odwiedził prezydent Albanii, który podobnie jak i my, zawitał w gościnnych progach Tradity! Zdjęcia z tego wydarzenia również zostały zamieszczone w menu. Mamy zatem kartę dań połączoną z albumem. Tego nigdzie wcześniej nie widziałam.

Zasadniczo konsumowanie obiadu zajmuje nam sporo czasu, w szczególności, że porcja mięsa zamówiona przez Marka, choć była dla jednej osoby, wyglądała jakby była przeznaczona dla małego oddziału wygłodniałego wojska. Przyznajemy się bez bicia – nie zjedliśmy wszystkiego. Wieczór umila nam mecz siatkówki rozgrywany przez młodych Albańczyków. Trzeba im przyznać, że mocno wczuwali się w rozgrywkę i przeżywali każdy sukces lub niepowodzenie. Nie dotrwaliśmy jednak do końca meczu, gdyż dopada nas senność, więc szybko skrywamy się we wnętrzu namiotu.

Nasz mały obiadek, a w sumie to bardziej kolacja

Valbona Tradita

Post Bałkany 2014. Część 4 – o tym, co zrobić, by nie dotrzeć z Valbony do Thethu pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-4-o-tym-co-zrobic-by-nie-dotrzec-z-valbony-do-thethu/feed/ 12 1858
Bałkany 2012. Część 22 – leniwy dzień na „naszej dzikiej plaży” http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-22-leniwy-dzien-na-naszej-dzikiej-plazy/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-22-leniwy-dzien-na-naszej-dzikiej-plazy/#respond Mon, 17 Feb 2014 13:58:44 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=1241 Spacer po okolicach naszej dzikiej plaży - niesamowite widoki, bunkry i absolutna pustka.

Post Bałkany 2012. Część 22 – leniwy dzień na „naszej dzikiej plaży” pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
2 maja 2012 czyli „plażingu” ciągu dalszy.

Dzień spędzamy wyjątkowo leniwie, czyli taplając się w wodzie oraz gapiąc się na widoki, jakie roztaczają się z „naszej dzikiej plaży”.

Plażing, smażing, a później poparzening…

Albania plaża

rude szczęście

ruda i Albania

Topielec…

morze jońskie

Późnym popołudniem, kiedy temperatura staje się znacznie milsza dla normalnego funkcjonowania, wyruszamy na spacer. Chcemy ponownie dotrzeć do skalnego okna, które widzieliśmy za pierwszym razem będąc w tym miejscu. Oczywiście chcieliśmy się tam znaleźć o zachodzie słońca.

Prezentacja przewróconego do góry dnem, bunkra wodnego

bunkier

eh piękna ta „nasza plaża”

plaża

morze jońskie

Kiedy docieramy na miejsce okazuje się, że okoliczne skały skutecznie przysłaniają nam widok w stronę zachodu. Mimo wszystko skalne okno jest wyjątkowo urokliwe. Spędzamy tam trochę czasu, pijąc piwo Tirana i obserwując latające nad naszymi głowami jaskółki.Co ciekawe, tuż obok niego, od strony miejscowości Gjilekë, trwała budowa pensjonatu albo jakiegoś innego turystycznego lokalu.

Skalne Okno

skalne okno

skalne okno

Plaża w Gjilekë

Gjilekë

Wieczorny połów na Morzu Jońskim

wieczorny połów

Do naszego obozowiska wracamy przy blasku ostro świecącego księżyca. Później usiłujemy zrobić kolację przy świecach, jednak wiatr skutecznie uniemożliwia ponieść się romantyzmowi. Efekt końcowy jest taki, że siedzimy przy blasku lampki rowerowej i pałaszujemy jedzenie z proszku. Za dużo romantyzmu jednego dnia to stanowcza przesada!

Zapisz

Post Bałkany 2012. Część 22 – leniwy dzień na „naszej dzikiej plaży” pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-22-leniwy-dzien-na-naszej-dzikiej-plazy/feed/ 0 1241
Bałkany 2012. Część 14 – w Albanii czas płynie inaczej http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-14-w-albanii-czas-plynie-inaczej/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-14-w-albanii-czas-plynie-inaczej/#comments Mon, 13 Jan 2014 10:33:08 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=1081 Wpis o tym, jak od początku Albania uczyła nas cierpliwości i tego, że pojęcie czasu jest tam rozumiane nieco inaczej niż w Polsce.

Post Bałkany 2012. Część 14 – w Albanii czas płynie inaczej pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
24.04.12 Po wczorajszej, radosnej, nocnej wizycie miejscowych policjantów, poranek jest dla nas zbyt wczesny. Jednak pogoda jest całkiem przyjemny, spod szarych chmur zaczyna przebijać się niebieskie niebo i słońce. Szykujemy sobie śniadanie na brzegu urwiska, z widokiem na morze. Obok nas zaczynają przemykać samochody wiozące pracowników na pobliskie budowy.
Jedno z aut przejeżdża koło nas dwa razy, a jego pasażerowie przyglądają nam się z zaciekawieniem. Ostatecznie zostajemy zagadnięci przez jednego z mężczyzn, niestety po włosku. Po pierwsze zapytał się skąd jesteśmy, a gdy usłyszał, że z Polski, to bardzo się ucieszył. Później nastąpiła seria gestów i pomruków, która oznaczała tylko tyle: tu nie wolno nocować. Ponieważ nasz bardzo gadatliwy rozmówca wskazywał na okolicę, myśleliśmy, że chodzi o opuszczone z racji braku sezonu ośrodki.

Śniadanie nad urwiskiem

Albania śniadanie

Kiedy zostajemy sami, dokańczamy konsumpcję śniadania. W tym czasie przyjeżdża szalona kopareczka, która obok „naszego” bunkra zaczyna poszerzać drogę. Zaczyna się robić coraz ciekawiej, ale mimo wszystko nie wzbudziło to w nas żadnego niepokoju.

Kopareczka w akcji

albańska koparka

Po posiłku idziemy pospacerować po plaży. Po drodze mijamy spory, ogrodzony teren, gdzie na sezon szykowała się całkiem porządna i ładna miejscówka. Plaża byłaby piękna, gdyby nie sterty śmieci walające się wprost wszędzie. Zbieramy muszelki, w szczególności upodobaliśmy sobie te brązowo – białe. Wspinamy się na wzgórze usypane z piachu, robi się coraz bardziej gorąco i wakacyjnie. Marek oczywiście postanowił potaplać się w wodzie, ja natomiast rezygnuję z tego pomysłu, z racji braku ciuchów na przebranie.

W albańskim Adriatyku

plaża okolice Shengijn

Przy naszym noclegu – po lewej bunkier, po prawej morze

Kianka, Albania, Bunkier

Gdy Marek skończył wodne kąpiele, wracamy do Kianki i postanawiamy wyruszyć w dalszą podróż po Albanii. Nie trwała ona jednak zbyt długo, gdyż po przejechaniu jakiś 500 metrów, na naszej drodze stanęła wielka ciężarówka z żurawiem, która właśnie pompowała cement na ostatnie piętro budowy, którą dzień wcześniej uznaliśmy za opuszczoną. Teoretycznie dało się ciężarówkę objechać, o ile było się samochodem terenowym. Niestety nasze próby przedostania się lasem, położonym nad nieszczęsną budową, skończyły się absolutnym fiaskiem. Dla Kianki było za stromo, za ślisko, za dużo błota, za dużo kamieni. W końcu ktoś z budowy, jak się później okazało kierowca ciężarówki, zwabiony naszymi poczynaniami, postanowił uświadomić nas, że nie odjedzie w przeciągu 2-3 godzin. Cóż mogliśmy zrobić w takiej sytuacji? Przepchnąć ciężarówkę? Nauczyć Kiankę latać? Przenieść Kiankę? Nie. Po prostu zawróciliśmy, porzuciliśmy Kiankę przy drodze, a sami udaliśmy się na plażę. Lokujemy się w miejscu, gdzie z dwóch stron jesteśmy otoczeni skałami, więc mamy ciszę i spokój (no względnie, bo cały czas nad naszymi głowami huczy szalona kopareczka).

Wyskakujemy z ciuchów i taplamy się w wodzie. Wreszcie, pierwszy raz w życiu, udało mi się przekopać w Adriatyku. W 2010 roku, gdy byłam z Tomaszem na Bałkanach, niestety nie miałam na to szansy, bo był to jednak bardziej górski wyjazd. Czas mija nam również na grze w badmintona i ogólnym leniuchowaniu. Powoli zaczynamy być wdzięczni ciężarówce, że stanęła na naszej drodze. Mamy w końcu czas by się zatrzymać, nie pędzić nigdzie za jakimś kolejnym punktem na podróżniczej mapie. Możemy cieszyć się słońcem, które zaczyna coraz mocniej przypiekać oraz prawdziwym latem, którego doświadczamy już w kwietniu. Po paru godzinach, Marek idzie na żurawiowe zwiady. Jednak okazuje się, że droga nadal jest zastawiona, więc przedłużamy nasz czas na plaży. Studiujemy zatem mapy i przewodnik po Albanii, kombinując, co tu dalej ze sobą począć. Podejmujemy decyzję, aby udać się do promu w Komanie. Przewodnik twierdził, że prom startuje o 8 rano, a podróż nim trwa 2-3h. Chcemy spróbować naszego szczęście – a nuż uda nam się na niego dostać i przepłynąć wraz z Kianką. Po godzinie 16 żuraw wraz z ciężarówką odjeżdżają na drugą stronę „opuszczonego” budynku i droga jest wolna.

Shengijn z daleka

Shengijn

Przypieczeni na słonku zjeżdżamy do Shengijn, gdzie uzupełniamy zakupy spożywcze. Odwiedzamy Pekarę oraz sklep, w którym Marek kupował dzień wcześniej. Córka właścicieli mówi po angielsku, co znacznie ułatwia nam komunikację z mamą – sprzedawczynią. Za równowartość jakiś 18zł kupujemy 4 piwa, dwa pomidory, puszkę coli, duży baniak wody oraz pyszne, orzechowe chrupki. Jedziemy jeszcze nad morze, by posilić się burkami z serem oraz bułkami z orzechową czekoladą. Generalnie niebo w gębie, kalorie w biodrach. Na plaży, miejscowi ponownie testują wytrzymałość swoich samochodowych głośników, „umilając” nam  konsumpcję.

Na plaży w Shengijn

plaża w Shengijn

Opuszczamy Shengijn i kierujemy się do Komanu. Drogowskazy na tę miejscowość są dobrze widoczne i gęsto postawione. Może na chwilę przerwijmy podróż, a ja opowiem Wam o samym jeziorze Koman.

Albania, jako kraj, wykorzystuje całkiem sporo źródeł energii odnawialnej. A stało się tak za sprawą komunistycznych władz, które w latach 60tych ubiegłego wieku chciały doprowadzić Albanię do energetycznej niezależności i samowystarczalności. W tym czasie powstało wiele zapór na rzekach i elektrowni wodnych. W tym właśnie, na rzece Drin, gdzie obecnie mamy jezioro Komani oraz jezioro Fierze. Są to dwa wąskie, ale długie na kilkadziesiąt kilometrów zbiorniki. Cały ten wodny kompleks energetyczny funkcjonuje od lat 70tych ubiegłego wieku i dostarcza (uwaga) 90% energii zużywanej obecnie przez Albańczyków. Robi wrażenie? Robi!

Jednak powstanie jeziora miało też swój minus. Zniknęła droga wiodąca z Albanii do Kosowa. Obecna trasa, którą można dotrzeć do portu w Komanie jest bardzo górska, pełna zakrętów i występują na niej „chwilowe braki asfaltu”. Mimo, ze została zbudowana przez komunistów, to ząb czasu odcisnął dość mocno na niej swój ślad. Nie trzeba być również detektywem, by wydedukować, że zimą raczej droga ta jest mało przejezdna.

Na albańskich drogach przeszkodą bywają nie tylko „chwilowe braki asfaltu”, ale również zwierzaki

na drodze do Komanu

Ten 50kilometrowy odcinek drogi między Shkodrem a Komanem ma jednak zasadniczy plus – niesamowite widoki, czego sami doświadczamy jadąc tamtędy późnym popołudniem. Jest o tyle pięknie, że zza niższych pagórków wystają Alpy Albańskie. W wodach jeziora odbijają się promienie słońca, tworząc świetlny spektakl.

Jesteśmy w bajce

Jezioro Koman

Docieramy w końcu do Komanu. Widać, że miejscowość nastawiona jest na turystów. Znajduje się tu nawet całkiem dobrze wyglądający camping, położony tuż za mostem. Nasza mapa twierdzi, że dojazd do promu jest po prawej stronie rzeki, jednak w rzeczywistości aby objechać wysoką i wyglądającą groźnie pod wieczór tamę, należy minąć most i camping i piąć się do góry po lewej stronie rzeki. My jednak rezygnujemy z planu sprawdzania, skąd płynie prom. Właściciel campingu wytłumaczył nam, że jutro prom i tak nie zabierze naszego samochodu. No cóż, mieliśmy nadzieję na rejs, ale się nie udało. Dodatkowo z tego, co wiem, od 2012 całkowicie zawieszono działanie promu, który podobno był jednym z bardziej malowniczych w Europie. Eh… szkoda. Opuszczamy Koman oraz naszego sympatycznego, albańskiego rozmówcę, który rozmawiał z nami za pomocą albańskiego, włoskiego i angielskiego.

Na drodze do Komanu nie byliśmy jedynymi turystami!

droga do Komanu

Cofamy się do znanej już nam krętej, górskiej drogi i rozpoczynamy poszukiwania bazy noclegowej. Przed zmrokiem widzieliśmy wiele, dogodnych miejsc obok słupów wysokiego napięcia, do których prowadziły przejezdne dla Kianki drogi. W końcu udaje nam się znaleźć odpowiednią bazę noclegową, z której nie rzucamy się zbytnio w oczy innym podróżującym do Komanu. Mamy lekką traumę po poprzedniej nocy z policją, więc wolimy dmuchać na zimne.

Wieczór upływa nam trochę melancholijnie, na obserwowaniu rozgwieżdżonego nieba, po którym przesuwają się niewielkie, podświetlone przez księżyc obłoczki. Wróży to raczej dobrą pogodę na jutro, co bardzo nas cieszy.

Niestety google uważa, że do Komanu nie da się dojechać, więc wyznaczyłam tak trochę byle jak trasę samochodową, jaką zrobiliśmy tego dnia.

Post Bałkany 2012. Część 14 – w Albanii czas płynie inaczej pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-14-w-albanii-czas-plynie-inaczej/feed/ 4 1081
Bałkany 2012. Część 13 – Albanio welcome to! http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-13-albanio-welcome-to/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-13-albanio-welcome-to/#comments Thu, 09 Jan 2014 16:16:40 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=1067 Nasze powitanie z Albanią - o dość zwariowanych i nieco momentami trudnych początkach w tym kraju.

Post Bałkany 2012. Część 13 – Albanio welcome to! pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Po krótkiej przerwie od bałkańskich relacji dziś zabieram Was do Albanii.

23.04.12 Poranek w Czarnogórze jest pogodny, lecz lekko pochmurny. Opuszczamy naszą leśną noclegownię i na przełęczy, od której rozpoczyna się widokowa część trasy wzdłuż Jeziora Szkoderskiego, jemy śniadanie. Jak na złość pasmo Rumiji, a także sama Rumija, są tego dnia pięknie widoczne. Przez chwilę rozważamy, czy nie spróbować jeszcze raz ataku szczytowego, jednak po analizie sytuacji wychodzimy z założenia, że jednak sobie odpuścimy kolejne podejście.

Konsumujemy śniadanie przy jednoczesnym kontemplowaniu widoków na Alpy Albańskie. Po posiłku idziemy na spacer wzdłuż grzbietu odchodzącego od przełęczy. Widoki na obie strony są rewelacyjnie. Widać Bojanę, morze i dość ciekawe, silnie zalesione i poprzecinane jarami wzgórze. Nas jednak ciągnie w jednym kierunku – do Albanii.

Widokowe śniadanie

Shoder i Alpy Albańskie

Alpy Albańskie

Alpy Albańskie, Shkoder

Podczas spaceru z przełęczy

czarnogóra

Wracamy do samochodu – słońce zaczyna przypiekać i chyba pierwszy raz podczas całego naszego dotychczasowego pobytu, czujemy na nas dotyk lata. Wsiadamy do Kianki i wyruszamy w stronę Vladimira, by w samej miejscowości zrobić jeszcze jakieś zakupy. Rezygnujemy jednak z tego pomysłu, gdyż jakoś ciężko jest się nam tam odnaleźć. Jedziemy prosto na czarnogórsko – albańską granicę. Żeby tradycji stało się zadość, oczywiście trasa do przejścia granicznego była w remoncie i na drodze nie uświadczyliśmy ani grama asfaltu. Upał plus jazda w tumanach kurzu nie jest tym, co lubimy najbardziej, ale przecież zawsze mogło być gorzej, np. mogłaby być ulewa.

Typowa, bałkańska droga na granicę

droga do czarnogórsko - albańskiej granicy

Przekraczanie granicy zajmuje nam wyjątkowo dużo czasu, gdyż panuje tam spory ruch i musimy odstać swoje w kolejce. Opieszałość pograniczników była dodatkowym elementem, który wpływał na czas oczekiwania. Przecież trzeba się przywitać z każdym znajomym, który przyjechał na granicę, należy z nim porozmawiać, pośmiać się itd. itd. W końcu dostępujemy zaszczytu i czarnogórski pogranicznik bierze od nas paszporty, które następnie przekazuje albańskiemu strażnikowi. Ten omiótł wzrokiem nasze dokumenty i jedynie machnął ręką, że możemy jechać.

W ten oto sposób znaleźliśmy się w Albanii. Szczerze mówiąc podczas planowania wyjazdu nie zakładaliśmy, że dotrzemy aż tutaj. Jednak pogoda, która przegoniła nas z Chorwacji i częściowo z Czarnogóry, skierowała nas jeszcze bardziej na południe. Dodam jeszcze, że byliśmy zaopatrzeni w przewodnik po Albanii, a wszystko dzięki kuzynce Marka – Kaśce (z bloga Kuchnia Pysznościowa), która już wcześniej przetarła albański szlak i bardzo zachęcała nas do odwiedzenia tego kraju. Mimo wszystko nie można powiedzieć, iż byliśmy w jakikolwiek sposób przygotowani na to, co zastaniemy w Albanii.

Pierwsze, co rzuca się w oczy po przekroczeniu granicy, to panujący tu większy chaos niż w Chorwacji czy Czarnogórze. Ale największy „szok kulturowy” przeżyliśmy po wjechaniu do Shkodra – głównego w tej części Albanii miasta. Położone jest ono jakieś 15km od przekraczanego przez nas przejścia granicznego. Jednak wjeżdżając tam, poczuliśmy się, jakbyśmy znaleźli się w kompletnie innym wymiarze rzeczywistości. Jadąc główną arterią do centrum, poznajemy albański styl prowadzenia samochodu oraz zasady panujące na tutejszych drogach. Otóż, po pierwsze każdy jeździ w te stronę, jaką uważa za stosowną, czyli pod prąd, na ukos, na wstecznym. Ja mam wrażenie, że wszystkie samochody pragną rozjechać naszą Bogu ducha winną Kiankę. Oprócz tego wszędzie przepychają się skutery, rowery, trudne do zidentyfikowania dziwne pojazdy oraz piesi. Jednak najciekawsze w Shkodrze okazało się rondo w centrum miasta. Generalnie było to miejsce gdzie piesi i rowerzyści przemieszczali się w sobie tylko wiadomym kierunku, jakiś autobus skrócił sobie drogę i jechał przez rondo pod prąd. Część Albańczyków zrobiła sobie z ronda parking. Nad tym wszystkim usiłowała zapanować policja, jednak z dość marnym skutkiem. Sami, próbujemy jakoś się w tym wszystkim odnaleźć, ale moja pierwsza reakcja na to, co się tam działo, brzmiała tak: „Marek, uciekajmy stąd!” Cóż z perspektywy czasu, chce mi się z samej siebie śmiać!

Pierwsze zdjęcie w Shkodrze

Shkoder

Za pomocą szkicowej mapy z przewodnika usiłujemy się jakoś w Shkodrze odnaleźć. Nie jest to takie proste, gdyż w panującym chaosie ciężko wypatrzeć tabliczki z nazwami ulic. W końcu wjeżdżamy w drogę, wiodącą do stadionu, co ułatwia mi w zorientowaniu się na mapie. Porzucamy Kiankę na pierwszym, wolnym miejscu chyba postojowym i udajemy się do informacji turystycznej, do której udaje nam się odnaleźć drogowskazy.

Na szczęście, mimo kwietnia, informacja była czynna. Bardzo sympatyczna Albanka, posługująca się świetnym angielskim, z dużą cierpliwością odpowiadała na wszystkie nasze pytania. Interesował nas w szczególności rejon miejscowości Thet, leżący w górach Prokletije. Niestety Albanka rozwiała nasze nadzieje na dojechanie tam o tej porze roku Kianką. Proponuje nam kilka alternatyw jeśli chodzi o zwiedzanie Albanii, np. prom po jeziorze Komani. Niestety problem z nim jest taki, że samochody zabiera jedynie w sezonie, a teraz działa jako prom pasażerski. Poleca również inną, ciekawą miejscówkę w górach – Razem, do której również prowadzą strzałki z szalonego ronda w Shkodrze. Pytamy się również o jakieś miłe, nadmorskie plaże. Poleca nam te w Veliopoje oraz Shengjin. Decydujemy się wybrać w okolice pierwszej z wymienionych przez naszą informatorkę miejscowości.

Ważną rzeczą, jeśli chodzi o Albanię, jest również fakt, iż większość transakcji dokonuje się u nich za pomocą gotówki. Karta płatnicza jest tam mało użyteczna, w szczególności na północy kraju. Albanka wskazuje nam drogę do najbliższego kantoru, gdzie o dziwo, wymieniamy euro na leki po kursie takim, jaki spisałam z internetu przed wyjazdem z Polski. Inna sprawa, że kantory w Albanii są praktycznie wszędzie i to w dużych ilościach.

Wyjeżdżamy ze Shkodra i kierujemy się w stronę Veliopoje. Początkowo jedziemy nizinnym, zalanym wodą terenem, który poprzecinany jest licznymi kanałami. To, co pierwsze rzuca się w oczy, to ogromna ilość zwierząt, jaka hodowana jest w tym rejonie. Po pierwsze – owce, których liczne stada co jakiś czas blokują drogę. Po drugie – kozy, które biegają nawet po najbardziej stromym i trudnym terenie, ale również brodzą w wodzie czy obgryzają gałązki przydrożnych drzew i krzewów. Występują w różnych kompilacjach kolorystycznych, lecz moimi faworytkami stały się kózki o rudo – brązowym umaszczeniu. Po trzecie – konie. Jadąc do Veliopoje  obserwujemy jak dwa konie ganiają się po zalanej łące, rozbryzgując wokół siebie miliony lśniących w słońcu kropel wody. Wyglądało to jak kadr z jakiegoś filmu. Oczywiście aparatu nie było pod ręką, by uwiecznić tę piękną scenę. Po czwarte – świnie, które buszują w śmieciach, oczywiście taplają się w błocie i… śmierdzą. I po piąte – krowy. Te przedstawicielki świata zwierząt hodowlanych, brodzą majestatycznie wśród łąk lub dziarsko maszerują wzdłuż pobocza, poganiane przez zazwyczaj młodych pasterzy. Generalnie gdzie by nie spojrzeć, tam są mniejsze czy większe krowie stadka.

Pastwiska

albańskie pastwisko

albańskie krowy

Docieramy w końcu do Veliopoje. Na plaży walają się sterty śmieci, zaś na parkingu, na którym porzucamy Kiankę, miejscowi raczą nas lokalnymi, muzycznymi hiciorami, płynącymi wprost z charczących, samochodowych głośników. Wiecznie głodny Marek pochłania burki, jakie udało nam się zakupić w Shkodrze.

Decydujemy się pojechać dalej, aż do końca asfaltowej drogi i w ten sposób wyjeżdżamy na cypel. Aby dostać się na drugą stronę zatoki Keneta e Vilunit należy pokonać wąski mostek, który absolutnie nie nadaje się dla samochodu, nawet tak małego jak Kianka. Postanawiamy poszukać drogi, która według naszej mapy, miała prowadzić wzdłuż górskich zboczy. Drogę nawet udaje nam się znaleźć, lecz okazuje się być w trakcie przebudowy. Mimo wszystko postanawiamy pójść w ślady miejscowych, którzy dziarsko się po niej przemieszczali swoimi Mercedesami. Wyszliśmy z założenia, że może uda się gdzieś w tym rejonie znaleźć jakieś dogodne miejsce na plażowanie i ewentualny nocleg. Jedziemy dość wolno wśród gospodarstw i wszędzie witają nas mocno zdziwione miny tutejszych mieszkańców. Docieramy do końca drogi. Zamiast na pięknej plaży, lądujemy w jakimś bagnistym terenie, po którym ganiają się wyjątkowo zadowolone z życia świnie. Nawet próbujemy znaleźć jakieś dojście do morza, jednak bezskutecznie. Hmm nie o to nam chodziło.

Plaża?

bagno

Wracamy zatem do Kianki i cofamy się kawałek do miejsca, gdzie budowano drogę wiodącą prosto w stronę morza. W oddali widać było jakąś zmutowaną koparkę, która była w trakcie pasjonującej czynności, jaką jest rozwalanie bunkra. Zapomniałam oczywiście wspomnieć, że oprócz dużej ilości zwierząt, ważnym elementem albańskiego krajobrazu są bunkry. Różnej maści i rozmiarów, usytuowane w miastach lub np. w głębi skalistych, górskich zboczy.

Wielkie bunkry w wersji górskiej

Albania bunkry

Kiedy tak medytujemy nad losem koparki i bunkra, podchodzi do nas miejscowy chłopaczek. Marek pyta się go po angielsku, czy drogą tą dotrzemy do plaży. „Beach, Beach? Yes, yes!” No dobra, to jedziemy w stronę coraz bardziej rozwalonego bunkra. Gdy mijamy po drodze dwóch mężczyzn w średnim wieku, zatrzymują nas i tłumaczą po włosku, że droga się zaraz kończy i musimy zawrócić. Dobrze, że włoski język gestów jest tak sugestywny i uniwersalny.

Wracamy zatem remontowaną i przebudowywaną drogą. Decydujemy się pojechać do drugiej, rekomendowanej przez dziewczynę z informacji turystycznej, plaży w Shengjin. Marek patrząc na mapę wpada na pomysł, by pojechać skrótem. Sądził, że lokalnymi drogami szybciej dotrzemy do celu. No był to spory błąd. W Albanii zalecałabym trzymanie się bardziej głównych arterii komunikacyjnych, ponieważ reprezentują standard podobny do naszych rodzimych dróg.

Droga „skrót”

albańska droga

Jeśli ktoś, tak jak my, wybierze „skrót” prowadzący lokalnymi trasami, to będzie poruszać się z zawrotną prędkością 20km/h. Generalnie, na naszej drodze, asfalt stanowił może jakieś 20% nawierzchni. Reszta, to jakieś kamienie, błoto i gigantyczne wprost dziury. Szczęście było takie, że Kianka ma dość wysokie zawieszenie, a my nie posiadamy choroby morskiej i komunikacyjnej. Tocząc się z prędkością niezbyt szybkiego rowerzysty, docieramy do zalanego po jakiś większych opadach, odcinka drogi. Marek początkowo ma wątpliwości, czy Kianka da radę przejechać przez to małe bajorko, ale gdy kilka miejscowych samochodów pokonało bez problemu tę wodną przeszkodę, uznaliśmy, że i my damy radę. Kianka, jak na małą żabę przystało, przepłynęła, to znaczy przejechała przez tę większą kałużę bez większych komplikacji. Po ponad godzinie udało nam się pokonać ten 20kilometrowy skrót. Kiedy wyjechaliśmy na normalny asfalt, chyba nawet sama Kianka odczuła sporą ulgę.

Przejedziemy czy nie przejedziemy? Oto jest pytanie!

albańska droga

Docieramy do Shengjin. Miasto to można scharakteryzować jednym stwierdzeniem: bloki nad morzem. Wzdłuż wybrzeża stoi cała masa bloków i hoteli różnej maści i rozmiarów. W samym mieście raczej ciężko liczyć na jakąś dobrą miejscówkę na nocleg na dziko. Markowi udaje się wypatrzeć drogę, biegnącą ponad miastem i wiodącą w stronę morza, w kierunku północnym. Opcja jechania tam jakoś średnio przypada mi do gustu, lecz w końcu daję za wygraną. Migrena jaka mnie dopada sprawia, że powoli jest mi wszystko jedno, o ile nie będziemy zbyt dużo jeździć.

Przemierzamy w żółwim tempie gruntową drogę wypatrzoną przez Marka. Mijamy kolejne, budujące się hotele lub apartamentowce. Parkujemy w niewielkim, sosnowym lesie i Marek idzie na zwiady, by sprawdzić jak dalej wygląda droga. Wraca oznajmiając, że znalazł dogodne miejsce na nocleg, jakim był mały placyk obok sporego bunkra wykutego w skale. Miejscówka widokowa, bo położona na dość stromym i wysokim klifie. Pod wieczór mija nas kilka samochodów, wracających z połowu wędkarzy. Widać, że przyglądają nam się z lekką konsternacją wymalowaną na twarzach. Po tym dość intensywnym dniu szybko zapadamy w sen w naszym kiankowym camperze.

Jest godzina 1:20 w nocy. Koło Kianki staje spory, terenowy samochód, a nas budzi silne światło skierowane na szyby. Początkowo myślę, że to jacyś miejscowi postanowili nas „odwiedzić”. Później jednak dostrzegam w świetle reflektorów, że są to policjanci Kiedy okrążają samochód, słyszymy, że analizują nasze tablice rejestracyjne i trafnie zauważają, że jesteśmy z Polski. W końcu pukają w drzwi od strony pasażera, które otwiera im śpiący po tej części Kianki Marek.

Policjanci: Passport control!

Wręczamy im dokumenty. Po ich krótkiej analizie pada pytanie:

P: Mr Marek is a problem?

M: Yyy…no, no problem!

P: Mr Marek is ok?

M: Ok!

P: So goodnight!

Po czym panowie odjechali zostawiając nas silnie skonsternowanych tymi nocnymi odwiedzinami. W każdym razie mieliśmy później spore problemy z zaśnięciem.

Ten pełen wrażeń pierwszy dzień w Albanii nie dał nam pełnego obrazu tego kraju. Byliśmy trochę oszołomieni tym, co zastaliśmy na miejscu, a nocne spotkanie z policjantami tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że w tym kraju nie będziemy się nudzić!

Post Bałkany 2012. Część 13 – Albanio welcome to! pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-13-albanio-welcome-to/feed/ 4 1067