Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /wp-includes/pomo/plural-forms.php on line 210

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /wp-includes/pomo/plural-forms.php:210) in /wp-content/plugins/wp-super-cache/wp-cache-phase2.php on line 1167

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 77

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 87

Warning: Creating default object from empty value in /wp-content/themes/journey/framework/options/core/inc/class.redux_filesystem.php on line 29

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /wp-includes/pomo/plural-forms.php:210) in /wp-includes/feed-rss2.php on line 8
góry – Bałkany według Rudej http://balkany.ateamit.pl Subiektywne spojrzenie rudej i Marka na Bałkany, podróże i nie tylko! Thu, 07 Jun 2018 07:00:36 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.6 http://balkany.ateamit.pl/wp-content/uploads/2014/12/DSC09337-5497cfcbv1_site_icon-32x32.png góry – Bałkany według Rudej http://balkany.ateamit.pl 32 32 80539066 Bałkany oczami podróżników http://balkany.ateamit.pl/balkany-oczami-podroznikow/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-oczami-podroznikow/#comments Mon, 28 Dec 2015 07:37:54 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=5378 Jak Bałkany postrzegają osoby podróżujące po całym świecie? Wpis stworzony z pomocą blogerów podróżniczych, którzy postanowili podzielić się swoimi bałkańskimi wspomnieniami.

Post Bałkany oczami podróżników pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Do tej pory przedstawialiśmy Wam Bałkany głównie z naszej perspektywy lub naszych rodzin/znajomych. Chcielibyśmy Wam jednak pokazać, jak ten region Europy postrzegają osoby, które podróżują po całym świecie. Poprosiłam blogerów podróżniczych, by odpowiedzieli na jedno, proste pytanie: Mój pobyt na Bałkanach kojarzy mi się z….? W ten sposób powstał poniższy bałkański zbiór skojarzeń i wspomnień.

Zacznijmy od Kuby z bloga Sądecki Włóczykij, który postawił na albańskie wspomnienia. Ten kraj Półwyspu Bałkańskiego łączy przede wszystkim z ludźmi, których miał okazję tam spotkać.

Bałkany najbardziej mi się kojarzą z ludźmi, których jest wszędzie pełno. Przez miesiąc, który mieszkałem w Albanii, bardzo trudno było od nich uciec, znaleźć ciszę, chwilę dla siebie. Na ulicy, w sklepach, na uczelni, w busach. Wszędzie tłumy, który mogą przerastać nie tylko samotnika. Jednak jest w tym jakaś magia, ponieważ, że po pewnym czasie, siłą rzeczy, musisz się do ich obecności przyzwyczaić, przyjąć ich mentalność za powszechnie obowiązującą, nauczyć się ich języka (w tym wypadku nauka albańskiego szła opornie, bo język trudny). Kiedy poczułem się częścią albańskiej społeczności, te tłumy i kontrasty pomiędzy ludźmi przestały tak razić w oko. Stały się normalne. Po prostu wtedy zacząłem żyć jak Albańczyk, wśród innych swoich.

fot. Sądecki Włóczykij

fot. Sądecki Włóczykij

Historyczne spojrzenie Igora z vloga Librarian on the road na Bałkany, a przede wszystkim na Serbię, pozwala przyjąć nieco szerszą perspektywę pojmowania tego kraju.

To był pierwszy dzień. Stałem na ruinach belgradzkiej twierdzy i patrzyłem w stronę mostu na Sawie. Zmęczony lotem, zły że nic tu z egzotyki wschodu, że jedynie cyrylica, cerkwie, tłuste jedzenie i ludzie szarzy jak u nas. Patrzyłem na te światła, jak w jakimś Krakowie, Paryżu czy innym Mediolanie. Byłem zły bo nie tego tu szukałem. Odwróciłem głowę, spojrzałem na południe i oniemiałem. To była nicość. Pradawne, absolutne nic w miejscu, gdzie Sawa wpadała do Dunaju. Pustka. Wtedy po raz pierwszy zacząłem naprawdę rozumieć Serbów. Siedzieli tu setki lat, patrzyli na północ, na światła Habsuburgów, na pieprzony Wiedeń, cały ten lukurwany szyk i styl. A za nimi była czarna dziura. Turcy, krzywe szable, turbany, islam, wielożeństwo. I to wszystko lazło z butami w ich cerkwie, w ich święte ikony, dymy kadzideł, w ich prawosławne chramy. Oni zaś żyli ściśnięci przez dzicz i przez nadludzi. Stąd ta nienawiść. Stąd to wspaniałe, niczym niezmącone, pierwotne uczucie nienawiści do wszystkiego, co nie jest choć odrobinę serbskie.

Wyobrażałem sobie, że tutaj właśnie stał Jan Hunyady, opuszczony przez wszystkich, spisany na straty przez wyrachowany Zachód, przez swoich Węgrów, papieża, dożę i resztę cywilizowanego świata. Stał i patrzył jak pada zewnętrzny mur Belgradu. Do ataku szli janczarzy – fanatyczna gwardia sułtana zmiotła nadzieje obrońców, po czym długim  wężem wlała się w belgradzką dolinę. Hunyady nawet się nie poruszył. On i jego żołnierze doskonale wiedzieli, co będzie dalej. I ów Węgier, wraz z garstką Serbów, swoich, Polaków i krzyżowców, w jednej chwili posłał do diabła najbardziej elitarną jednostkę wojskową jaką kiedykolwiek miał Islam. Tak po prostu. Dla nich zupełnie normalnym było wyłożyć doliny smołą i olejem. A potem to zwyczajnie podpalić. Musieli nienawidzić. Inaczej nie umiem tego wytłumaczyć.

U ujścia Sawy płonęły pojedyncze światła. A dalej niebo łączyło się z ziemią wielką smugą ciemności…

Natomiast Paulinie z bloga Atlas Perspektyw Bałkany kojarzą się z…

….jednym z najcudowniejszych wieczorów jakie spędziłam w podróży, czyli z nocnymi opowieściami na drewnianym mostku pod wodospadami Kravica. A także z jednym z najgorszych noclegów jakie przeżyłam, czyli w Grecji pod Meteorami, gdy obudziła mnie armia mrówek przegryzających mój namiot i pełzających po śpiworze. Brr!

fot. Paulina z Atlas Perspektyw

fot. Paulina z Atlas Perspektyw

Jak się okazuje, Bałkany mogą być świetną destynacją na pierwszy, wspólny, dłuższy wyjazd z drugą połówką. Tak było w moim i Marka przypadku, ale również w przypadku Eweliny i Marco z bloga One Way 2 Freedom.

Jeśli zapytasz nas o Europę, to nie będziemy Ci polecać ani Londynu, ani Paryża, a Sarajewo albo Belgrad. Nasz pobyt na Bałkanach kojarzy się nam z naszym pierwszym wspólnym dłuższym tripem. Prawie miesiąc spędzony w najpiękniejszej części Europy. Byliśmy zdani na siebie 24h/7, sierpniowy upał, kulturowa mieszanka (również w naszym wydaniu) i letnia edycja plecaków (uff, na szczęście). Najzabawniejsze było to, że Marco był pełny podziwu moich umiejętności językowych, aż w którymś momencie załapał, że język polski ma wiele wspólnego z wieloma językami tamtejszych terenów i to ja byłam speakerem podczas naszej wyprawy. Belgrad pokochaliśmy – jak dla nas to miasto nigdy nie śpi. Ale nie zapomnimy wczesnoporannych pobudek o 4-5 rano, kiedy to odbywały się modły w pobliskich meczetach, te najgłośniejsze towarzyszyły nam w Sarajewie. Ja
pokochałam kulturę tych krajów i ich gościnność, a Marco zafascynował się wygodnymi pociągami (np. na trasie Sarajewo-Mostar) z dużymi miękkimi siedzeniami i bardzo starymi dworcami, na których zatrzymał się czas. Bałkany pokochaliśmy i będziemy zawsze do nich wracać, nie tylko przeglądając albumy zdjęć 🙂

One Way 2 Freedom

fot. One Way 2 Freedom

Z Dominiką z bloga Hamak Life łączy nas zauroczenie Macedonią. Ten często niedoceniany, bałkański kraj, choć niewielki, ma naprawdę wiele do zaoferowania i potrafi mocno zaskoczyć.

Bałkany dla mnie są miejscem kosmicznie czarującym. Jeśli miałabym wskazać kraj w Europie najmniej europejski, to powiedziałabym bez wahania: Macedonia!

Najmniej europejski w moim prywatnym rankingu oznacza najbardziej egzotyczny, a co za tym idzie ciekawy! Kiedyś byłam nałogowo uzależniona od wypadów w tamte rejony. Stosunkowo blisko, jeszcze bardziej tanio i zawsze ciepło, żeby nie powiedzieć gorąco! Nie mam tutaj na myśli tylko klimatu, ale atmosferę, kulturę, ludzi, kuchnię.

Macedonia urzekła mnie w sposób szczególny. Puste drogi, górskie serpentyny, nieziemskie widoki i szokująco ekstrawagancka architektura Skopje, aż prosząca się, żeby stać się plenerem jakiegoś filmu SF!, i w tym wszystkim jakaś niesamowita dzika wolność. …wyrazu i pustki. Brak cywilizacji w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Moje pierwsze wyprawy – wyjazdy studenckie – były spontaniczne, nieplanowane. Wrzucaliśmy do samochodu namiot i jechaliśmy przed siebie. Dość ryzykownie, bo jednym ciągiem z Warszawy, zmieniając się za kółkiem we dwójkę. Wszak chodziło o to, żeby jak najszybciej przekroczyć granicę węgiersko-serbską i znaleźć się na Bałkanach…i móc zacząć normalnie dogadywać się z ludźmi (bo spróbujcie na węgierskiej prowincji porozumieć się nie po węgiersku ;).

Za to też kocham Bałkany – nie istnieje tam praktycznie bariera językowa dla Polaka. (No dobra, ja miałam starocerkiwno-słowiański i gramatykę historyczną języków słowiańskich na studiach polonistycznych, więc może jest mi łatwiej, ale podróżowałam z przyjacielem, który na dziennikarstwie nie miał tych przedmiotów, a jednak dawał radę ;).

Każdą podróż – poza językiem (w tym kultury), krajobrazami czy często zaskakującą i przykuwającą uwagę architekturą miast – tworzą jednak ludzie. To oni nadają sens poznawaniu świata, oddając jego koloryt emocjonalny. Ci, których spotkałam na Bałkanach mają stałe miejsce w moim sercu i gdzieś na dnie wspomnień, będę zawsze pamiętać o gościnności, bezpretensjonalności i serdeczności mieszkańców tamtych rejonów. Wszystko jedno z której byłej republiki.

Dość przekornie zilustruję te refleksje obrazkami z Odysei Kosmicznej.

fot. Dominika Sidorowicz

fot. sidorowicz.blogspot.com

Hania i Michał z bloga Mała i Duży w Podróży przemierzali Bałkany na motocyklu. Z jego perspektywy przyglądali się toczącemu tam życiu, a wspomnienia zapisywali w pamięci za pomocą konkretnych obrazów.

Nasz pobyt na Bałkanach kojarzy nam się z … Nie no, pewnie każdy tak zacznie. Opowiadając o Bałkanach mamy w głowie kilka obrazów i to je chcemy tutaj opisać. Mamy nadzieję, że pokażą ten niesamowity kawałek Europy widziany naszymi oczami. Pierwszy z nich to zachodzące słońce rozlewające pomarańczowy kolor na serbskie pola i łąki. Przechadzające się po ulicy krowy. Boczne drogi przecinające małe wioseczki, a to wszystko oglądane z kanapy naszego motocykla… Drugi obrazek to malutki domek znajdujący się w rezerwacie Uvac. Drewniany, bez prądu i wody. Wraz z nami na poddaszu spały pszczoły, które budowały tam swoje małe gniazda. Jak trafiliśmy w takie miejsce? Kamienista górka pod którą trzeba było podjechać żeby dostać się na camping, mała wywrotka na motocyklu i ludzie zjeżdżający z góry. Zatrzymali się, pomogli i dali klucze do swojego domku znajdującego się nad rzeką. Tak po prostu. Nawet nie znamy ich imion. Kazali zostawić klucze pod wycieraczką i przepraszali, że nie zostało nic do jedzenia… Trzeci to zderzenie dwóch rzeczywistości. Piękny Mostar. Wąskie kamienne uliczki, małe restauracyjki i cudownie podświetlony nocą most. Jednak naprzeciw temu staje film, który oglądnęliśmy w muzeum tego niesamowitego miasta. Przedstawiał Mostar podczas wojny. Te same uliczki po których chodziliśmy wcześniej i biegający po nich żołnierze, wysadzenie mostu, regularna wojna. I data, która wbija ci do głowy, że to przecież wcale nie tak dawno temu… Trzy obrazy i trzy rzeczy, które urzekły nas na Bałkanach. Krajobrazy, ludzie i historia.

fot. Mała i Duży w Podróży

fot. Mała i Duży w Podróży

Bałkany rodzinnie w wykonaniu Ani, Dawida i Gabrysia z bloga Odkrywać Świat, okazały się strzałem w dziesiątkę. Każdy, nawet najmłodszy, znajdzie w tym regionie coś, co mu się spodoba.

Bałkanów po raz pierwszy „posmakowaliśmy” w zeszłym roku, w trakcie naszych miesięcznych samochodowych wojaży po Chorwacji, Bośni i Hercegowinie, Czarnogórze i Albanii. Pojechaliśmy z naszym 4-letnim wówczas synem i wszyscy wróciliśmy zachwyceni, choć każde z nas innym aspektem tego regionu. Mało tego, w tym roku wróciliśmy na Bałkany, tym razem wybierając jako cel naszej podróży Rumunię i Bułgarię. Chyba podskórnie czuliśmy, że Bałkany spełnią nasze oczekiwania, ponieważ mają do zaoferowania to, czego nie znajdziemy w Europie Zachodniej. Po 12 latach odkrywania krajów naszych zachodnich, północnych i południowych sąsiadów (tych bliższych jak i dalszych) czuliśmy przesyt europejskim uporządkowaniem i przewidywalnością, jeśli wiecie, co mamy na myśli. Szukaliśmy natury, odmienności, zaskoczenia. I to wszystko znaleźliśmy na Bałkanach. Z czym dokładnie kojarzy nam się nasza bałkańska podróż? Przede wszystkim z różnorodnością. Chodzi zarówno o mieszankę kulturowo-religijną, jak i pejzaże czy smaki. Najmniej zaskoczyła nas Chorwacja, która wydała nam się bardzo „turystyczna”. Im bardziej jednak kierowaliśmy się na wschód, w stronę Albanii, tym bardziej czuliśmy, że odbiegamy od tego, co europejskie, poukładane i dopieszczone a dotykamy czegoś „nowego”, nieznanego nam wcześniej i przez to zaskakującego. Wymieniając niemalże jednym tchem, Bałkany kojarzą nam się z: wodospadami i zielenią chorwackiego Parku Krajobrazowgo Jezior Plitwickich, szmaragdowo-turkusowym Morzem Adriatyckim, nawoływaniem do modlitwy dobiegającym z minaretów, stykiem religii (islamu, judaizmu, prawosławia, katolicyzmu), przepyszną kawą po bośniacku, burkiem i baklawą, wąskimi chorwackimi i czarnogórskimi uliczkami, śladami wojny w Bośni i Hercegowinie, natłokiem aut i wywołującym zawrót głowy albańskim ruchem ulicznym. No i oczywiście z kotami, które spotykaliśmy w każdym z tych 4 krajów.

12398780_10208142335666231_1574227223_o

fot. Odkrywać Świat

Z jeszcze młodszą pociechą na Bałkany wybrali się Asia i Łukasz z bloga Gdzie są Kasperki. Sześciomiesięczna wtedy Maja zaliczyła swój pierwszy Couchsurfing udowadniając, że w trakcie podróżowania wiek nie gra roli.

Mój bałkański miesięczny pobyt to wspomnienie pierwszej rodzinnej dalszej podróży z 6-cio miesięczną córką – czasem na wyłączność dla najmłodszego członka wyprawy i okazją do jeszcze lepszego poznania się. Bałkany okazały się idealnym miejscem na podobną wyprawę – gdziekolwiek się pojawialiśmy otaczani byliśmy niezwykłą życzliwością i uczynnością miejscowych.

Zaczęliśmy od couchsurfingu w Słowenii będącym jednocześnie pierwszym couchsurfingiem Mai. Pomimo bariery językowej z gospodarzami dzięki Mai błyskawicznie udało nam się przełamać pierwsze lody. Maja okazała się bezproblemowym gościem, a w domu zupełnie obcych ludzi czuła się jak u siebie.

Kolejne punkty na naszej bałkańskiej mapie podróży stanowiły Chorwacja (od Rovinj po Split i Zagrzeb w drodze powrotnej) oraz Bośnia i Hercegowina. Szczególnie z tym ostatnim krajem wiążą się jedne z naszych najlepszych wspomnień z bałkańskiej przygody. Maja przyciągała miejscowych jak magnez, otwierała wiele rozmów a nawet dostawała upominki i … pierwsze pieniądze. Jajce – mało popularne turystycznie, zwiedzaliśmy w deszczu. Wieczorami zaś grzaliśmy się przy kominki, do którego drwa dostarczał właściciel mieszkania w kamienicy mającej jeszcze wiele powojennych blizn.

Na pobyt w Czarnogórze przypadł okres ząbkowania Mai a ciężkie deszczowe chmury przywlokły gwałtowne burze. Do tego nasze wyobrażenie o Czarnogórze będącej spokojnym i skromnym zakątku Europy zderzyły się z zupełnie odmienną rzeczywistością. Choć natura i krajobraz zachwycały to bezmyślna zabudowa, hotele zabierające darmowy dostęp do plaży i panoszenie się wykupujących grunty inwestorów ze wschodu budziły w nas niesmak. Na szczęście rodowici mieszkańcy Czarnogóry są wyjątkowo przyjaźni, gościnni i wyjątkowo skorzy do rozmów.

Pierwszy dalszy wyjazd z Mają na Bałkany był strzałem w dziesiątkę, obudził w nas apetyt na dalsze podróże we trójkę. Umocnił nas również w przekonaniu, że w podróżowaniu z dzieckiem (nawet najmniejszym) najwięcej barier jest w głowach rodziców a problemy, z jakimi możemy się zetknąć niczym nie różnią się od tych „domowych”.

fot. Gdzie jest Kasperki

fot. Gdzie są Kasperki

Bałkanom nie mogła się również oprzeć Kinga z bloga Floating my Boat, głównie dlatego, że dają ogromną wolność, okraszoną pięknymi widokami i niesamowitymi miejscami.

Mój pobyt na Bałkanach kojarzy mi się z wolnością. Jakkolwiek patetycznie to nie brzmi, to ilekroć wspominam moje wyjazdy na Bałkany, przypominają mi się beztroskie dni kiedy byłam już po sesjach na studiach lub na urlopie od pracy. Za pierwszym razem, ładnych parę lat temu, z chłopakiem spontanicznie pojechaliśmy do Chorwacji autostopem. Nie mieliśmy wtedy absolutnie żadnego planu, jechaliśmy bez przygotowania i trafiliśmy do jednego z piękniejszych miejsc na ziemi. To była wyspa Brać, a dokładnie malutka miejscowość na jej drugim końcu, Bol. Takich zachodów słońca długo potem nie widziałam! Rok później pojechaliśmy na cały miesiąc do samej Czarnogóry. Byłam wtedy świeżo po studiach, jeszcze przed pierwszą poważną pracą. To był taki wyjazd żeby odpocząć po trudach pisania magisterki i naładować baterie przed rekrutacją. Czarnogóra niby taka malutka, a tyle ciekawych miejsc. Pamiętam jak szliśmy piechotą przez piękny szlak w parku narodowym Lovcen i jak ślizgały mi się buty. W jednym momencie, niedługo przed Kotorem zobaczyliśmy cmentarzysko samochodów. Roczniki od początku lat 2000, do całkiem świeżych. Przygnębiający był to widok, tak kończyli szarżujący kierowcy. Za to potem, zachód słońca nad zatoką Kotorską i noc na szczycie góry – niezapomniany. Nie tylko ze względu na piękne widoki, ale też przez okropny wiatr, który tak targał naszym namiotem przez całą noc, że oka nie zmrużyliśmy. Kiedy myślę o Bałkanach to muszę wspomnieć też Albanię, kraj który kompletnie mnie zauroczył. To miejsce, do którego pierwszy raz pojechałam na dłużej SAMA. Jechałam przestraszona, że nie ogarnę logistyki i będę wracać z podkulonym ogonem, a tu się okazało, że mam świetną orientację w terenie i niebywałe umiejętności komunikacji bez znajomości lokalnego języka. Do tej pory się śmieję, kiedy przypomina mi się jak zawzięcie targowałam się z bursiarzami i taksówkarzami, którzy myśleli, że złapali głupią. A potem schodzili z ceny aż miło było patrzeć. Tak, Bałkany to dla mnie wolność.

fot. Floating my Boat

fot. Floating my Boat

Oczywiście Bałkany to ludzie oraz przepiękne widoki. Ale region ten nie mógłby istnieć bez…muzyki, co trafnie zauważa Ania z bloga Świat według Tatami.

Moje pierwsze skojarzenie z Bałkanami to muzyka. Dlaczego? Ponieważ w bałkańskiej kulturze zajmuje bardzo ważne miejsce i wyjątkowo silnie działa na mnie. Jest żywiołowa i skoczna, to muzyka do tańca, wywołująca radość, porywająca i wzruszająca. Prym wiodą zespoły brassbandowe, ale bardzo ważne miejsce zajmują również rytmy cygańskie i tradycyjne, rdzenne melodie często w nowoczesnej oprawie lub łączone z innymi stylami, Bałkany to w końcu wieloetniczny kocioł.
W Serbii muzyka towarzyszy każdym ważniejszym wydarzeniom, zespoły dęte grają na imprezach z okazji narodzin, chrzcin, na weselach, pogrzebach, uroczystościach państwowych i kościelnych.
Zafascynowani bałkańskimi rytmami kilka lat temu wybraliśmy się do Serbii, na największy na świecie festiwal orkiestr dętych, Guca Festival, na który nie bez powodu mówi się Guca Madness. Istotnie jest to szaleństwo, na które corocznie od 55 lat zjeżdża się ponad kilkadziesiąt, a od kilku lat nawet kilkaset tysięcy ludzi! Przez 5 dni goście z całego świata świętują przy dźwiękach wszechobecnych trąbek, kakofonia jest niesamowita. Alkohol leje się hektolitrami, a mimo tego jest spokojnie i przyjaźnie, muzyka jednoczy ludzi. Nikt nie może oprzeć się tym melodiom i stać w miejscu, osobiste preferencje muzyczne tutaj nie są istotne. W serbskiej Guczy odnalazłam swoją bałkańską duszę. Razem z młodymi Serbami śmiejąc się tańczyliśmy tradycyjne „kolo” w deszczu lejącego się piwa. Zachwyt pozostał do dzisiaj, zamierzamy powrócić do Guczy, a na razie, od 3 lat z ogromną radością jeździmy na nasz rodzimy, bałkański festiwal Pannonica 🙂
fot. Świat według Tatami

fot. Świat według Tatami

Dla Moniki z bloga Wroclot, Bałkany są krainą kontrastów i ogromnej różnorodności. Podobnie, jak i nas, zafascynowały ją tamtejsze góry, których jest tam pod dostatkiem.

Z Bałkanami jest jak z kobietą, nigdy nie wiesz co Cię spotka. Niby jest pięknie i spokojnie, a okazuje się, że dostaniesz po mordzie tuż za rogiem. Z drugiej strony – tam gdzie wyboiście i niebezpiecznie, spotykasz najmilszych ludzi pod Słońcem.

Na nasz bałkański trip pojechałyśmy z jako takim planem, jednakże , został on porzucony tuż po przekroczeniu pierwszej granicy. Podróż była jednym wielkim zlepkiem przypadkowych spotkań, które definiowały nasze kolejne kroki. Mglista wizja jazdy od punktu A do B, była naznaczona tylko i wyłącznie najwyższymi szczytami w mało znanych górach, wręcz niedocenianych , można by napisać.

W Czarnogórze, podczas pieszej wędrówki, napotkany 60latek ze Słowacji (chyba), powiedział, że przyjeżdża tu od 20 lat i jeszcze nie ma dosyć, o górach opowiadał z błyskiem w oku, dzieląc się informacjami na temat tras, szczytów wartych wejścia, noclegów i cen. Na odchodne powiedział, że nie spotkał w tych górach jeszcze tak małego wędrowca jak Sara.

Bułgaria z kolei, to zupełnie inna bajka, tam na szczyt wybierały się całe rodziny. Nic dziwienego w sumie, do miejsca dotarłyśmy bowiem podczas weekendu. I choć ludzi było niczym mrówek, to obcokrajowców można by zliczyć na palcach jednej ręki. Tłum rozrzedzał się w 99% po dotarciu do schroniska pod szczytem, niewiele osób wdrapywało się wyżej.

Góry, górki i pagórki, które odwiedziłyśmy podczas wakacji, te niższe i wyższe, po raz kolejny potwierdziły jeden z naszych ulubionych cytatów – „w górach jest wszystko co kocham”.

fot. Wroclot

Skoro o górach mowa, to nie można pominąć morza. Dla Natalii z bloga The Faraway Wilderness Bałkany kojarzą się przede wszystkim z wolnością, jakie daje żeglowanie. Dla nas wodna perspektywa patrzenia na ten region jest prawie nieznana, więc może warto to zmienić?

Dla mnie Bałkany bez żeglowania nie istnieją. Nie pojadę tam w innym celu niż na żagle i już, jestem uparta. Kiedy myślę ‚Bałkany’, to myślę ‚marina’. Na jachcie zwiedziłam sporą część wybrzeża Słowenii, Chorwacji i Czarnogóry. Uwielbiam te wszystkie miasteczka z ich południowym klimatem, do których przybijamy, fajne wieczory w lokalnych knajpach, ale jeszcze bardziej cenię sobie kompletną sielankę z dala od lądu. Całymi dniami na świeżym powietrzu, zapach morza i piękne krajobrazy. Kąpiel na środku morza i w rajskich zatokach, nurkowanie w krystalicznie czystych wodach między, zdaje się, bezludnymi wyspami. Czasem nie zostajemy na noc w marinach, tylko na kotwicy w takich zatokach. W nocy jest dookoła po prostu czarno, jedyne światła to Księżyc i światła masztowe innych jachtów, jeśli są w pobliżu. I głos milionów chyba cykad. To jest absolutnie niepowtarzalne. Gdy szczęście dopisze, w pobliżu jachtu skaczą delfiny. Są takie doświadczenia, których się słowami nie opisze i sądzę, że przyjemność żeglowania plasuje się wysoko, bardzo wysoko. Ciężko też opisać to dwoma obrazami, gdy na dysku mam ich grube tysiące. Pozostaje mi się tylko powtórzyć, że na Bałkany jeszcze pojadę nie raz nie dwa – ale tylko na żagle.
fot. The Faraway Wilderness

fot. The Faraway Wilderness

A jakie są Wasz bałkańskie wspomnienia? Jakie doświadczenia przywieźliście stamtąd do tej pory?

Post Bałkany oczami podróżników pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-oczami-podroznikow/feed/ 9 5378
Górski panieński, czyli spacerem po Beskidach http://balkany.ateamit.pl/gorski-panienski-czyli-spacerem-po-beskidach/ http://balkany.ateamit.pl/gorski-panienski-czyli-spacerem-po-beskidach/#comments Mon, 08 Jun 2015 07:22:28 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=4257 Alternatywa dla Wieczoru Panieńskiego? Górski Panieński, w sercu Beskidów!

Post Górski panieński, czyli spacerem po Beskidach pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
To fakt – wychodzę za mąż. Niemniej jednak nie do końca przypuszczałam ile spraw związanych jest z tym przedsięwzięciem. Większość na szczęście zostało ogarniętych dość bezboleśnie, część wymagała większego nakładu energii, a czasem nerwów. Jest jeden aspekt brania ślubu, którego chciałam w jakiś sposób uniknąć. PANIEŃSKI. Zasadniczo jestem totalnie na ANTY względem takiej imprezy. Wystarczyło mi być na niej raz, na trzeźwo, jako fotograf i od tamtej pory mam traumę (bardzo głęboką traumę). Dlatego, gdy wraz z Tomaszem (którego znacie z wyprawy Bałkany 2010) oraz jego dziewczyną Danką planowałam mój pseudo panieński, łudziłam się, że moja świadkowa nie wpadnie na szatański pomysł zorganizowania mi tego przedślubnego wieczoru. Świadkowa jednak nie byłaby sobą, gdyby o tym zapomniała i na parę dni przed wyjazdem w góry poinformowała mnie, że mój panieński się odbędzie. Nie powiem, bym była tym faktem mocno uradowana, ale dopóki nikt nie każe mi rzeźbić penisów z ogórka, to może jakoś przeżyję.

No dobra, ale zostawmy ten temat, miało być w końcu o górach. Ustalone zostało, że wyruszamy w Beskidy, a dokładniej w stronę Rysianki, później uderzamy na Pilsko i ewentualnie może  gdzieś dalej. Początkowo mieliśmy tę trasę przejść jednego dnia, ale pogoda dość szybko ustaliła nam swój plan działania. W sobotę (30.05.15) docieramy pociągiem z Katowic do Rajczy. Na termometrach na pewno było grubo powyżej 20 stopni. Pierwsze podejście i pot ciurkiem leje się nam po plecach. Gdy docieramy do jakiegoś większego cienia, zostajemy w nim na dłużej, by nieco ochłodzić nasze przegrzane termostaty. Co by jednak nie mówić, pogoda jest piękna, a widoki cudne. Jest to o tyle ciekawe, że kiedy rano (koło 7) wyjeżdżaliśmy z Katowic, padał deszcz i było dość szaro.

Poranny widok

Rajcza

Gdy wyruszamy w dalszą drogę gubimy szlak. Ale dzięki temu trafiamy do dwóch, urokliwych drewnianych chat. Przez przypadek mamy więc „szlak architektury drewnianej”, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Właściwą drogę znajdujemy po chwili, dzięki czemu mozolnie wspinamy się stromą ścieżką.

Nasz przypadkowy szlak architektury drewnianej

Beskid Żywiecki

Beskid Żywiecki

Beskid Żywiecki

Dalej kierujemy się na Redykalny Wierch, omijając Halę Boraczą. Gdy maszerujemy w stronę schroniska na Hali Lipowskiej dostrzegamy ciemną chmurę, która nadciąga od strony północy. Ja radośnie stwierdzam, że deszcz nam jeszcze długo nie grozi, bo przecież chmura jest daleko. Po pięciu minutach zaczyna kropić, a po jakiś 7 lać. Generalnie raczej nie nadaję się na meteorologa ani na pogodynkę. Na szczęście mamy się gdzie schronić. Pakujemy się do niewielkiej bacówki, w której Danka i Tomasz spędzili sylwestra. Budyneczek ma wyjątkowo niewielką powierzchnię, można w nim tylko siedzieć. Po chwili deszcz przestaje padać, lecz burza nadal gdzieś pomrukuje.

Na chwilę przed burzą

Redykalny wierch

Tomasz zarządza wymarsz i zaszycie się w schronisku na Hali Lipowskiej. Gdy tam docieramy, burza znów nieco bardziej się rozkręca. My w tym czasie sączymy piwo. Gdy w naszych szklanicach widać dno, wyruszamy do schroniska na Rysiance. Po 10 minutach jesteśmy na miejscu.

Widok z Rysianki

Rysianka

Oczywiście burza znów nam towarzyszy i nieco groźniej pomrukuje nad naszymi głowami. Uciekamy więc do schroniska, gdzie oczywiście zasiadamy przy piwie oraz decydujemy się na obiad. Ja spełniam moje małe marzenie, czyli pałaszuję pierogi z jagodami. Potrawa ta kojarzy mi się z górami, dzieciństwem oraz wakacjami. Jednym słowem z czystą przyjemnością. W międzyczasie zaczyna ostro lać, a po chwili wychodzi tęcza. Tomasz z Danką biegną na zewnątrz, ja zaś zostaję z naszym majdanem i fotografuję przez okno. Odbywam też fascynującą rozmowę na temat aparatów Sony i dedykowanych do nich obiektywów. Gdy Danka i Tomasz wracają, zaczynamy rozpracowywać butelkę wiśniówki, którą zakupiliśmy w Rajczy.

W trakcie burzy

Rysianka

fot. Tomasz Fryźlewicz

fot. Tomasz Fryźlewicz

Pogoda się poprawia, więc wyruszamy na nocleg. Schodzimy na przełęcz poniżej Rysianki. Zaczyna ostro wiać, a nam towarzyszą dwa psy, podobne do border collie. Widzieliśmy je wcześniej przed schroniskiem, ale myśleliśmy, że do kogoś należą. Doszliśmy jednak do wniosku, że to takie górskie psiaki, które należą tylko do siebie samych. Jeden z nich nas zostawia, a drugi, nieco mniejszy towarzyszy nam aż do momentu, w którym kładziemy się spać. Wieczór spędzamy na fotografowaniu zachodu słońca oraz na dalszym spijaniu wiśniówki. Dość szybko kładziemy się spać.

Zachodnie fotogrfowanie

Beskid Żywiecki

Beskid Żywiecki

Beskid Żywiecki

Beskid Żywiecki

fot. Tomasz Fryźlewicz

fot. Tomasz Fryźlewicz

Niestety równie szybko nasze kręgosłupy odczuwają nierówność terenu, na którym leżymy. Rano jest jeszcze zabawniej, gdy trzeba się z namiotu wytoczyć. Na szczęście pogoda znów jest piękna, więc motywacja do szybkiego ogarniania jest równie duża. Wracamy na Rysiankę, gdzie jemy śniadanie mistrzów, czyli drożdżówki z jagodami. Niestety zanim wpadłam na pomysł zrobienia zdjęć, bułki były już dawno zjedzone. Generalnie musicie spróbować rysiankowych jagodzianek 🙂

Wyruszamy na Pilsko. Temperatura jest nieco niższa niż dani poprzedniego, więc całkiem sprawie docieramy na Halę Miziową. Akurat pod schroniskiem trwa msza święta (msze odbywają się tam w każdą niedzielę o 12). Ta dodatkowo uświęca jubileusz ponad 100 lat jednego z oddziałów PTTK.

W foto-szale

fot. Tomasz Fryźlewicz

fot. Tomasz Fryźlewicz

Na Hali Miziowej

Hala Miziowa

Siadamy na chwilę w schronisku i choć motywacja do dalszego trekingu spada, to ostatecznie mobilizujemy się do zdobycia Pilska. Żółtym szlakiem maszerujemy na górę. Początkowo droga wspina się stromo po lesie, by następnie meandrować wśród kosodrzewiny. Kiedy docieramy na sam szczyt Pilska, jest tam dość pusto. Ale po chwili stan ten ulega zmianie i robi się nieco bardziej tłoczno. Niemniej jednak widoki są piękne, choć widoczność nie jest perfekcyjna. Wygrzewamy się tam chwilę w promieniach słońca, ale gdy czas zaczyna nas gonić, żegnamy się z Pilskiem i rozpoczynamy drogę na dół.

Na Pilsku

Pilsko

Pilsko

Pilsko

Śniadanie mistrzów 😉

Pilsko

Schodzimy do Korbielowa, trasą wzdłuż wyciągów. Rozciąga się stamtąd piękna panorama na Babią Górę oraz Korbielów i okolice. Gdy schodzimy do samej miejscowości okazuje się, że nie bardzo wiadomo, kiedy odjeżdża stamtąd jakikolwiek autobus. Po prawie godzinie czekania i próbach złapania stopa w końcu pojawia się busik, który zawozi nas do Żywca. Niestety przystanek ma z dala od dworca kolejowego, stąd też pomimo szczerych chęci, spóźniamy się na pociąg jakieś 4 minuty. Po tym fakcie następuje farsa pt. „Znajdźmy jakiś czynny lokal w Żywcu.” W promieniu kilometra od dworca wszystko jest zamknięte, a jedyna czynna knajpa od wejścia nas odstrasza. Ostatecznie robimy małe zaopatrzenie w Żabce i pałaszujemy kanapkowy obiad na dworcowej hali. Po 19 wyruszamy do Katowic.

Przy okazji dochodzimy do wniosku, że górale nie powinni się dziwić, iż turyści coraz mniej licznie przyjeżdżają w góry. Skoro o turystów się nie dba, to dlaczego mieliby tam zostawiać swoje „dutki”? Transport pomiędzy górskimi miejscowościami kuleje – nikt nic nie wie, brak rozkładów jazdy. W turystycznym mieście, jakim jest Żywiec, w niedzielę, po godzinie 17, w okolicach dworca nie ma żadnej czynnej kawiarni czy restauracji, w której można by było posilić się przed podróżą. Takie wydawałoby się proste kwestie, a mogą uprzykrzyć życie osób, które zdecydują się spędzić swój czas w tym regionie. A górale uważają, że skoro są góry, to ludzie powinni w nie bezwarunkowo i bezrefleksyjnie przyjeżdżać. Problem w tym, że to już tak nie działa i ludzie wolą pojechać tam, gdzie się o nich dba, gdzie infrastruktura jest rozwinięta lub ciągle się rozwija.

Ale… wróćmy do meritum, czyli do naszego górskiego weekendu. Generalnie był to wyjątkowo lajtowy wyjazd. Mój ostatni, panieński wypad w góry. Za niecałe dwa tygodnie będę już bowiem mężatką, co w tym momencie brzmi dość abstrakcyjnie. W każdym razie z tego miejsca chciałabym podziękować Tomaszowi i Dance za super towarzystwo, rozmowy, treking i pomoc w realizacji planu zdobycia Pilska. Miałam bowiem z tą górą swoje osobiste porachunki z zimy, kiedy nie wlazłam na jej szczyt. Generalnie było super i mam nadzieję, że przygarniecie mnie jeszcze nie jeden raz na jakiś wspólny, górski wypad 🙂

Post Górski panieński, czyli spacerem po Beskidach pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/gorski-panienski-czyli-spacerem-po-beskidach/feed/ 16 4257
Bałkany 2014 – Podsumowanie http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-podsumowanie/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-podsumowanie/#comments Tue, 10 Mar 2015 11:02:03 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=3690 Podsumowujemy naszą wyprawę Albania 2014 - to co nam się udało, a czego nie.

Post Bałkany 2014 – Podsumowanie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Sierpniowy wyjazd na Bałkany 2014, choć trwał ponad dwa tygodnie, to stanowczo za szybko się dla nas skończył.  Tym razem pogoda dopisała nam w 100% (żadna burza czy inne załamanie pogody nie przegoniło nas z miejsca, które chcieliśmy zobaczyć, jak się zdarzyło choćby w 2013 roku w górach Prokletije), udało nam się zrealizować praktycznie wszystkie punkty z wcześniej założonego planu, a ja po raz pierwszy nie wróciłam z Bałkanów z poparzeniem słonecznym (co zasadniczo uważam za mój osobisty sukces).

Nasza mała wyprawa skoncentrowana była głównie na Albanii, w której chcieliśmy odwiedzić te miejsca, które do tej pory omijaliśmy lub były nam nie po drodze. Jednak zanim przeszliśmy do typowej objazdówki i zwiedzania, skupiliśmy się na górach. Pierwszy tydzień naszego pobytu w Albanii spędziliśmy najpierw w Dolinie Valbony w Górach Prokletije, a następnie przenieśliśmy się do Radomire u stóp najwyższego szczytu Albanii i Macedonii, czyli Maja e Korabit. Niestety, z powodu mojego zezowatego szczęścia i nieuwagi nie dotarliśmy z Valbonu do Thethu, ale jak to się mawia: „do czterech razy sztuka” (czy jakoś tak). Pech odpuścił podczas zdobywania najwyższego szczytu dwóch krajów i 14 sierpnia 2014 stanęliśmy na wierzchołku Maja e Korabit. Do tej pory miło wspominamy ten treking, który choć długi i męczący, okraszony był wspaniałymi widokami oraz adrenaliną związaną z psami pasterskimi, które co jakiś czas chciały zrobić z nas swój obiad.

ProkletijePo górskim tygodniu zaczęliśmy się kierować w stronę nieco większej, bo miejskiej cywilizacji. Najpierw była Tirana i Góra Dajti (przyznaję – ciężko nam było tak całkiem rozstać się z górami, zresztą w Albanii jest to prawie niemożliwe, ale tym razem zamiast trekingu, była przejażdżka koleją gondolową), później zamek Petrele oraz przejazd w okolice Beratu, który zwiedzaliśmy następnego, mocno upalnego dnia. Ze środka kraju przenieśliśmy się nad morze, by wylądować na nie-naszej i nie-dzikiej plaży. To piękne i niegdyś dzikie miejsce, dzięki doprowadzeniu do niego asfaltu, stało się śmietniskiem połączonym z wyjątkowo głośnymi dyskotekami. Niestety postęp nie zawsze niesie ze sobą same pozytywy. W sumie nad morzem i w jego okolicach spędzamy cztery dni, z czego dwa w Ksamilu, które okazało się być najbardziej polskim miastem w całej Albanii.

SarandaNiestety wszystko, co dobre szybko się kończy i musieliśmy wyruszyć w drogę powrotną do kraju. Po drodze zajrzeliśmy do najstarszego platana, miasta Srebrnych Dachów oraz rybnej farmy. Zanim całkiem pożegnaliśmy się z Albanią, przekonaliśmy się jak wygląda jeden z tamtejszych „kurortów narciarskich” oraz zajrzeliśmy do miasta piwa i katedry czyli Korczy. Następnie spędziliśmy półtora dnia w Macedonii, nocując nad J. Ochrydzkim oraz odwiedzając miasto pomników czyli Skopje. Później czekał nas przejazd przez Serbię, połączony z noclegiem na enigmatycznym campingu, odwiedzinami w Niszu oraz staniem w kolejkach, jak nie do bramek na autostradzie, to do granicy. A dalej był już przejazd przez Węgry i Słowację do Polski. Choć nasz wyjazd miał dość napięty grafik, to nie czuliśmy tego owczego pędu, który nieco nam doskwierał w 2013 roku. Mogliśmy się również zrelaksować i odpocząć, a nie tylko gnać przed siebie. Przy okazji odwiedziliśmy sporo nowych miejsc i odwiedzić kilka dobrze nam już znanych, które w przeciągu ostatnich lat nieco się zmieniły.

Ile dni zajęła nam wyprawa?

Wyjechaliśmy 9 sierpnia, a do domu wróciliśmy 24 sierpnia, czyli w sumie w podróży byliśmy 16 dni.

Ile krajów odwiedziliśmy?

Tym razem głównie skupiliśmy się na Albanii i to ona była główną bohaterką naszej wyprawy. Ale w trakcie przejechaliśmy przez Słowację, Węgry, Bośnię i Hercegowinę (1 nocleg), Czarnogórę (przejazd przez Kanion Pivy), Macedonię (J.Ochrydzkie, Skopje), Serbię (Vlasinskie Jezero, Nisz). Łącznie 7 krajów.

Jak i gdzie nocowaliśmy?

6 razy na dziko

3 razy na oficjalnych campingach

4 razy na campingach, które albo były darmowe (Valbona), albo enigmatyczne (pierwsza noc w Ksamilu, nocleg nad Vlasinskim Jezerem).

1 raz w pensjonacie (w drodze powrotnej przez Budapeszt)

Ile kilometrów przejechaliśmy?

ok. 5000km

Co było najmniej miłym zaskoczeniem tego wyjazdu?

Niewątpliwie to, co stało się z naszą niegdyś dziką plażą. Oczywiście to, że w końcu i tam Albańczycy zaczną coś robić, było do przewidzenia. Niestety zamiast zadbać o to piękne i magiczne miejsce, zrobili z niego śmietnisko, a odbywające się tam dyskoteki mogłyby obudzić nawet umarłych. Owszem, super, że do plaży doprowadzili asfalt, bo droga z roku na rok stawała się coraz mniej przejezdna, w szczególności dla Kianki. Niestety łatwość dojazdu sprawiła, że przyjeżdżają tam tłumy, które wieczorami dodatkowo chcą imprezować. Ponieważ miejsce oddalone jest od miast czy miasteczek, organizatorzy dyskotek nie muszą się martwić, że jest za głośno i że komuś będą przeszkadzać. Pomijam tych, którzy tak jak i my postanowili akurat biwakować na plaży, w nocy z soboty na niedzielę. Ci mieli przerąbane (żeby nie napisać mocniej). Docelowo na plaży tej ma powstać cały ośrodek wypoczynkowy, jednak my zapamiętamy to miejsce, jako jedno z najpiękniejszych niegdyś w Albanii.

Co było najmilszym zaskoczeniem tego wyjazdu?

Na pewno pobyt w górach, które okazały się być niesamowicie gościnne. Zarówno Valbona, jak i Radomire sprawiły, że chętnie byśmy tam jeszcze wrócili. W szczególności do tej pierwszej, gdyż w Prokletije mamy nadal sporo do zdobycia.

Czy mamy jeszcze po co wracać do Albanii?

To pytanie może zadać każdy, kto mniej lub bardziej śledzi nasze bałkańskie podróże. W końcu, ile razy można jeździć do tego samego kraju? Jak już doskonale wiecie, do Albanii wróciliśmy w grudniu 2014 roku, by spędzić tam sylwestra. I nawet podczas tego krótkiego, zimowego pobytu w tym kraju, poznaliśmy nowe, dotąd nieodwiedzane miejsca. Zatem pewnie jeszcze długo będziemy mogli przyjeżdżać do Albanii i odkrywać w niej coś dla siebie, coś czego wcześniej nie widzieliśmy. Na pewno, wrócimy do niej by zebrać materiały na przewodnik (skoncentrowany głównie na wybrzeżu, ale nie tylko). Przy okazji uchylę rąbka tajemnicy, że w tym roku pojawi się mój pierwszy przewodnik, na temat jednej z bałkańskich stolic. Bądźcie czujni, na pewno więcej informacji na ten temat pojawi się wkrótce 😉

I tak dotarliśmy do końca letniej relacji z Bałkanów. Przed nami wspólna wyprawa na zimowy Półwysep, pełen pięknych, ośnieżonych krajobrazów, idealny na zbliżającą się wiosnę oraz lato.

Z bałkańskim pozdrowieniem,

ruad&Marek

ruda i marek

Post Bałkany 2014 – Podsumowanie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-podsumowanie/feed/ 17 3690
Konkurs „Moje górskie marzenie” z Atlasem Gór Świata http://balkany.ateamit.pl/konkurs-moje-gorskie-marzenie-z-atlasem-gor-swiata/ http://balkany.ateamit.pl/konkurs-moje-gorskie-marzenie-z-atlasem-gor-swiata/#comments Tue, 02 Dec 2014 14:12:18 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=2254 W zeszłym roku, pod koniec listopada, rekomendowałam Wam Atlas Gór Świata wydawnictwa Express Map, jako idealny pomysł na prezent. W tym roku sama mogę Wam taki Atlas sprezentować. I nie będzie to jakiś byle jaki egzemplarz. Do zdobycia jest Atlas Gór Świata z autografami Anny Czerwińskiej, Leszka Cichego i Kingi Baranowskiej. Szczerze mówiąc sama chciałabym […]

Post Konkurs „Moje górskie marzenie” z Atlasem Gór Świata pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
W zeszłym roku, pod koniec listopada, rekomendowałam Wam Atlas Gór Świata wydawnictwa Express Map, jako idealny pomysł na prezent.

W tym roku sama mogę Wam taki Atlas sprezentować. I nie będzie to jakiś byle jaki egzemplarz. Do zdobycia jest Atlas Gór Świata z autografami Anny Czerwińskiej, Leszka Cichego i Kingi Baranowskiej. Szczerze mówiąc sama chciałabym go mieć na swojej półce nie tylko ze względu na autografy, ale przede wszystkim dlatego, że Atlas jest po prostu pięknie wydany i stanowi rzetelne źródło informacji dla wszystkich górołazów i podróżników.

AGS_okladka

Atlas_gor_swiata_v2.indd

Atlas_gor_swiata_v2.indd

No dobrze, ale pewnie zastanawiacie się, co musicie zrobić, aby go otrzymać. Wystarczy napisać krótką, max. 10-zdaniową wypowiedź, w której rozwiniecie następującą myśl: „Moje górskie marzenie, które chciałbym/chciałabym zrealizować w 2015 roku to…”. Oczywiście nie chodzi mi o rozprawkę czy inne wypracowanie rodem z lekcji języka polskiego. Możecie puścić wodze fantazji i Waszej kreatywności, więc wierszyki, rymowanki czy inne językowe łamańce będą mile widziane. Swoją wypowiedź zamieszczacie w komentarzu pod tym postem.Czas na działanie macie do 22 grudnia, a wyniki ogłoszę 23 grudnia, tuż przed Wigilią, by zrobić jednemu z Was świąteczny prezent.

konkurs1

Zapraszam Was zatem do górskich marzeń i zrobienia sobie prezentu na nadchodzące święta 🙂

REGULAMIN KONKURSU

1. Organizatorem konkursu jest blog Bałkany według Rudej https://balkanyrudej.wordpress.com/ reprezentowany przez Olkę Zagórską, natomiast sponsorem nagrody jest ExpressMap Polska: http://www.comfortmap.com/pl/

2. Tematem konkursu jest „Moje górskie marzenie, które chciałabym/chciałbym spełnić w 2015 roku.”

3. Konkurs ma formułę otwartą i może w niej wziąć udział każdy, kto ukończył 18sty rok życia. Osoby niepełnoletnie muszą uzyskać zgodę prawnego opiekuna.

4. Każdy z autorów może nadesłać maksymalnie jedno zgłoszenie, pod postacią wypowiedzi, wiersza, rymowanki.

5. Wypowiedzi należy zamieszczać pod konkursowym wpisem na blogu balkanyrudej.wordpress.com

6. Zgłoszenia należy przesyłać w terminie od 2 grudnia 2014 do 22 grudnia 2014. Ogłoszenie wyników nastąpi 23 grudnia 2014.

7. Z nadesłanych zgłoszeń Olka Zagórska i Marek Chabros wybiorą jednego zwycięzcę, który otrzyma pierwsze wydanie Atlasu Gór Świata z autografami Anny Czerwińskiej, Leszka Cichego i Kingi Baranowskiej.

8. Nagroda zostanie wysłana zwycięzcy na podany przez niego adres. Wysyłki dokona Olka Zagórska.

9. Nagrodzona wypowiedź zostanie zamieszczona na facebooku oraz na stronie: https://balkanyrudej.wordpress.com/

10.  W sprawach spornych Organizator ma prawo do ostatecznej interpretacji regulaminu, a decyzje jury są ostateczne i nieodwołalne.

Post Konkurs „Moje górskie marzenie” z Atlasem Gór Świata pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/konkurs-moje-gorskie-marzenie-z-atlasem-gor-swiata/feed/ 45 2254
Rumuńska Transalpina http://balkany.ateamit.pl/rumunska-transalpina/ http://balkany.ateamit.pl/rumunska-transalpina/#comments Wed, 29 Oct 2014 13:19:53 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=2055 Zapraszam Was na blogową nowość, czyli Występy Gościnne. Na występach pojawiać się będą osoby, które chcą się z Wami podzielić swoimi bałkańskimi doświadczeniami, a np. odwiedzali miejsca, w których ja nie byłam lub byłam zbyt krótko, by móc pochwalić się jakąś szerszą wiedzą i doświadczeniem. Moi goście będą się też starali pokazać inne spojrzenie na […]

Post Rumuńska Transalpina pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Zapraszam Was na blogową nowość, czyli Występy Gościnne. Na występach pojawiać się będą osoby, które chcą się z Wami podzielić swoimi bałkańskimi doświadczeniami, a np. odwiedzali miejsca, w których ja nie byłam lub byłam zbyt krótko, by móc pochwalić się jakąś szerszą wiedzą i doświadczeniem. Moi goście będą się też starali pokazać inne spojrzenie na Bałkany, co mam nadzieję wzbogaci nie tylko mojego bloga, ale również pozwoli Wam zobaczyć ten region Europy z innej perspektywy.

Na pierwszy ogień idzie Szymon z bloga Za miedzą i dalej, którego mogę chyba śmiało określić mianem „bałkanofila”. Nawet Marek nie przeczytał wszystkich moich wpisów, a Szymon, mam wrażenie, że tak 😉 Dziś przed Wami Transalpinae, druga po Trasie Transfogaraskiej najpopularniejsza, górska droga w Rumunii. Ja niestety nie miałam okazji nią jechać, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się to nadrobić!

Transalpina

TRANSALPINA – NAJ, NAJ I NAJ W RUMUNII…

Transalpina – czyli nazwa – symbol, kojarzy się z Alpami, czyli najwyższymi górami w Europie. Sama trasa leży w Rumunii i również jest swego rodzaju naj:

Trasa jest najwyższa w Rumunii – ok. 2100 m.n.p.m. Jest jedną z najbardziej widokowych i najmniej komercyjnych dróg Europy – jednocześnie łączy najbardziej przemysłowy region Rumunii z regionem o największych wpływach węgierskich… czyli dużo tych „naj” i „naj”. Wyjątkowości Transalpiny sprzyja fakt, że jest ona górską, momentami niebezpieczną (brak barierek) i bardzo krętą drogą. Poprowadzona jest przez najwyższe partie gór, co obdarowuje podróżników pięknymi widokami ;). Czas przejazdu drogi wynosi, w zależności od tempa, mniej więcej 4 godziny; większość gór wokół szosy nie nadaje się do wspinaczki, z powodu słabej dostępności z Transalpiny. Trasa ma ok. 200 km długości, łączy Horezu i Sebes

Transalpina

Komercja transalpińska (ja to tak żartobliwie nazwałem) jest w zasadzie zerowa – „lokalsi” sprzedają m.in. miód przy trasie, ale to element lokalnego folkloru ;).

Po przejechaniu szosy od strony Horezu (4h wystarczą) można udać się np. do Sybina (56 km), Sighisoary (133 km), Alby Iulii (17 km), lub Aradu (214 km). Osobiście wybrałem trasę do Aradu – przez ok. 60 km jedzie się bezpłatną autostradą o świetnym standardzie. Co do samego Aradu – miasto jest piękne, park miejski z fontanną podświetlony wygląda fenomenalnie, miejscowość godna odwiedzenia. Prawdopodobnie będzie to nasza ostatnia destynacja w Rumunii, więc można zanocować w mieście, lub pojechać na Węgry (40 km) i tam znaleźć nocleg – ja znalazłem go na polu kukurydzy 25 km od granicy, na Węgrzech. Więcej zdjęć znajdziecie tutaj 😉

 Szymon (Za miedzą i dalej)

Zapisz

Post Rumuńska Transalpina pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/rumunska-transalpina/feed/ 8 2055
Bałkany 2014. Góry Albanii – film http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-gory-albanii/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-gory-albanii/#comments Sat, 18 Oct 2014 07:17:56 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=2015 Filmowe podsumowanie górskiego etapu naszego pobytu w Albanii, w 2014 roku.

Post Bałkany 2014. Góry Albanii – film pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Wpis o zdobyciu Maja e Korabit zakończył etap górski naszej wyprawy do Albanii 2014. Dlatego też dokonaliśmy jego filmowego podsumowania. Oprócz zdjęć, których część kojarzycie z bloga, pojawiły się również ujęcia z GoPro oraz Sony A77. Oczywiście góry towarzyszyły nam przez cały pobyt w Albanii, bo są one stałym elementem tamtejszego krajobrazu, jednak tylko na początku naszego wyjazdu mieliśmy zaplanowany po nich trekking.

A dlaczego warto obejrzeć nasz film?

– lepiej poznacie Cerem i jego okolice;

– będziecie mogli do woli napawać się górskimi, albańskimi widokami;

– przekonacie się, jak częściowo wygląda droga z Valbony do Thethu (częściowo, bo jak wiecie nie udało nam się pokonać tej trasy);

– dowiecie się, co to „ujvara” i czemu warto pod nią/niego wejść;

– poznacie obozową kurę domową siedzącą przy garach oraz kąpiącą się w rzece (no dobra, nie w, a na jej brzegu);

– zobaczycie ujęcia z trasy łączącej Bajram Curri z Vlaboną oraz trwające na niej prace budowlane;

– zobaczycie, gdzie przyciągnęłam do siebie rój much;

– poznacie bliżej macedońskie owce;

– będziecie mogli się zrelaksować przy śpiewie Dikandy;

Cóż, mam nadzieję, że Was przekonałam. Zatem nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na film. Polecamy go oczywiście w wersji HD, na pełnym ekranie 🙂

Post Bałkany 2014. Góry Albanii – film pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-gory-albanii/feed/ 10 2015
Bałkany 2014. Część 6 – wejście na Maja e Korabit (Golem Korab) http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-6-wejscie-na-maja-e-korabit-golem-korab/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-6-wejscie-na-maja-e-korabit-golem-korab/#comments Fri, 10 Oct 2014 14:35:40 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=1967 Radzimy i pomagamy, jak zdobyć najwyższy szczyt Albanii i Macedonii, czyli Maja e Korabit/Golem Korab.

Post Bałkany 2014. Część 6 – wejście na Maja e Korabit (Golem Korab) pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
14 sierpień 2014 Czyli o zdobywaniu najwyższego szczytu Albanii i Macedonii

Skoro świt wypełzamy z namiotu na światło dzienne i bez zbędnych wymówek szykujemy śniadanie. Po posiłku schodzimy do Kianki, by zabrać z niej rzeczy potrzebne nam na całodzienny trekking. Około 7:40 wyruszamy w drogę.

Na Maja e Korabit prowadzą dwa szlaki:

czerwono – biało – czerwony (CBC); czas przejścia to ok.7.30h w jedną stronę; wiedzie od wschodniej strony, przez dolinę Fusha Korabit oraz Kocioł Panair;

– czerwono – żółto – czerwony (CŻC); czas przejścia to ok. 5h w jedną stronę; wiedzie na szczyt od zachodu;

Oba wyznakowane zostały przez PKA, czyli Polski Klub Alpejski. Na szczęście nie bazowaliśmy jedynie na radosnej twórczości znakarskiej naszej rodaków, ale również na tracku z WikiLoc. Zarówno on, jak i osoby, z którymi rozmawialiśmy na temat zdobywania tego szczytu, twierdzili, że tylko szlak CBC jest dobry do podejścia, jak i zejścia i żebyśmy nie kombinowali inaczej. Od czego jednak ma się swój własny rozum?

Początkowo oba szlaki biegną razem, przez dolinę potoku Radomire. Na tym etapie pojawiają się tylko znaczki szlaku CŻC. Kilkakrotnie trzeba przekraczać dość wezbrane jak na sierpień potoczki, lecz po ok. 30min marszu wkracza się na szeroką, szutrową drogę. Tam, według przewodnika, miał znajdować się drogowskaz wskazujący rozejście szlaków. Oczywiście niczego takiego nie znaleźliśmy. Posiadany przez nas track z WikiLoc odchodził bardziej w lewo, więc założyliśmy, że podążał szlakiem CBC. CŻC szedł bardziej w prawo i to nim postanowiliśmy dalej iść. Dlaczego? Przede wszystkim uznałam, że wolę podchodzić krótszą drogą, a schodzić dłuższą. Również nasz przewodnik zalecał podchodzenie żółtym, a schodzenie białym szlakiem. Postanowiliśmy mu zaufać, z nadzieją, że autor części górskiej przewodnika, zrobił w nim mniej błędów.

No to wyruszamy! Jest OK, ale słońce troszkę razi 🙂

RadomirePodążamy zatem szlakiem CŻC. Najpierw musimy ominąć pasterskie zabudowania, z których na nasz widok wybiegają trzy gigantyczne psy. Ujadają, szczerzą białe kły i nie wyglądają na zbyt przyjazne. Kiedy nas okrążają, robi się naprawdę nieprzyjemnie. Na szczęście pojawia się pasterz, który zaczyna wrzeszczeć i walić kijem w blaszany daszek jednego z pasterskich zabudowań. To ostudza nieco agresywne zapędy psów, które chwile się na nas gapią, po czym wracają do swego właściciela. Żwawym marszem oddalamy się z tego miejsca i podążamy wzdłuż potoku. Idziemy pod słońce, w efekcie nie zawsze dostrzegamy oznakowania szlaku. Skutkuje to tym, że schodzimy z wyznakowanej ścieżki, lecz na szczęście szybko wracamy na właściwe tory. CŻC wznosi się dość łagodnie do góry, dzięki czemu w równym tempie zdobywa się wysokość. Niestety PKA wyznakowało szlak w taki sposób, że w końcu kompletnie go gubimy. Znajdujemy się na niewielkim wzniesieniu, skąd dość dobrze widać okolicę. Za naszymi plecami mamy pasterskie zagrody, przed nami nieduży kocioł ze skalnymi ostańcami, w którym, po jego lewej stronie pasą się owce i krowy (a jak owce to musi być pies, więc od razu pojawia się czerwone światło – tam nie idziemy). Za kotłem widać przełączkę i wiodącą na nią ścieżkę. Postanawiamy obejść ten teren po prawej stronie, cały czas bacznie obserwując czy pasące się stadko nie postanowiło ruszyć w naszą stronę. Po krótkim odpoczynku zaczynamy wspinać się na przełęcz, kierując się wyraźnie widocznymi zakosami. Tam też odnajdują się oznakowania szlaku. Dalej maszerujemy przez rozległe łąki usiane kamieniami, z których rozciąga się coraz szerszy widok na otaczające nas góry. W pewnym momencie wychodzimy na stado koni, pasące się na niezbyt stromym zboczu. Jest wśród nich kilka źrebaków, pilnowanych przez czujne mamy. Na nasz widok większość stadka przechodzi nieco bardziej na bok, lecz czujemy się bacznie obserwowani. Jesteśmy dla nich taką samą atrakcją, jak one dla nas. Nasza ciuciubabka ze szlakiem trwa w najlepsze, lecz jak do tej pory to my wygrywamy i odnajdujemy zakamuflowane czerwono – żółto – czerwone znaczki.

Poranek w górach

Korab

Jest pięknie, choć szlak pojawia się i znika

Korab

Spotkane przy szlaku konie

Konie Korab Albania

Nagle Marek zauważa, że przed nami maszeruje kulawa owca, co oznaczało tylko jedno – gdzieś jest stado i pilnujący je pies. Na potwierdzenie tego przypuszczenia po chwili słyszymy donośne ujadanie oraz dostrzegamy kilkadziesiąt owiec pasących się na stoku, po którym planowaliśmy maszerować. Marek początkowo proponuje, by obejść je jakoś bokiem, ja natomiast rozglądam się za pasterzem. Lepiej, żeby nas widział, by w razie potrzeby odwołać psa. Jak na zawołanie obok nas pojawia się pasterz, który właśnie zszedł po kulawą owcę. Marek od razy pyta się, czy to jego pies ujada na górze. Chłopak, na oko trzydziestoletni, pokiwał tylko głową i stwierdził „Follow me.” Przy okazji chciał nas poczęstować papierosami, ale ponieważ oboje nie palimy, to pozostało mu nikotynizowanie się w pojedynkę. Pasterz, ubrany w gumiaki, długie spodnie i gruby polar (my jesteśmy w krótkich spodniach i w koszulkach z krótkim rękawkiem, dodajmy to termicznych, a pot leje się z nas strumieniami), z fajkiem w zębach maszeruje tak szybko, że ja prawie gubię płuca, buty i jestem na etapie „zaraz  wyzionę ducha”. Marek, choć dotrzymuje tempa naszemu przewodnikowi, też wygląda na dość zmęczonego. Pasterz wyprowadza nas powyżej stada, psu wydaje jakąś krótką komendą, po której ten wstaje i odchodzi kilkanaście metrów w bok, po czym siada i przygląda się nam z zaciekawieniem. Żegnamy się z naszym przewodnikiem i wybawicielem przed psią katastrofą i ruszamy w dalszą drogę. Po 300 metrach gubimy szlak. W tym rejonie, według przewodnika, miały się znajdować tyczki, wyznaczające drogę na szczyt. Tyczek oczywiście nie ma, oznakowań również. Szczyt widać już z tego miejsca jak na dłoni, jednak my wahamy się, którędy na niego podchodzić. Jednak gdy się odwracam, widzę naszego pasterz, który macha nam, abyśmy szli prosto, w stronę grani oddzielającej Albanię od Macedonii. Tak też czynimy i wspinamy się bez szlaku i ścieżki na grzbiet. Tam okazuje się, że strasznie wieje, ale widać również wydeptaną w trawie ścieżkę, która doprowadza nas na szczyt. Praktycznie o godzinie 12 stajemy na Maja e Korabit – najwyższym punkcie dwóch państw – Albanii i Macedonii. Oprócz niego, jest jeszcze jeden szczyt w Europie, który stanowi najwyższe miejsce dwóch krajów i jest nim Mont Blanc.

Tam zmierzamy!

Maja e Korabit

Na szczycie!!

Maja e Korabit Golem Korab

Jesteśmy sami, wokół nas tylko góry, po horyzont praktycznie nie widać żadnych zabudowań, wszędzie tylko skały i niewielkie łąki. Jest pięknie, świeci słońce, ale dzięki silnemu wiatrowi nie jest za gorąco. Jedynie wściekłe muchy, które uparcie nad nami latają, psują nieco odbiór tej cudnej rzeczywistości. Na Maja e Korabit znajduje się również kesz, o którym wspominałam we wpisie dotyczącym travel bugów. Na górze spędzamy jakieś 40minut i schodzimy dopiero wtedy, gdy od strony Macedonii dociera tam czteroosobowa, męska grupa Czechów. Kiedy się zjawiają, rozpoczynamy drogę powrotną.

Panoramy ze szczytu

panorama Maja e Korabit

panorama Maja e KorabitPostanawiamy zejść według tracka z WikiLoc, gdyż wyznakowany przez PKA szlak CBC nie przekonał nas do siebie. Nasi rodacy nie mogli poprowadzić szlaku w taki sposób, by przekraczał granicę, dlatego też wiedzie dość stromo w dół, po albańskiej stronie. Nawet nasz przewodnik nie zalecał schodzenia tym wariantem z racji dość dużej ekspozycji. My zatem wędrujemy zahaczając najpierw o Macedonię. Generalnie oprócz pasterzy nie spotkacie tam nikogo ze służby granicznej, ale jak wiadomo, lepiej mieć przy sobie paszport i/lub dowód osobisty. Trawiastym zboczem Koraba kierujemy się macedońskim szlakiem ku dołowi. Najpierw przechodzimy przez stadko owiec, by po chwili spotkać dwójkę Polaków. Z ich opowiadań wynika, że podejście od macedońskiej strony jest łatwe, miłe i przyjemne, a przede wszystkim nie trzeba ciągle myśleć o tym, gdzie jest szlak. Oprócz tego, wejście na Golem Korab od strony Macedonii jest też odrobinę krótsze, niż od albańskiej. Żegnamy się z rodakami i wracamy do Albanii, trzymając się w miarę tracka. Po około 30 minutach docieramy do potoku, żłobiącego urokliwy, niewielki kanion. Robimy przy nim małą przerwę, dając odpocząć nogom w zimnych wodach strumienia.

Macedońskie owce

owce macedonia

Po horyzont skały

Korab Albania

Potok rzeźbiący mały kanion

Korab

Odpoczynek

odpoczynek

Gdy ruszamy w dalszą drogę szybko okazuje się, że czeka nas przemarsz przez piękne, lecz dość niebezpieczne miejsce. Kocioł Panair, bo o nim mowa, jest cudny – taka zielona oaza wśród skalistego otoczenia. Płaski teren, duża ilość wody oraz piękna, soczysta trawa są idealne dla wypasu owiec i krów. Panair jest zatem jednym, wielkim pastwiskiem. Na jego końcu widać przełęcz, do której dochodzi ścieżka. Tam też kieruje nas track z WikiLoc. Zastanawiamy się, jak uniknąć spotkania z psami, ale ostatecznie uznajemy, że nie mamy innego wyjścia, jak po prostu zaopatrzyć się w kamienie i przejść dnem kotła. Najpierw schodzimy do niego po silnie eksponowanym, skalisto – trawiastym zboczu. Następnie przechodzimy przez stadko pasących się krów, które przyglądają nam się ze sporą dozą zdziwienia. Raczej nie często widują turystów. Dalej obieramy ścieżkę wiodącą po prawej stronie kotła, która miała wyprowadzić nas na przełęcz. Nagle, z okolic pasterskich szałasów będących od nas w pewnej odległości, słyszymy donośne ujadanie psów. Po chwili widzimy dwa ogromne psy pasterskie pędzące w naszą stronę. Po chwili już są koło nas, ale wystarczyło, by Marek podniósł do góry zaciśniętą na kamieniu dłoń, by dwa potwory stanęły w pół kroku i zaczęły rozglądać się na boki ze sporą dozą konsternacji. Chwile jeszcze za nami idą, ale nie warczą, ani nie szczerzą kłów. W końcu uznają nas za niezbyt ciekawe obiekty i postanawiają dołączyć do stada pasącego się powyżej nas. Możliwe też, że nie zaatakowały nas, gdyż w zasięgu ich wzroku pojawił się pasterz, który zaalarmowany ujadaniem, postanowił na chwilę porzucić owce i zejść niżej. Tak czy inaczej udało nam się bezpiecznie opuścić piękny Kocioł Panair i przejść do ogromnej doliny Fusha Korabit.

W stronę Kotła Panair

Kociol Panair

Krowy na zboczu kotła

Kociol Panair

Kocioł Panair w pełnej krasie

Kociol Panair

Przewodnik oraz nasz track zalecały ominięcie doliny poprzez przetrawersowanie stoku po jej prawej stronie, by uniknąć spotkania z owcami. Ja wyszłam z założenia, że idąc dnem, będziemy widoczni z każdej strony. Okazało się być to słusznym rozumowaniem, gdyż większość stad pasła się na stoku, którym powinniśmy iść według przewodnika i tracka. Sama dolina jest naprawdę imponująca i nawet towarzyszą nam w niej oznakowania szlaku CBC. Tu trzeba dodać jedną rzecz. PKA poszło na łatwiznę znakując szlak, gdyż został on przez nich poprowadzony ścieżką pasterską. Znakarze nie wzięli jednak pod uwagi tego, że co roku pasterskie ścieżki wiodą nieco inaczej. W efekcie, my wędrowaliśmy piękną, wydeptaną drogą, a szlak biegł offroadem po pokrzywach i krzakach. W Fusha Korabit pasie się sporo zwierzyny, lecz pasterze szybko odwoływali psy, gdy widzieli, że nadciągamy. Dzięki temu my nie musieliśmy używać kamieni, które na wszelki wypadek dzierżyliśmy w dłoni. Cóż, psy te wykonują swoją pracę, a dodatkowo w rejonie tym występuje wyjątkowo agresywna rasa – szarpłaniniec, którą stworzono w Macedonii tak, aby mogła walczyć nawet z niedźwiedziem. Dlatego też chodząc po tych górach należy zachować czujność. Ciekawostką odnośnie tej doliny jest to, że znajdziecie w niej sporo bunkrów. Jest to w końcu teren przygraniczny, więc musiał zostać odpowiednio wzmocniony. Bunkry robią w tym miejscu dość dziwne wrażenie, gdyż po horyzont można nie zobaczyć nikogo, oprócz krów, owiec i koni.

W dolinie Fusha Korabit

dolina Fusha Korabit

dolina Fusha Korabit

dolina Fusha Korabit

Fusha korabit

Droga przez dolinę dłuży się niemiłosiernie, a dodatkowo nie ma tam ani grama cienia. Tłuczemy kilometry praktycznie po płaskim i przez długi czas nie widać nawet celu naszej wędrówki, czyli Radomire. Gdyby przyszło nam tędy podchodzić, to owszem, weszlibyśmy na szczyt, ale bylibyśmy znacznie bardziej zmęczeni, niż po przejściu naszego wariantu trasy.

W końcu jednak docieramy na próg doliny, skąd stromymi zakosami zaczynamy schodzić w dół. Gdy jesteśmy już w dolinie potoku Radomire dostrzegamy, że oprócz naszego, jest tam również rozbity inny namiot. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że jest to sympatyczna rodzina Niemców, którzy do Albanii przybyli z małoletnią córką. Pierwszą rzeczą, jakiej dokonujemy po powrocie jest kąpiel w zimnych wodach potoku. Ja dodatkowo odkrywam jak uroczo opaliłam sobie nogi. Wieczór spędzamy świętując nasz trekkingowy sukces i regenerując nadwątlone siły. Jutro już żegnamy się z górami i zaczynamy podróż w stronę wybrzeża.

Wracamy

dolina Fusha Korabit

Tam gdzieś jest nasz namiot

radomire

Wypoczęci (no prawie), pachnący (też prawie), ale w 100% dumni z trekkingu

Radomire

Noc w Radomire

RadomireMAJA E KORABIT (Golem Korab) w skrócie, czyli jak zdobyć go od strony albańskiej:

– punktem startowym jest miejscowość Radomire, skąd zaczynają się oba szlaki wyznakowane przez PKA. Znajduje się tam hotel, bar, jest możliwość nocowania na dziko z dostępem do pitnej wody;

– my zalecamy zdobywanie szczytu od strony zachodniej, a schodzenie stroną wschodnią przez Macedonię;

– odległość (wraz z przewyższeniem) to ok.21km; czas przejścia (wraz z odpoczynkiem, spokojnym tempem) to ok. 10h;

– jeśli posiadacie GPSa lub telefon, który odczytuje tracki, polecamy ściągnąć nasz ślad ze zdobywania Maja e Korabit, który powinien Wam ułatwić wędrówkę. Weźcie jednak pod uwagę, że pasterskie ścieżki zmieniają co roku swój bieg i może tak być, że nasz track będzie Was ciągnął w jakieś krzaki. Potraktujcie go orientacyjnie, a i tak na pewno skorzystacie na tym (link do tracka poniżej).

– na szlakach nie ma problemów z dostępem do wody, lecz jest pewne ALE. W kotle Panair, jak i w dolinie Fusha Korabit wszystkie potoki są zanieczyszczone przez zwierzęce odchody, więc pod żadnym pozorem nie należy tam uzupełniać płynów!!

– jeśli napotkacie stado owiec (bo to przy owcach najczęściej są psy) starajcie się być widoczni i nawiążcie kontakt wzrokowy z pasterzem, aby mógł w razie potrzeby odwołać psa. Jeśli nie ma pasterza, a jest pies, to zaopatrzcie się w kamienie lub miejsce w pogotowiu kije trekkingowe. Pasterskie psiaki są na szczęście inteligentne i wiedzą, co oznacza oberwanie kamulcem.

Track w WikiLoc KLIK -> TU

PS. Również podczas zdobywania Maja e Korabit musiałam się uszkodzić. Tym razem zamiast guza na głowie, wbiłam sobie w rękę jakąś kolczastą roślinę. Ot tak po prostu, maszerowałam, machałam łapami, na tyle skutecznie, że nadziałam się na kolce. Po 15 minutach dłubania w ręce i marudzenia, że mnie boli, udaje mi się wyciągnąć ostre fragmenty wrednej rośliny. Ręka trochę mi puchnie, a ja stwierdzam jedno – coś mi te góry nie służą 😉

Post Bałkany 2014. Część 6 – wejście na Maja e Korabit (Golem Korab) pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-6-wejscie-na-maja-e-korabit-golem-korab/feed/ 25 1967
Bałkany 2014. Część 3 – Valbona i Cerem http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-3-valbona-i-cerem/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-3-valbona-i-cerem/#comments Wed, 10 Sep 2014 15:56:08 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=1777 Trekking w okolicy Doliny Valbony, do teoretycznie opuszczonej wsi Cerem.

Post Bałkany 2014. Część 3 – Valbona i Cerem pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
11 sierpień 2014 Poznajemy dolinę

Jesteśmy w Valbonie. Budzimy się przed 7, a w namiocie panuje iście tropikalny klimat, mimo że jest dość wcześnie. Poranek zaczynamy od uporządkowania auta, w którym stworzyliśmy kompletny rozgardiasz. Kończy się to ostrą wymianą zdań, przez co śniadanie jemy w milczeniu.

Po posiłku i ogarnianiu wsiadamy do Kianki i ruszamy na rekonesans doliny. Droga asfaltowa kończy się na wysokości Hotelu Valbona. Dalej, do Rragam wiedzie kamienista droga, tylko dla samochodów 4×4 lub posiadających wysokie zawieszenie i większe koła. Zawracamy stamtąd w stronę miejsca reklamującego się jako informacja turystyczna oraz Muzeum Valbony. Na miejscu kupujemy mapę okolicy w cenie 500lek. Poznajemy tam też gościa, który był w Kanadzie, gdzie chodził na kurs językowy i przy okazji poznał kilku Polaków. Robił trochę za naszego tłumacza w kontakcie z pracownikiem informacji turystycznej. Po analizie mapy decydujemy się na wędrówkę do Cerem – teoretycznie opuszczonego miasta. Wiodą do niego dwie drogi:

– szlak, zaczynający się poniżej wsi Valbona, przy mostku. Są tabliczki i tablica informacyjna na temat trasy – ilość kilometrów, czas przejścia, maksymalna wysokość.

– droga kamienisto – żwirowa zaczynająca się mniej więcej na wysokości Kikaj (do tej drogi dobija później szlak).

Zanim jednak dokonaliśmy wyboru zajrzeliśmy do „alpejskich łąk”

Valbona

Decydujemy się na opcję numer jeden. Zostawiamy Kiankę obok mostka, a sami po przepakowaniu i ubraniu górskich butów, ruszamy na szlak. W teorii miała to być trasa „easy”. Mam jednak co do tego pewne wątpliwości i może niekoniecznie chciałabym wiedzieć, jak wyglądają trasy „hard”. Szlak początkowo wiedzie stromo i ostro pod górę, co w połączeniu z lejącym się z nieba żarem powoduje moją sporą frustrację. Pot zalewa nam oczy, a organizmy z lekka buntują się przeciwko takiemu traktowaniu. Robimy kilka postojów, w tym jeden dłuższy nad rzeką, do której dochodzimy dzięki temu, że pomyliliśmy drogę i na chwilę opuściliśmy szlak. Nad potokiem panuje niższa temperatura, a my możemy schłodzić nasze napoje w zimnej wodzie. Przeczekujemy tam południe, po czym wracamy na właściwą ścieżkę. Docieramy w końcu do szutrowej drogi, którą można wjechać na górę autem. Co ciekawe, gdy maszerowaliśmy naszą ścieżką, ciągle słyszeliśmy podjeżdżające lub zjeżdżające samochody, co z lekka nas zadziwiło, bo przecież Cerem miał być opuszczoną miejscowością. Od miejsca, w którym szlak łączy się z drogą mamy według drogowskazu 2.7km do celu. Szybko pokonujemy ten dystans, napawając oczy pięknymi, górskimi widokami.

Początek szlaku

Valbona

Odpoczynek nad potokiem

cerem

Widok z drogi do Cerem

Cerem

Powoli zaczynamy dostrzegać pierwsze zabudowania i dochodzimy do wniosku, że Cerem to nie jest wcale takie opuszczone i odludne miejsce. Przy niektórych domach (niebędących ruiną) stoją auta, gdzieniegdzie pasą się krowy, są też jakieś poletka. Jednak pierwszą rzeczą na jaką trafiamy przy drodze do Ceremu jest sklep. Prowadzi go sympatyczny Albańczyk, który zachęca nas do zakupów. Sklep to zasadniczo również kawiarnia – można zamówić kawę. Przede wszystkim jednak można zaopatrzyć się w zimne napoje. Nie, w środku nie znajdziemy lodówki, lecz zamiast tego, do knajpki doprowadzona jest woda z potoku, która przepływa przez balię załadowaną puszkami z piwem oraz słodkimi napojami. Cena wszystkich napojów to 100lek (jakieś 3zł). Kupujemy po czymś słodkim do picia, a ja dodatkowo od sympatycznego Albańczyka dostaję szklankę lodowatej wody. Od razu czujemy się lepiej i zapominamy o panującym upale.

Knajpka i sklep w jednym

Cerem

Ruszamy spacerem przez Cerem. Natrafiamy na kolejną knajpkę, przed którą stoją „zaparkowane” dwa konie, a ich właściciele siedzą przy stoliku popijając kawę. Wychodzimy nieco powyżej wsi, mijając po drodze hotel reklamujący się, że dysponuje dwunastoma łóżkami. Zasiadamy na łące z widokiem na Cerem i okoliczne góry, zastanawiając się co dalej ze sobą począć. Decydujemy się zejść z powrotem do Ceremu, by odwiedzić wodospad widoczny dość dobrze z różnych części wioski. Ja niekoniecznie mam ochotę iść pod wodospad, w szczególności, że nie mogłabym pod niego wskoczyć. Bycie kobietą jest czasami do d*py i na tego typu wyjazdach w szczególności mi ten aspekt doskwiera. No ale cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo w życiu 😉 Zanim jednak Marek uda się do wodospadu, kręcimy się wśród ruin zabudowań, znajdujących się w dolinie. Są wyjątkowo fotogeniczne, więc oba aparaty oraz kamerka idą w ruch. Później, Marek idzie zapoznać się z wodospadem, ja natomiast zostaję nieco poniżej i moczę stopy w potoku udając, że dzięki temu jest mi odrobinę chłodniej.

Koniki zaparkowane przed drugą knajpką w Cerem

Cerem

Jeśli wyjdziemy nieco powyżej Ceremi, odnajdziemy takie widoczki

Cerem

Ruiny domów

ruiny Cerem

Cerem

Gdy Marek wraca, rozpoczynamy naszą drogę do Valbony. Przedtem jednak zaopatrujemy się w sklepiku w piwa, które mają nam umilić marsz w dół. W towarzystwie Tirany i Amstela całkiem przyjemnie nam się schodzi szutrową drogą. Jak zwykle wyszliśmy z założenia, że nie warto wchodzić i schodzić tą samą trasą. Po drodze mija nas sporo aut, z czego tylko część stanowią samochody terenowe, reszta to zasadniczo Mercedesy 😉 Mimo, że maszerujemy po dość uczęszczanej drodze, to ten wariant dotarcia do Ceremu jest znacznie ciekawszy, gdyż praktycznie cały czas ma się widoki na góry, które nie są przysłonięte przez bujną roślinność czy zbocza, jak to ma miejsce podczas wędrówki szlakiem. Nagle, spod naszych nóg ucieka żmija, która zamiast zaszyć się gdzieś w krzakach zaczęła zwinnie wspinać się po drzewie po czym zawisła na jednej z gałęzi. Szczerze mówiąc dobrze, że tego żmijowego spektaklu nie widziałam wtedy, gdy maszerowaliśmy przez dość gęste krzaki. Później, kiedy już przestajemy zachwycać i przerażać się żmiją, zatrzymuje się koło nas quad, a jego kierowca okazuje się być Czechem, który mieszka na stałe w Anglii, gdzie głównie pracuje z Polakami. Chwilę z nim rozmawiamy, po czym quad oraz jego właściciel z jazgotem ruszają dalej w dół.

Widokowa droga powrotna do Valbony

Prokletije

Prokletije

Prokletije

Coś zeżarło kawałek góry

Prokletije

Droga do samej doliny mija nam bardzo szybko, a to głównie dzięki skrótowi, który sprawił, że nie musieliśmy później drałować iluś kilometrów z Kikaj do zaparkowanej Kianki. Do auta musieliśmy przejść jakieś 700 metrów, dzięki czemu zauważyliśmy dogodną miejscówkę nad rzeką, gdzie moglibyśmy się trochę popluskać i zjeść obiad. Kiedy tam zjeżdżamy autem, każde z nas zabiera się za ablucje. Ja myję włosy w lodowatej wodzie, przypominając sobie ile zakończeń nerwowych mam na skórze głowy. Z pewnością było to lepsze doświadczenie niż akupunktura. Mimo wszystko po spłukaniu z siebie soli i lekkim schłodzeniu, oboje czujemy się znacznie lepiej. Na obiad serwuję później kuskusa z sosem pomidorowym, czyli tzw. danie zapychacz.

Po powrocie na camping okazuje się, że przyjechała spora ekipa Francuzów jakimiś mocno oldschoolowymi terenówkami, robiąc tym samym „tłok” na polu namiotowym. Wieczór spędzamy popijając piwko i analizując mapy, aby zaplanować następny dzień w Valbonie i dalszy plan przejazdów przez Albanię.

Naszą dokładną trasę znajdziecie na WikiLoc: http://pl.wikiloc.com/wikiloc/view.do?id=7761351

Post Bałkany 2014. Część 3 – Valbona i Cerem pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-3-valbona-i-cerem/feed/ 9 1777
Bałkany 2014. Część 2 – wszystkie drogi do Valbony są kręte http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-2-wszystkie-drogi-do-valbony-sa-krete/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-2-wszystkie-drogi-do-valbony-sa-krete/#comments Thu, 04 Sep 2014 12:12:18 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=1733 Dojazd ze Shkodry do Valbony dostarczy wielu wrażeń estetycznych, ze względu na piękne widoki. Jednak jest to chyba najbardziej kręta droga na Bałkanach.

Post Bałkany 2014. Część 2 – wszystkie drogi do Valbony są kręte pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
10 sierpień 2014 Czyli o tym, jak dojechać do Doliny Valbony i nie zwymiotować 😉

W trakcie nocy spędzonej w Kiance dość często się budzimy. A to ze snu wyciągają nas przejeżdżające przez trasę auta, a to wpadające przez uchylone okno komary.

Koło 6:30 decydujemy się na poranny rytuał ogarniania. Kiedy wywlekamy się z auta okazuje się, że mamy z naszego noclegu piękny widok na dolinę, która o poranku zasnuta jest wyjątkowo fotogeniczną mgłą. Przygotowuję śniadanie, a Marek ogarnia Kiankę. Jemy posiłek z widokiem na góry i dolinę, która powoli odsłania się spod białej, mglistej pierzyny. Jest pięknie, ale mimo wczesnej pory robi się naprawdę ciepło. Na pamiątkę tego pierwszego podczas wyprawy noclegu, przyklejam blogową nalepkę na znaku drogowym. Przed 8 wyruszamy w trasę.

Poranny widok

okolice Focy

Akt wandalizmu 😛

Bałkany

Droga wije się po górach, przechodzi przez tunele, wiedzie wzdłuż górskich potoków. W Focy karmimy Kiankę na stacji benzynowej, na której okazuje się, że brak 95tki. Za to 98 kosztuje tylko 5.12zł, więc nie narzekamy zbytnio i oczywiście tankujemy droższą benzynę (która i tak jest tańsza niż u nas w kraju). Opuszczamy Focę i bardzo wąską drogą, która niemiłosiernie wije się wśród wzgórz, docieramy do przejścia granicznego Scepan Polje. Wcześniej mijamy Camp Hum, w którym mieliśmy okazję nocować w zeszłym roku, podczas powrotu do Polski. Granicę z BiH przekraczamy ekspresowo, za tu utykamy na czarnogórskim przejściu, gdzie trwa akurat zmiana warty. Generalnie nikomu się nie spieszyło, a pogranicznicy z dużą dozą wdzięku ignorowali coraz bardziej wydłużającą się kolejkę od strony Bośni. Wszystkim pozostaje cierpliwie czekać i przyglądać się, jak umundurowani Czarnogórcy dostojnie spacerują między budynkami. W końcu zostajemy przepuszczeni i możemy jechać dalej. Tym razem podążamy wzdłuż Kanionu Pivy, który zachwyca nas swoją malowniczością. Droga jest naprawdę widokowa – góry, tunele, rzeka, most usytuowany wysoko nad doliną, robiący niesamowite wrażenie. W zeszłym roku ominęliśmy tę trasę, ale w tym roku nadrobiliśmy zaległości i powiem szczerze, że było warto. Na dłuższy postój fotograficzny zatrzymujemy się przy tamie. Powoli staje się naszą tradycją, że wyjazd rozpoczynamy od jakiejś tamy (w 2013 była to tama przy Trasie Transfogarskiej). Budowla robi oczywiście wrażenie – ogromne ilości betonu, które wcinają się w głąb przepaścistej doliny. Kiedy spacerujemy po tamie, wyskakuje na nas z krzykiem ochroniarz, opieprzając że spacerujemy wzdłuż drogi i przegania nas do auta. Rzeczywiście, obok miejsca, w którym zaparkowaliśmy, stała tabliczka zabraniająca wszystkiego – parkowania, łowienia ryb, chodzenia itd.

Niski mosteczek

kanion Pivy

Głęboka dolina

Kanion Pivy

Tama w pełnej krasie

Tama kanion Pivy

Tama w kanionie Pivy

Ruszamy zatem dalej. Mijamy Plużine i sielskie, pełne pagórków i szerokich łąk tereny przed Niksicem. Gdy mijamy miasto piwa „Niekrzycz”, kierujemy się w stronę Podgoricy. Przez czarnogórską stolicę jedynie przemykamy i kierujemy się znaną nam już drogą do przejścia granicznego. A tam natrafiamy na sporą kolejkę, co w szczególności mnie cieszy, gdyż jest prawie południe, a słońce oczywiście świeci z mojej strony. Siedzę, pot leje mi się po plecach i zaczynam się zastanawiać, co ja robię w tych ciepłych krajach. Po ok. 30-40min czekania możemy wjechać do Albanii. Panujące tu te temperatury skłaniają nas do zatrzymania się nad Jeziorem Shkoderskim i krótkie orzeźwienie w jego wodach. I tak już wiemy, że nie zdążymy do salonu Vadafone w Shkodrze, gdzie planowaliśmy zakupić internet. Zatrzymujemy się więc tuż obok campingu, z okolic którego zostaliśmy przepędzeni pewnej nocy w 2013. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy po wejściu do jeziora okazuje się, że ma ono temperaturę ciepłej zupy i wcale nas nie chłodzi. Mimo wszystko kąpiel pozwala nam zapomnieć o tym, że jest jakieś 40 stopni w cieniu.

W Jeziorze Shkoderskim

Jezioro Shkoderskie

Po krótkim odpoczynku jedziemy do Shkodry. Tam oczywiście panuje sjesta, więc większość biznesów jest zamknięta na cztery spusty. Na szczęście otwarte są kantory, więc w jednym z nich wymieniamy euro na leki. Usiłujemy też kupić internet, ale okazuje się, że jest do mission impossible. Zasadniczo wszystko sprowadza się do dwóch spraw:

– Albańczycy nie gadają po angielsku i nie do końca rozumieją, o co nam w ogóle chodzi;

– ci, którzy jako tako mówią po angielsku, kierują nas do salonu Vodafone, który o tej porze i tak jest zamknięty (godziny otwarcia to 8-13 i 17-20). Niestety my nie możemy zostać w Shkodrze do 17, bo czeka nas jeszcze długa droga do Valbony (wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze JAK długa). Spacerujemy zatem chwilę po mieście, które w przeciągu dwóch lat mocno się zmieniło. Trwające remonty dróg w centrum zostały zakończone, dzięki czemu w Shkodrze panuje większy ład, a architektura miasta stała się bardziej widoczna dzięki temu, że nie przysłaniają jej tumany kurzu. Warto też dodać, że dwa lata temu nie było w tym mieście ani jednego bankomatu, teraz jest ich wiele, na każdym kroku na jakiś można się natknąć. Przed odjazdem robimy większe zakupy w markecie samoobsługowym (wcześniej też ich nie było) i po 16 wyjeżdżamy do Valbony. Według Google Maps trasa powinna nam zająć 4h. Hmm…

W Shkodrze

Shkodra

Sjesta Time!

Shkodra sjesta

Na rowerze przewieźć można wszystko!

Shkodra

Sklep z zabawkami

Shkodra

Ostatnia fotka przed odjazdem ze Shkodry

Shkodra

Najpierw ze Shkodry kierujemy się drogą SH5 do Puke, a stamtąd do Fushe Arrez . Trasa jest oczywiście niesamowicie widokowa, ale też wąska, kręta i występują na niej chwilowe braki asfaltu. Nie jedziemy zbyt szybko, gdyż po prostu nie da się inaczej. Za Fushe Arrez odbijamy w drogę wiodącą do Bajram Curri. Tabliczka na rozwidleniu wskazuje magiczną cyfrę 73km. Nie był to niestety nr drogi, jak wcześniej zakładałam. Droga ta może by nam się spodobała, gdyby nie to, że było już późno, a ona nie miała końca. Nie jest to jednak trasa dla osób, mających chorobę morską lub lokomocyjną, gdyż nie ma na niej praktycznie w ogóle prostych odcinków. Ciągle są zakręty, a za kolejnym zakrętem jeszcze większy zakręt. Oj, może się zakręcić w głowie. Kiedy zapadł zmrok, trasa zrobiła się jeszcze mniej przyjazna. Ja powoli zaczynam się stresować, ale na szczęście nie musimy się na tej drodze z nikim mijać, gdyż jedziemy cały czas sami. Mimo wszystko przed każdym kolejnym zakrętem ja mam stan przedzawałowy. Na to wszystko Marek nagle staje się wielkim obrońcą zwierząt, gdyż zaczyna co chwilę ostro hamować twierdząc, że widział zajączka.

Widoki z trasy

Albania

Albania góry

Na moście w Gomsiqe Eperme

Gomsiqe Eperme

Gomsiqe Eperme

Gdy docieramy do Bajram Curri jest 21. Odnajdujemy strzałki kierujące do Valbony i z lekkim zdziwieniem odkrywamy, że nie wiedzie do niej asfalt. Oglądając zdjęcia z samej Valbony, widzieliśmy, iż jest tam normalna, asfaltowa droga. Jednak do samej miejscowości, trasa jest właśnie przebudowywana, więc jedzie się po szutrze. Suniemy zatem wolno do góry, telepiącą się na wybojach Kianką, wśród mijających nas co chwilka terenówek. Powoli oby dwoje mamy dość jeżdżenia i chcemy po prostu odpocząć. Nagle, za Dragobi pojawia się piękna, asfaltowa nawierzchnia i wszyscy, łącznie z Kianką, oddychamy z ulgą.

Wieczorne górskie i chmurne zdjęcie

Albania

W samej Valbonie witają nas liczne szyldy i drogowskazy do kolejnych restauracji, campingów i hoteli. Jest tam tego naprawdę dużo, ale w nocy człowiek nie do końca chce rozmyślać nad tym, co wybrać. Usiłujemy znaleźć camping/pensjonat prowadzony przez Amerykankę Catherinę, z którą mailowałam przed wyjazdem. Oczywiście jednak nie zanotowałam sobie nazwy jej ośrodka, więc było to trochę jak szukanie igły w stogu siana. Ostatecznie, po krótkich poszukiwaniach i rozeznaniu w terenie wracamy do jednego z miejsc, które jakoś najbardziej wpadło nam w oko. Kiedy pytamy się w dość zatłoczonej restauracji o camping, okazuje się, że jest on za darmo. Jest sporo płaskiego placu, na którym można spokojnie rozbić namiot, jest dostęp do wody i toalet. No i co najważniejsze, nie trzeba za to płacić. Choć knajpka kusi nas swoją ofertą, to jednak bardziej niż o jedzeniu, marzymy o tym aby pójść spać. Rozstawiamy zatem namiot i szybko znikamy w jego wnętrzu.

Post Bałkany 2014. Część 2 – wszystkie drogi do Valbony są kręte pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-czesc-2-wszystkie-drogi-do-valbony-sa-krete/feed/ 10 1733
Długi górski weekend. Część 5 – Tarasówka http://balkany.ateamit.pl/dlugi-gorski-weekend-czesc-5-tarasowka/ http://balkany.ateamit.pl/dlugi-gorski-weekend-czesc-5-tarasowka/#comments Tue, 15 Jul 2014 17:23:08 +0000 http://podrozerudej.wordpress.com/?p=465 23 czerwiec 2014 Czas pożegnać się z górami, bo choć jest to truizm – wszystko co dobre, szybko się kończy. Opuszczamy Jurgów i kierujemy się na spotkanie z moim osobistym demonem przeszłości, jaką była Tarasówka. Była, bo już od jakiegoś czasu nie jest, ale naprawdę bardzo długo z bliżej nieokreślonego powodu pałałam do tego miejsca […]

Post Długi górski weekend. Część 5 – Tarasówka pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
23 czerwiec 2014

Czas pożegnać się z górami, bo choć jest to truizm – wszystko co dobre, szybko się kończy. Opuszczamy Jurgów i kierujemy się na spotkanie z moim osobistym demonem przeszłości, jaką była Tarasówka. Była, bo już od jakiegoś czasu nie jest, ale naprawdę bardzo długo z bliżej nieokreślonego powodu pałałam do tego miejsca nieskrywaną niechęć.

Kiedy byłam sporo młodsza, wraz z rodzicami oraz resztą rodziny (ciotką, wujkiem, kuzynką) jeździliśmy na wakacje do Murzasichla. W zależności od pogody, wędrowaliśmy po bliższych i dalszych okolicach. Było jednak takie miejsce, do którego z kuzynką nigdy nie chciałyśmy iść. Chodzi oczywiście o Tarasówkę. Nie mam pojęcia, o co nam chodziło i skąd ta niesamowita niechęć. Cóż, teraz nie jest to już w sumie takie istotne, bo do okolic Małego Cichego przekonałam się jakiś czas temu i doceniam wspaniałe widoki, jakie się stamtąd rozciągają.

O tym, że panorama Tatr z Małego Cichego jest imponująca i wcale nie taka mała zapewne większość z Was wie. Ale jeśli wybierzecie się tam latem, to otaczający Was krajobraz będzie kopkami siana malowany. Dla mnie stanowią one idealne dopełnienie górskich widoków, kojarzący się z czarno białymi fotografiami, które swego czasu wykonywał mój Tata. Są ważnym elementem moich wspomnień z dzieciństwa, bo są urokliwe, fotogeniczne i takie swojskie. Widoki, które mogliśmy podziwiać tego dnia, były po prostu obłędne. Szkoda było się żegnać z górami, ale przecież one się nigdzie nie wybierają. Będą na nas czekać, a my za nimi tęsknić i odliczać dni do kolejnych odwiedzin.

Tatry

Małe Ciche

kopki siana

ruda

Post Długi górski weekend. Część 5 – Tarasówka pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/dlugi-gorski-weekend-czesc-5-tarasowka/feed/ 6 465