Post Szczyt Džamija – zobaczyć Lukomir z drugiej strony pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>
Nasza czteroosobowa ekipa rozdziela się tego dnia na chwilę. Przemas z Martą skoro świt jadą w góry Prenj. My początkowo nie mamy ambitnych, trekkingowych planów, więc camping nad Jeziorem Boracko opuszczamy nieco później. Tego samego dnia musimy dotrzeć do Lukomiru, gdzie dzięki agencji Visit Konjic mamy zaplanowany nocleg w pensjonacie Natura AS. Ale ponieważ przed nami piękny, słoneczny dzień, chcemy go jak najlepiej spożytkować.
Na campingu nad Jeziorem Boracko
Powoli dochodzę do wniosku, że Marek ma wrodzony dar do wyszukiwania ciekawych i pięknych miejsc, jedynie na podstawie analizy mapy. Zaproponował, abyśmy do Lukomiru pojechali okrężną drogą, wiodącą najpierw wzdłuż doliny rzeki Neretwy, a następnie przez górskie wioski Odžaci i Tušila aż do Šabići, skąd dalej przez Brdę jedzie się bezpośrednio do naszego ulubionego miejsca w okolicach pasma Bjelasnicy. Jak powiedział, tak też zrobiliśmy. Znad jeziora udaliśmy się zatem na wschód, drogą nr R436. Przez dość długi odcinek wiedzie ona wzdłuż Neretwy, pozwalając cieszyć się pięknymi, górskimi widokami. Na trasie mijamy kilka, niewielkich wiosek. W części z nich widać restauracje i pensjonaty, nastawione głównie na turystów chcących wziąć udział w raftingu. W maju większość z miejscowości świeci pustkami.
Neretwa
Po jakiś 30-40 min jazdy droga opuszcza dolinę i zaczyna serpentynami wspinać się po górskim zboczu. Jednak dość szybko żegnamy się z trasą R436 i skręcamy w stronę wsi Odžaci. Droga jest tu dość wąska, w dużej mierze asfaltowa (jeden odcinek jest szutrowy, ale widać, że przygotowany pod położenie nowej nawierzchni; kursują tamtędy busy należące do transportu publicznego, więc każde auto tamtędy przejedzie). Ponieważ jesteśmy powyżej linii lasu, otwierają się przed nami niesamowicie rozległe widoki. Dłuższą chwilę spędzamy powyżej wsi Odžaci, podziwiając panoramę okolicy. W międzyczasie Marek wynajduje na Garminie szlak na szczyt o wdzięcznej nazwie Džamija (po polsku meczet). Postanawiamy się tam wybrać.
Odžaci
Z Odžaci do szlaku na Džamiję mieliśmy jakieś 15 min jazdy. Auto zostawiamy nieopodal kilku stećków, znajdujących się tuż przy drodze, która w miejscu tym wije się kilkoma serpentynami. Generalnie oboje dostajemy na chwilę jakiegoś zamroczenia, bo po analizie mapy wychodzi nam, że na szczyt mamy w sumie dość blisko. Marek chciał iść bardzo na lekko, czyli nawet nie brać plecaków. Jednak za moją namową bierzemy chociaż jeden z nich i pakujemy trochę prowiantu. Szybko bowiem miało się okazać, że Džamija wcale nie jest tak blisko, jak nam się wydawało.
Stećki nieopodal początku naszego szlaku
Choć jesteśmy na górskim końcu świata i w najbliższej okolicy nie ma żadnych ludzi ani domów, to udaje nam się namierzyć oznaczenia szlaku, które mniej więcej pokrywają się z tym, co mieliśmy zaznaczone na Garminie. Podążamy więc średnio widoczną ścieżką, wśród skał i brązowych traw, spod których wyrastają liczne krokusy. Wpadam oczywiście w fotograficzny szał, bo choć co roku obiecuję sobie pojechać do Chochołowskiej, by uwiecznić tamtejsze polany pokryte fioletowym dywanem z tych kwiatów, to nigdy mi się to nie udaje. Natomiast na Bałkanach był to mój drugi raz z krokusami (pierwszy miał miejsce w 2012 roku w górach Komovi).
Po jakiś 30 min marszu wychodzimy na rozległą równinę, otoczoną ze wszystkich stron górami, na której znajdują się kolejne stećki. Co chwilę też musimy przecinać większe i mniejsze łachy śniegu. Jednak najbardziej wymagający odcinek dopiero przed nami. Po tym, jak szlak opuszcza równinę, zaczyna piąć się stromo ku grani, po skalnym zboczu, gdzie śniegu jest jeszcze więcej. Wspinamy się po skałkach, by nieco ominąć eksponowane fragmenty ze śnieżnymi łachami. Gdy wchodzimy na grań, otwierają się przed nami jeszcze rozleglejsze widoki, ale pejzażowy deser miał na nas czekać na szczycie.
W drodze na szczyt
Stećki
Do szczytu coraz bliżej
Ostatni etap szlaku jest dość prosty i wiedzie granią, którą dociera się na szczyt. Tam w pierwszej kolejności dostrzegamy kamienny kopczyk, w który wetknięty jest metalowy pręt z tabliczką. Widnieje na niej nazwa szczytu, czyli Džamija oraz jej wysokość 1967 m n.p.m. Jednak szybko dostrzegamy coś innego. Na północ odsłonił nam się bowiem widok na… Lukomir. Mieliśmy nadzieję go stamtąd zobaczyć, niemniej i tak możliwość podziwiania go z nowej perspektywy nieco nas zaskoczył. Zresztą panorama rozciągająca się z Džamiji jest naprawdę imponująca. Widać też Bjelasnicę oraz Trebeivć, a także góry Prenj. Dodatkowo tego dnia przejrzystość powietrza była dość duża, więc mogliśmy podziwiać górskie szczyty na dystansie wielu kilometrów. Na Džamiji spędzamy dłuższą chwilę, pijemy z tej okazji radlera i rozkoszujemy się pięknem Bośni i Hercegowiny. Czy było warto? Było! W szczególności biorąc pod uwagę, że znaleźliśmy się tam kompletnie przez przypadek. Już jakiś czas temu chcieliśmy wybrać się w pasmo Visočicy, więc dobrze, że trafiliśmy wprost na Džamiję.
Džamija
Lukomir
Bjelasnica
Prenj
Ze szczytu wracamy żwawym tempem, a nawet najbardziej stromy odcinek podczas zejścia okazuje się być całkiem przyjemny i prosty do pokonania. Jedyny problem, jaki zaczyna nam nieco dokuczać w trakcie drogi powrotnej, to palące słońce, którego promienie odbite od śniegu parzą nam twarze. Oczywiście oboje zapomnieliśmy o użyciu kremu z filtrem, bo przecież mieliśmy iść na krótką wędrówkę. Po drodze znów zachwycamy się otaczającymi nas krajobrazami oraz mnogością krokusów. Dodatkowo przez cały trekking jesteśmy tu absolutnie sami. Niemniej biorąc pod uwagę, że gdzieniegdzie ścieżka była widoczna, to ktoś musi co jakiś czas zdobywać Džamiję. Kiedy opuszczamy równinę ze stećkami, możemy w trakcie zejścia podziwiać zaparkowaną przy szosie Kiankę, która z tej perspektywy wygląda niczym samochód zabawka, nieco zlewający się z tłem. Po dotarciu do niej z ulgą ściągamy górskie buty i dajemy chwilę odpocząć zmęczonym stopom. Mimo tego, że słońce nas nieco wykończyło, a moje czoło przybrało buraczany kolor, to jesteśmy niesamowicie zadowoleni, że kompletnie przez przypadek trafiliśmy na Džamiję.
Podczas drogi powrotnej
Kianka z oddali
A tak wyglądała trasa naszego trekkingu
Opuszczamy okolice pasma Visočicy i ruszamy w stronę Lukomiru. Podążamy asfaltową szosą w stronę wsi Tušila. Widoki, jakie rozciągają się z tej trasy, wprawiają w nas osłupienie. Czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Szczyty niczym w Dolomitach, połączenie sielankowych łąk i strzelistych, skalistych turni, pustkowie. W okolicy tej przechodzi także szlak Via Dinarica oraz inne szlaki piesze oraz rowerowe. Generalnie jest tu co robić!
Prawie jak w Dolomitach
Via Dinarica
Po paru kilometrach droga schodzi do wsi Tušila, gdzie wśród domów krząta się kilku mieszkańców. My jednak kierujemy się nieco dalej i odbijamy w lewo, ku wsi Bobovica, która położona jest na grzbiecie trawiastego wzniesienia, skąd możemy podziwiać dolinę rzeki Rakitnicy i pasmo Bjelasnicy. We wsi panuje spokój, jedynie para staruszków siedząca na ławeczce, z której mogą podziwiać górską panoramę, stanowią dowód na toczące się tutaj życie. Po opuszczeniu Bobovicy zasiadamy nad brzegiem rzeki, na niewielkiej polance nieopodal mostu, gdzie gotujemy, a później pałaszujemy obiad.
Bobovica
Obiad
Po posiłku jedziemy bezpośrednio do Lukomiru przez wieś Brda. Mamy wrażenie, że droga ta została w ostatnim czasie nieco wyrównana. Oprócz nas w stronę Lukomiru nikt więcej nie jedzie. Po drodze mijamy kilka pasących się stad owiec, panuje wyjątkowo spokojna, nieco leniwa atmosfera. Naszym celem jest pensjonat Natura AS, w którym będziemy mogli przenocować, dzięki gościnności agencji turystycznej Visit Konjic.
Droga do Lukomiru
A tak ten piękny i pełen wrażeń dzień wygląda w wersji filmowej:
Post Szczyt Džamija – zobaczyć Lukomir z drugiej strony pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Rafting na Neretwie z Visit Konjic pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>
Punktualnie po 10 spotykamy się ze znaną nam ze stycznia Lamiją oraz Martiną w biurze Visit Konjic nieopodal Kamiennego Mostu. Tam czeka na nas reszta raftingowego teamu, czyli grupa Hindusów. To z nimi mamy spędzić kilka najbliższych godzin podczas spływu Neretwą. Z biura udajemy się do bazy raftingowej, która znajduje się przy skrzyżowaniu, skąd jedzie się m.in. w stronę Jeziora Boracko. Tam otrzymujemy piankowe kombinezony, żółte, odblaskowe bluzy, buty, kapoki oraz kaski. Na miejscu są przebieralnie, toalety i prysznice. W zamykanych szafkach można schować torby i ubrania, czyli te rzeczy, które kompletnie podczas ratingu się nie przydadzą. Upakowani w pianki i odziani w resztę wystrzałowych strojów, wsiadamy do busa i wraz z naszym skipperem jedziemy w stronę Neretwy.
Rafting na Neretwie z Visit Konjic rozpoczyna się nieco powyżej Jeziora Boracko. Pokonujemy więc znaną nam już z dnia poprzedniego oraz z poranka szosę łączącą Konjic z jeziorem. W tym czasie możemy nieco podyskutować z naszym skipperem. Dowiadujemy się, że Jezioro Boracko jest latem bardzo oblegane. Odbywają się tu zloty skautów, są też organizowane imprezy, dyskoteki itd. Niestety, według relacji naszego skippera, nad jeziorem nie jest wtedy najbezpieczniej – zdarzają się kradzieże, jakieś bijatyki itp. Stąd najlepiej zawitać tam poza sezonem, czyli na pewno nie w lipcu i sierpniu. Po dotarciu nad Neretwę, czeka nas wypakowanie pontonu oraz wioseł, a także krótki instruktaż ich używania. Później zostajemy usadzeni w pontonie. Marek z Przemasem na jego przedzie, z racji posiadanych kamerek GoPro, gdyż siedząc tam mieli szansę na złapanie najlepszych kadrów. My z Martą lądujem nieco bardziej z tyłu i po bokach, mając między sobą jedną Hinduskę, która twierdziła, że nie umie pływać.
Po odbiciu od brzegu dość szybko musimy nauczyć się reagować na komendy. „Left!”, „Right!”, „Together!” Cholera, jestem lewa czy prawa? Jak już człowiek ogarnął, po której stronie pontonu siedzi, było dużo prościej. Generalnie nasz skipper przyznał się nam, że jest nas w pontonie trochę za dużo. Oczywiście podkreślił, że nie zatoniemy, ale prawdopodobnie będzie nami nieco mniej „rzucać” na bardziej narowistych fragmentach rzeki. Pierwszy próg wodny i pierwszy stres, czy nikt nie wypadnie z pontonu. Ale muszę przyznać, że naprawdę trzeba by się postarać, by z niego wylecieć. Jeśli człowiek ma prawidłowo wsunięte stopy pod znajdującym się przed nim siedziskiem, to naprawdę czuje się super stabilnie. Mniej więcej w połowie spływu robimy krótką przerwę na posilenie się i uzupełnienie płynów. Latem, gdy generalnie jest cieplej, nad rzeką organizowane są w trakcie raftingów grille. My musimy zadowolić się bananami i batonikami, ale w sumie nie narzekamy. Ponieważ poziom Neretwy na początku maja wciąż był dość wysoki, rzeka była dużo spokojniejsza niż latem. W efekcie przez większość czasu po prostu spokojnie sobie dryfowaliśmy, a tylko kilka miejsc wywołało niewielki skok adrenaliny (np. wtedy, gdy lodowata woda wlała mi się przez kołnierz na plecy i wywołała falę dreszczy połączoną ze niepohamowanym śmiechem). Ogólnie chyba cała nasza ekipa spodziewała się czegoś bardziej ekstremalnego.
Choć spodziewaliśmy się większej dawki adrenaliny, to cała nasza czwórka (Marek z bloga Pełną Parą w dniu raftingu wyjechał do Podgoricy) bawiła się wprost wybornie. Nawet ja – wodna sceptyczka musi przyznać, że sporty wodne są fajne. Do tego stopnia mi się spodobały, że z Markiem planujemy latem wziąć udział w canyoningu na Rakitnicy, jaki również organizuje zaprzyjaźniona agencja Visit Konjic. Jest to jednak nieco bardziej ekstremalne doświadczenie i dużo bardziej wymagające, więc może dostarczy nam większej dawki adrenaliny. Z drugiej strony rafting na Neretwie zaostrzył nasz apetyt na inne, bałkańskie, rzeki. Może uda się za jakiś czas wziąć udział w spływie np. Tarą, która wiedzie prym na całym Półwyspie pod kątem tego sportu. Kto wie. Jedno jest pewne – jeśli będziecie w Konjic, to rafting na Neretwie jest czymś, co koniecznie musicie sami doświadczyć. Nawet jeśli nie lubicie wody. Bo może się okazać, że spodoba Wam się tak bardzo, jak mnie!
Oczywiście w trakcie spływu nagrywaliśmy filmiki, a dokładniej uczynili to Marek oraz Przemas siedzący na przedzie pontonu. W filmie zobaczycie dość dokładnie, jak wygląda cały rafting, co na Was czeka oraz usłyszycie nasze reakcje. Oczywiście pamiętajcie, że latem Neretwa będzie wyglądała nieco inaczej, czyt. poziom wody będzie niższy.
W imieniu swoim, Marka, Marty i Przemasa chcemy podziękować ekipie Visit Konjic za możliwość sprawdzenia naszych sił podczas spływu Neretwą. Było super!
Post Rafting na Neretwie z Visit Konjic pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Wzdłuż Neretwy: Pocitelj, Mostar, Jablanica, Konjic pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>
Po sprawnym przekroczeniu granicy w Metković, nasza pięcioosobowa ekipa, podzielona na dwa samochody, ruszyła na zwiedzanie południa Bośni i Hercegowiny. Ponieważ tylko my z Markiem byliśmy wcześniej przy wodospadach Kravica, postanowiliśmy na chwilę tam zajrzeć ze względu na pozostałą trójkę naszych współtowarzyszy. Nie tylko my wpadliśmy pomysły odwiedzenia wodospadów, gdyż ku tej dość popularnej atrakcji turystycznej ciągnęły liczne autokary, głównie z polskimi pielgrzymami przebywającymi w Medjugorie. Spory parking, który od czasów naszej ostatniej wizyty w 2012 roku chyba się powiększył, był mocno zastawiony, a tłumy ludzi kręcące się we wszystkich kierunkach, trochę nas przerażały. Ale pomijając aspekt dużej ilości turystów, wodospady ponownie zrobiły na nas spore wrażenie. Tym razem mogliśmy się im na spokojnie (mniej lub bardziej biorąc pod uwagę przepychające się osoby) przyjrzeć, gdyż w 2012 roku zastał nas tam deszcz, a z powodu wysokiego stanu wód, wodospady fundowały zimny prysznic, po którym człowiek w kilka minut był przemoczony. Teraz też było w nich sporo wody, ale nie na tyle, by fundować takie atrakcje. Reszcie ekipa Kravica przypadła do gustu, jednak panujący tam tłok i upał sprawiły, że dość szybko wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Pocitelj (Počitelj) zachwyca zanim człowiek na dobre w nim zagości. Gdy jedziemy szosą wzdłuż Neretwy i powoli odsłania nam się widok na to przyklejone do górskiego zbocza miasteczko, od razu zostajemy oczarowani. Pocitelj ma bogatą historię, która swymi korzeniami sięga do czasów rzymskich. Jednak dość intrygującym faktem dotyczącym tego miasteczka jest to, że niegdyś ukrywali się w nim… piraci. W sumie nie można im się dziwić, bo Pocitelj jest wyjątkowo malowniczo położone, powyżej majestatycznie płynącej obok niego Neretwy. W trakcie wojny w latach 90. zostało dość mocno zniszczone, na szczęście szybko dokonano jego rekonstrukcji, dzięki czemu później znalazło się na liście UNESCO (ale nie pod jego ochroną; lista, na której znajduje się Pocitelj jest czymś w rodzaju listy rezerwowej). Ciekawostką odnośnie Pocitelj jest również to, że w miasteczku funkcjonuje najdłużej istniejąca w Europie Południowej artystyczna kolonia. Malarze z całego świata zjeżdżają się tu, by uwieczniać niesamowite, bośniackie krajobrazy. Myślę, że inspiracji im tu nie brakuje.
Auta parkujemy przy głównej szosie, po przeciwnej stronie niż piekarnia. Jest tam spory placyk, gdzie spokojnie może stanąć kilkanaście samochodów. Dalej pieszo wyruszamy na zwiedzanie miasta, do którego wkraczamy wzdłuż drogi wjazdowej, z której korzystać mogą jego mieszkańcy. Oczywiście pierwsze kroki kierujemy w stronę jednego z dwóch, głównych punktów widokowych. Najpierw udajemy się do Sahat Kula, wieży zegarowej, która od północnej strony dominuje nad Pocitelj. Znajduje się na nieco wysuniętym w kierunku doliny wzgórzu. Zbudowana jest, jak zresztą większość obiektów w miasteczku, z szarego kamienia. Można wejść do jej środka i po wąskich, stromych, nieco śliskich schodach, wdrapać się na jej najwyższy poziom, skąd przez niewielkie otwory można spojrzeć na miasto i dolinę.
Po wizycie w Shat Kuli idziemy ścieżką wiodącą górną częścią Pocitelj, mniej więcej wzdłuż okalających go murów. Docieramy do tej części murów obronnych, w obrębie których stworzono (współcześnie), coś na kształt niewielkie amfiteatru. Znaleźć tu można platformy, z których doskonale widać Pocitelj w pełnej okazałości, niemalże jak z lotu ptaka. Dron jednak idzie w ruch, gdyż fotogeniczność tego miejsca jest godna lepszego i pełniejszego uwiecznienia. Do aut schodzimy pełną kwiatów i kaktusów kamienną ścieżką, jakich wiele w całym Pocitelj.
…czyli zasadniczo tak, jak zwykle. Z Pocitelj mamy tylko pół godziny jazdy do tego drugiego po Sarajewie, najbardziej popularnego miasta Bośni i Hercegowiny. Parkujemy jakieś 10 min drogi od Starego Mostu (Stari Most), przy ulicy częściowo zamkniętej dla ruchu, ze względu na trwający na niej remont. Starówka Mostaru oczywiście tętni turystycznym życiem, które kumuluje się w okolicach mostu. Wszyscy liczą, że uda się zobaczyć skoczka, który z impetem wpada w toń Neretwy. Jednak ja mam swoistą teorię, że gdy człowiek stoi i gapi się na most, to skoczek nie skacze. Ale gdy choćby na 5 sekund spojrzy się gdzie indziej, albo odejdzie tak, że mostu nie ma w polu widzenia, to skoczek ląduje w wodzie. Tylko dzięki ustawieniu timelapsa, mamy dowód na to, że odważni mężczyźni rzeczywiście decyduję się na spotkanie z zimnymi wodami Neretwy.
Jednym z ważniejszych elementów pobytu w Mostarze, była wizyta na dworcu autobusowym, gdzie Marek (z bloga Pełną Parą) musiał sprawdzić, czy następnego dnia ma jakiekolwiek połączenia do Podgoricy, z której dwa dni później miał lecieć do Berlina, a stamtąd jechać do Polski. Okazało się, że oczywiście autobusy są – o 7:00 i 16:00, ale gdy Marek chciał kupić bilet, to pani kasjerka zamknęła mu przed nosem okienko. Panujący w Mostarze upał nieco nas rozleniwia i choć mieliśmy w planach zdobyć jedno ze wzgórz okalających miasto, to decydujemy się jechać w stronę Konjic.
Jadąc z Mostaru w stronę Konjic nie mogliśmy się nie zatrzymać w Jablanicy. Znajduje się tam rekonstrukcja zbombardowanego mostu, którego fragment zwisają wzdłuż wysokich brzegów Neretwy, a część zanurzona jest w jej wodach. Jablanica generalnie jest szalenie fotogeniczna, dzięki otaczającym ją górom Prenji, na szczytach których wciąż leżało w maju sporo śniegu. W mieście robimy też szybkie zakupy, po których kierujemy się do Konjic.
W naszym ostatnio ulubionym mieście nie zatrzymujemy się jednak zbyt długo, bo naszym głównym celem jest Jezioro Boracko, nad którym to mamy nocować przez najbliższe dwa dni. Agencja turystyczna Visit Konjic zorganizowała nam tam możliwość rozbicia obozowiska przy jednej z restauracji. Generalnie z jakiegoś powody wydawało nam się, że jezioro jest położone w miarę blisko Konjic. Jednak żeby tam dojechać z miasta, trzeba poświęcić jakieś 30-40 min, w trakcie których trzeba pokonać stromy podjazd i stromy zjazd licznymi serpentynami. W trakcie przejazdu przez Borci, jesteśmy świadkami, jak policja prowadzi do radiowozu jakiegoś jegomościa zakutego w kajdanki. Cóż uczynił, że stróże prawa się nim zainteresowali? Nie wiadomo. Gdy dojeżdżamy w okolice Jeziora Boracko, zapada zmierzch. Oczywiście w żaden sposób nie możemy znaleźć restauracji, przy której mieliśmy rozbić obóz. Na szczęście przy innym lokalu spotykamy kelnera, który dzwoni do swojego kolegi z „naszej” restauracji i prosi go, aby wyszedł po nas do głównej szosy. Dzięki temu trafiamy w okolice Restauracji AS (funkcjonuje też pod nazwą Mala Plaża), przy której znajduje się też coś na kształt campingu (ale bez jakiejś oszałamiającej infrastruktury). Wieczór spędzamy przy wyjątkowo dobrej rakii, jaką serwują nam pracownicy restauracji. Stanowiło to dealne zwieńczenie intensywnego dnia.
Dla fanów ruchomych obrazków mamy też filmowe spojrzenie na odwiedzone we wpisie miejsca, w tym oczywiście cudowne ujęcia z drona!
Post Wzdłuż Neretwy: Pocitelj, Mostar, Jablanica, Konjic pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Bałkańska Majówka w telegraficznym skrócie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>
Generalnie zakładaliśmy, że całą majówkę spędzimy w Bośni i Hercegowinie. Jednak podobnie jak i w Polsce, również tam pogoda pod koniec kwietnia zrobiła wszystkim figla. W górach spadło sporo śniegu i warunki zrobiły się dość trudne. Z tego też powodu zdecydowaliśmy się pierwsze 3 dni spędzić w Chorwacji, na zaprzyjaźnionym Campingu Rio w Delcie Neretwy. We wtorek, po sprawdzeniu prognoz, postanowiliśmy przenieść się do Bośni i Hercegowiny. Nie udało nam się zrealizować wszystkich planów na rowerowe i trekkingowe wycieczki, bo w górach wciąż było sporo śniegu, ale tak czy inaczej dużo zobaczyliśmy i zrobiliśmy.
Tym razem nasza wyjazdowa ekipa była nieco większa niż zwykle. Oprócz mnie i Marka na Bałkańską Majówkę zdecydował się znany Wam już z bloga Przemas, który spędzał z nami Sylwestra 2015/16, a także majówkę rok temu. Oprócz niego dołączyli do nas również Marta i Marek z bloga Pełną Parą. Generalnie cała nasza piątka świetnie się zgrała i wszyscy bawili się rewelacyjnie. A o to generalnie chodzi!
Poniżej znajdziecie telegraficzny skrót naszej Bałkańskiej Majówki z podziałem na dni. Już wkrótce będziemy ze szczegółami relacjonować Wam nasz pobyt na Bałkanach. Na pewno znajdziecie garść nowych, podróżniczych inspiracji, które przydadzą Wam się w trakcie planowania wakacyjnych wyjazdów.
Skoro świt wyruszamy z Kielc w stronę Chorwacji. Jedziemy przez Czechy, Słowację i Węgry. W Chorwacji częściowo omijamy autostrady, gdyż nieco podrożały względem zeszłego roku. M.in. dlatego robimy sobie krótką przerwę w Slunj.
Z piątku na sobotę pogoda w Chorwacji była dość dynamiczna. W Delcie Neretwy wiało i lało, więc pierwszego dnia pobytu udaliśmy się do Splitu, gdzie według prognoz szybciej miało się rozpogodzić. I rzeczywiście trafiliśmy na słoneczną aurę, a miasto mogliśmy zwiedzić z perspektywy naszych dwóch kółek. Wieczorem na Campingu Rio dołączyła do nas reszta naszej ekipy, czyli Przemas oraz Marta z Markiem.
Niedzielę spędziliśmy w najbliższych okolicach campingu, czyli w Delcie Neretwy oraz Blace. Późnym popołudniem udaliśmy się nad Jeziora Bacińskie, gdzie z Markiem zrobiliśmy sobie przejażdżkę rowerową, Przemas biegał, a Marta z Markiem spacerowali. Wieczorem zostaliśmy zaproszeni przez Beatę i jej partnera Ivana na tradycyjne palenie ognisk na wzgórzach.
Święto pracy spędziliśmy bardzo pracowicie. Czteroosobową ekipą w składzie ja, Przemas, Marta i Marek udaliśmy się na trekking na szczyt Sybenik, skąd niczym z lotu ptaka mogliśmy podziwiać Makarską Riwierę. W tym czasie Marek testował trasy DH w Drveniku, które pokazał mu jeden z lokalnych entuzjastów sportów rowerowych.
Żegnamy się z Chorwacją i przenosimy się do Bośni i Hercegowiny. Podążamy wzdłuż Neretwy, odwiedzając kilka znanych nam już miejsc, które jednak chcieliśmy pokazać reszcie naszej ekipy. Zajrzeliśmy zatem do zatłoczonych Wodospadów Kravica, do urokliwego Pocitejl, upalnego Mostaru oraz cudownie położonej Jablanicy. Naszą podróż zakończyliśmy nad Jeziorem Boracko powyżej Konijc.
Rano od naszej ekipy odłącza się Marek z bloga Pełną Parą, który musi wracać do Polski. Nasza czteroosobowa grupa wyrusza po 10 na rafting na Neretwie, zorganizowany przez naszą zaprzyjaźnioną agencję turystyczną Visit Konjic. Myślałam, że rafting nie jest dla mnie, ale powiem szczerze, że po tym spływie mam ochotę na więcej! Wieczór spędzamy nad Jeziorem Boracko.
Rano na chwilę nasza ekipa się rozdziela. Marta z Przemasem jadą w góry Prenj, my natomiast wyruszamy w stronę Lukomiru, podążając najpierw wzdłuż Doliny Neretwy, a następnie trasą z Odžaci do Šabići. Przy okazji robimy trekking na szczyt Dzamija, z którego rozciąga się fenomenalny widok na Lukomir, Bjelasnicę oraz Trebević. Wieczorem docieramy do Lukomiry, gdzie dzięki Visit Konjic mamy załatwiony nocleg w ich pensjonacie Natura AS. Później dołącza do nas Marta z Przemasem.
Prognozowane załamanie pogody niestety się sprawdza. Nad Lukomir nadciągają ciemne chmury, z których zaczyna padać deszcz ze śniegiem. Mimo planów rowerowych i trekkingowych musimy uciekać do Sarajewa. Tam na szczęście pogoda dopisuje, choć wieczorem dopadają nas burze.
Ostatni dzień pobytu na Bałkanach spędzamy na stokach Trebevića. Ja udaję się na trekking spod hotelu Pino Nature, natomiast Marek decyduje się przetestować trasy DH, które poprowadzone są na zboczach tej góry. Kompletnie przez przypadek trafiamy na rozpoczęcie sezonu zjazdowego, organizowane przez Savages Crew – ekipę odpowiedzialną za budowanie tras na Trebeviću oraz przygotowanie zawodów. Późnym popołudniem wyruszamy w stronę Polski i nocujemy w miejscowości Tata na Węgrzech.
Do kraju wracamy przez Węgry i Słowację. W tej ostatniej zatrzymujemy się na chwilę w Bike Park Kalnica, gdzie robimy sobie mały spacer. Przy okazji zakochujemy się w tamtejszej okolicy i rozważamy spędzenie tam długiego weekendu czerwcowego.
Tak w skrócie wyglądała nasza Bałkańska Majówka. Mamy nadzieję, że zaostrzyliśmy Wasz apetyt na relację z tych kilku dni, które spędziliśmy na Bałkanach. Będzie się działo, będzie sporo zdjęć oraz filmów, które powinny Was zainspirować do aktywnego wypoczynku w Chorwacji oraz Bośni i Hercegowinie.
Post Bałkańska Majówka w telegraficznym skrócie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Konjic i okolice, czyli dlaczego warto odwiedzić ten region Bośni i Hercegowiny wg Visit Konjic pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>
Przede wszystkim ze względu na porywające, naturalne piękno regionu, którego można doświadczać w trakcie różnych, outdoorowych aktywności. Zarówno turyści, którzy lubią przygody oraz adrenalinę, jak i osoby wolące nieco spokojniejszą, nastawioną na pogłębianie swojej wiedzy formę wypoczynku, nie będą się tutaj nudzić. Konjic posiada całkiem sporo obiektów związanych z historią i kulturą regionu, takie jak Kamienny Most, muzeum rzeźbienia w drewnie, kamienne nekropolie.
Oczywiście najlepiej podczas słonecznej pogody, kiedy to najprzyjemniej się zwiedza i podróżuje. Według nas Konjic warto odwiedzać od kwietnia do listopada. Aczkolwiek możemy również zaoferować sporo najróżniejszych aktywności zimą, co ekipa Bałkanów według Rudej chyba może potwierdzić, prawda? (Tak, potwierdzamy!!). Bez względu na to, kiedy przyjedziecie do miasta, na pewno nie będziecie się nudzić. Wiadomo jednak, że najwięcej atrakcji czeka na tych, którzy pojawią się u nas na wiosnę, latem oraz wczesną jesienią.
Naszymi topowymi atrakcjami są wszelkiej maści aktywności outdoorowe, wśród których osoby w różnym wieku znajdą dla siebie coś najodpowiedniejszego. Jezioro Boračko, zwane też górskim okiem Hercegowiny, jest miejscem, które koniecznie musicie zobaczyć podczas pobytu w Konjic. Warto również poświęcić czas na zwiedzanie Bunka Tito, znajdującego się pod ziemią i nieodkrytego przez ponad 26 lat. Blisko Konjic znajduje się także Lukomir, ostatnia, tradycyjna, górska, bośniacka wieś, położona na wysokości 1495 m n.p.m. Ludzie żyją w niej tak, jak wieki temu. Lukomir po prostu trzeba zobaczyć, trzeba doświadczyć tej atmosfery i magii. Można się tam dostać np. na piechotę lub rowerem, spędzić cały dzień oddychając świeżym, górskim powietrzem, a później posilić się tradycyjnymi, lokalnymi daniami.
Oczywiście! Konjic oferuje wiele możliwości spędzania czasu aktywnie. Oferujemy raftingi, prostsze trasy trekkingowe oraz rowerowe, ale dla poszukiwaczy adrenaliny i przygód również mamy propozycje, np. kanioning lub hydrospeed (spływ rwącymi rzekami na niewielkiej desce). Nie ważne, czy masz 20 czy 60 lat, na pewno znajdziemy dla Ciebie odpowiednie, dostosowane do potrzeb i tężyzny fizycznej zajęcie.
Nasza agencja specjalizuje się w aktywnościach outdoorowych, które łączymy z odwiedzaniem miejsc związanych z historią i kulturą regionu. Nasza oferta obejmuje sporty wodne (rafting, kanioning, hydrospeed), kilka tras rowerowych (MTB) oraz trekkingowych. Podczas wszystkich tych wycieczek będziecie mogli rozkoszować się pięknymi pejzażami, bliskością natury, świeżym powietrzem, krystalicznie czystymi, nadającymi się do picia wodami rzeki Neretwy. W trakcie wycieczek rowerowych i pieszych będzie można również zobaczyć kamienne nekropolie z XIV wieku. Połączenie aspektu kulturowego, w trakcie aktywnego wypoczynku sprawia, że pobyt w Konjic jest wyjątkowy.
Od lat największą popularnością cieszą się raftingi na Neretwie. Ale prawda jest taka, że również pozostałe aktywności zyskują na uznaniu turystów odwiedzających Konjic. W naszej ofercie nowością jest kanioning, który zapewne latem będzie cieszył się dużym zainteresowaniem. Oferujemy także trekkingi szlakiem Via Dinarica, która w ostatnim czasie przyciąga coraz więcej entuzjastów pieszych, górskich wędrówek. Co więcej, trasa MTB do Lukomiru została zarekomendowana przez magazyn National Geographic, co chyba mówi już samo przez się, że po prostu warto się na nią zdecydować. Generalnie nam, jako agencji, jest dość ciężko polecić tylko jedną wycieczkę czy aktywność, ponieważ tak naprawdę nasi goście są bardzo różni i mają różne potrzeby oraz umiejętności. Ale prawda jest taka, że warto do Konjic wpaść na kilka dni i spróbować kilku rzeczy: spływu Neretwą, rowerowej przejażdżki po górach lub wędrówki, posmakować lokalnych przysmaków, przyjrzeć się ludowym tradycjom i poznać historię regionu. Z naszej strony możemy zapewnić, że robimy wszystko aby turyści przybywający do Konjic spędzili czas tak, aby zapamiętali go jako najlepsze doświadczenie w ich życiu.
Generalnie nasza majówka będzie miała 9 lub 10 dni (w zależności czy uda się nam wyjechać w piątek 28.04 czy w sobotę 29.04). Nasz pierwszy przystanek to okolice Bjelasnicy i rowerowa wycieczka do Lukomiru. Będzie to nasz trzeci raz w tej górskiej wiosce, ale poprzednie dwa były samochodowe, a nam marzyło się, by pojechać tam na rowerach właśnie. Później przeniesiemy się do Konjic, a dokładniej nad jezioro Boračko, nad którym, jeśli oczywiście pogoda dopisze, będziemy nocować przez kilka dni pod namiotami. Na miejscu, wraz z ekipą Visit Konjic mamy w planach trzy różne wycieczki. Na pewno chcemy wybrać się z nimi w góry, by pod opieką przewodnika nieco lepiej poznać te okolice. Po drugie planujemy też jakiegoś rowerowego tripa, przy czym jeszcze medytujemy dokąd. Ja niestety nieco obawiam się o moje wątłe umiejętności związane z jazdą po górach, więc musimy wraz z Visit Konjic wymyślić coś, co spodoba się wszystkim. Po trzecie chcemy w końcu zaliczyć rafting, bo choć od lat jeździmy na Bałkany, to jeszcze nie spływaliśmy żadną rzeką. Mam nadzieję, że będzie szło nam lepiej, niż na kajakach, bo gdy do nich wsiadamy, to każde z nas chce płyną w inną stronę i robi się nerwowo. W planach Marka są też jakieś pomysły na testowanie tras DH, ja natomiast na pewno chcę wpaść na chwilę do Sarajewa. To w dużym skrócie. Jeśli będziemy mieć w trakcie majówki dostęp do internetu (na co się szczerze mówiąc nie zanosi), to postaramy się Was informować na bieżąco o naszych planach.
Post Konjic i okolice, czyli dlaczego warto odwiedzić ten region Bośni i Hercegowiny wg Visit Konjic pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Rowerowa Chorwacja. Część 1: Komin, Opuzen, Blace pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Poranek upływa nam bardzo leniwie. Marek, jako typowe, wodne stworzenie, pierwsze kroki kieruje do morza, gdzie kąpie się w wodzie, mającej dla mnie wyjątkowo niską, a co za tym idzie, nieakceptowalną temperaturę. Wolę postać na ciepłym piasku, niż taplać się w Adriatyku, który jeszcze nie osiągnął stanu idealnego dla takiego zmarzlucha jak ja.
Przed południem wsiadamy na rowery i wyruszamy na wycieczkę. Pierwszy punkt to ujście Neretwy do Adriatyku. Miejsce to znajduje się 3 km na północ od campingu. Po dojechaniu do skrzyżowania należy skręcić w lewo. Wąska droga zaprowadzi nas na koniec cypla, gdzie znajduje się niewielki, zielony budynek. Stąd rozpościera się najlepszy widok na wpadającą do morza rzekę. Widać, jak słodka i słona woda kotłuje się, tworząc niewielkie wiry. Miejsce to upodobali sobie wędkarze, którzy o różnych porach dnia starają się tu złowić większe lub mniejsze okazy. Będąc tam dość szybko odkrywamy, dlaczego ten region Chorwacji może rozwijać się pod kątem takich sportów jak windsurfing lub kitesurfing. Otóż od około godziny 12 zaczyna strasznie wiać. Wieje od morza w stronę lądu i z jednej strony cieszy nas to, bo od razu temperatura robi się dużo bardziej przyjemna. Z drugiej strony wiemy, że w pewnym momencie czeka nas na rowerach jazda pod wiatr.
Na razie jednak jedziemy z wiatrem. Kierujemy się w stronę głównej szosy do Opuzen. Panuje tam dość spory ruch, na szczęście jest na tyle szeroko, że kierowcy są w stanie bezpiecznie nas wyminąć. Po drodze mijamy liczne stoiska oferujące miody, soki, owoce oraz warzywa. Od samego patrzenia człowiek robi się głodny. Jednak o burczeniu w brzuchach zapominamy, gdy docieramy do Komina. No dobra, nie bezpośrednio miejscowości, lecz do punktu, skąd rozpościera się piękny widok na nią. Samo miasteczko znajduje się po drugiej stronie Neretwy i cieszy oko ilością niesamowitych detali. Korzystając z długiego obiektywu bawię się w ich wyłapywanie. W tym czasie Marek lata dronem. Tu mała uwaga. Chcąc latać dronem w Chorwacji musicie być ubezpieczeni, jako operatorzy maszyny latającej. Koszt OC to 100 zł na rok. W trakcie pobytu nikt go od nas nie chciał, ale lepiej dmuchać na zimne. Pamiętajcie też, że w kraju tym obowiązuje całkowity zakaz latania dronem w trakcie suszy.
Nasz kolejny przystanek to Opuzen. Centrum znajduje się w pewnym oddaleniu od głównej szosy, kierującej na Mostar lub Dubrownik. Posiada śliczną, niewielką starówkę, pełną białych kamienic, od których bije blask odbijanych promieni słonecznych. Przy niewielkim placyku stoi niezbyt okazały, lecz urokliwy kościół. Pusto. Środek dnia, największy upał i tylko jacyś zwariowani turyści z Polski postanowili przełamać spokój miasteczka, wjeżdżając do niego na rowerach. Szybko jednak decydujemy się skryć w cieniu, gdyż nasze nieprzyzwyczajone do aż takich upałów organizmy zaczynają domagać się schłodzenia. W sklepie kupujemy mandarynkowego i grejpfrutowego radlera i zasiadamy pod rozłożystym drzewem, tuż nad brzegiem Neretwy. Nicnierobienie też ma swój urok, w szczególności, gdy można nasycić oczy pięknymi widokami. Przed opuszczeniem Opuzem Marek uwiecznia go z lotu drona. Szybko jednak ściąga go na ziemię ze względu na zwariowane jaskółki, które zaczęły krążyć wokół naszej latającej maszyny, co nie wróżyło niczego dobrego.
Wracamy w stronę campingu, drogą wiodącą bezpośrednio z Opuzen, ze skrzyżowania ze światłami. Jedziemy pod wiatr i nie powiem, by bardzo nas to cieszyło. Nasz trasa wiedzie odsłoniętym, acz malowniczym terenem, wypełnionym sadami mandarynkowymi i kanałami nawadniającymi. Jest pięknie, jednak ciężko się tym wszystkim cieszyć, gdy jazda jest tak mozolnie powolna. Trening siłowy i aerobowy w jednym.
Nieopodal campingu zatrzymujemy się na niewielkim mostku, skąd rozciąga się widok na morze. Dostrzec można kilka osób, które trenuje kitesurfing, a kolorowe latawce przecinają niebo na horyzoncie.
Po powrocie na camping chwilę odpoczywamy, po czym wyruszamy na małą wycieczkę z Beatą. Jedziemy do Blace, niewielkiej miejscowości położonej 2 km od campingu. Znajduje się w niedużej, lecz wyjątkowo malowniczej zatoczce. Jest tu zaciszniej, a głównym dźwiękiem przerywającym spokój tego miejsca są okrzyki graczy emocjonujących się kolejną rozgrywką buli. Odgłos odbijanych kul również niesie się wśród domów. Szczerze mówiąc mogłabym tu zamieszkać, patrzeć na morze, góry i Peljesac dominujący w tle. Spokój, niespieszna, luźna atmosfera, bez kurortowego zadęcia. Czuję się trochę tak, jakby nasze pojawienie nieco zmąciło równowagę tego miejsca. Ale to tylko pozorne wrażenie, gdyż w sezonie odpoczywają tu spore rzesze turystów, a znalezienie wolnego pokoju graniczy z cudem. Ceny też są podobno odpowiednio wysokie.
Bitą, żwirową drogą za miasteczkiem pniemy się po stromym zboczu. Upał daje się we znaki, a co gorsza spod nóg uciekają nam liczne węże. Nie mamy pojęcia, czy są jadowite, lecz mimo wszystko wolimy uniknąć konfrontacji i dużo baczniej patrzymy na drogę i to, co na niej leży. Docieramy do miejsca, skąd rozciąga się wspaniały widok na morze, Blace oraz okolice campingu. Światło może nie jest idealne, bo do złotej godziny jeszcze chwila, ale i tak jest pięknie, romantycznie i nieco nostalgicznie. Z Beatą rezygnujemy z dalszego targania rowerów i przypinamy je do drzewa. Marek rowerowo eksploruje dalszą część drogi, która dla naszej przewodniczki również była nieznana. Okazało się jednak, że oprócz chaszczy nie ma tam nic ciekawego, więc zawróciliśmy do Blace.
Z Markiem zostajemy tam dłużej, by zjeść obiad w jedynej, czynnej restauracji. Menu nie ma, właściciel wymienia jednym tchem ileś dań, ale oczywiście na pytanie o coś wegetariańskiego stwierdza „No!”. Marek decyduje się na stek z tuńczyka, ja zaś piję piwo zastanawiając się, co mogę sobie sama przyrządzić na campingu. Kiedy danie ląduje na stole, okazuje się, że oboje mamy szansę się najeść. Pieczone ziemniaczki, danie z ziemniaków, czosnku, oliwy i cukinii, wielki kawał steku z tuńczyka oraz spora porcja chleba. Ja zabieram się za pałaszowanie warzyw i kukurydzianego chleba, a Marek za resztę. Wszystko smakuje naprawdę wspaniale. Mniej wspaniała okazuje się cena obiadu – ponad 80 zł za jedno danie. Ok, tuńczyk do najtańszych nie należy, a w sumie jedną porcją najedliśmy się we dwoje. Niemniej tak czy inaczej był to drogi posiłek.
Zbliża się zachód słońca. Wpadamy na camping, porywamy drona i pedałujemy z powrotem na półwysep przy ujściu Neretwy. Jest cudownie i magicznie, czyli tak jak o zachodzie powinno być. Dzięki temu, że wiatr ustał, tafla wody stała się wyjątkowo spokojna, a mącili ją jedynie wędkarze, którzy robili sobie selfie z rybą. No cóż, można i tak!
\
Wieczór spędzamy w towarzystwie polsko-chorwackim, popijając białe wino z lodem i gazowaną wodą. O wyjątkową atmosferę dba Luka, czyli właściciel campingu. Na przykład „staropolskim”, bałkańskim obyczajem wygania mnie do kuchni, żebym pozmywała po naszej trójce szklanki. Nie wiem dlaczego, ale jakoś wcale mnie to nie dziwi.
Na deser zapraszamy Was na filmowe podsumowanie: ujęcia z drona, ujęcia rowerowe oraz timelapsy. Miłego oglądania!
Post Rowerowa Chorwacja. Część 1: Komin, Opuzen, Blace pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Powrót do Chorwacji, Camping Rio i magia spotkań pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Wszystko zaczęło się od maila, jakiego napisała do mnie Beata – właścicielka i założycielka Surfflow, która od tego roku zajmuje się także Campingiem Rio, położonym nieopodal ujścia Neretwy do Adriatyku. Generalnie chciała z nami nawiązać współpracę, polegającą na pomocy w wypromowaniu campingu wśród osób odwiedzających Bałkany. Ponieważ na podobnej zasadzie wsparłam Hostel Polako w Trebinje, bez zastanowienia postanowiłam wesprzeć również Beatę. Przede wszystkim zaproponowałam jej, by napisała swoją historię o tym, jak to się stało, że zaczęła pracować w Chorwacji. Wpis ten jest na blogu już od jakiegoś czasu, jednak zdążył się nieco zdezaktualizować. Beata miała prowadzić camping wraz z poznaną w Chorwacji Polką, jednak suma wielu zdarzeń sprawiła, że ostatecznie prowadzi go z inną znajomą – Dominiką. Oczywiście może pojawić się pytanie – a co ty/wy z tej współpracy macie/będziecie mieć? Zasadniczo nic, oprócz tego, że ostatnich kilka dni spędziliśmy na campingu po prostu za darmo. Dlaczego o tym piszę? By pokazać części osób, że warto sobie pomagać bezinteresownie, wspierać się w działaniach, które zmierzają w podobnym kierunku lub oscylują wokół zbliżonej tematyki. Oczywiście muszę przyznać, że gdyby nie zaproszenie Beaty, pewnie przez następne lata nie zdecydowalibyśmy się na odwiedziny w Chorwacji…
Parę słów o samym Campingu Rio. Położony jest wśród malowniczych sadów mandarynkowych, nad brzegiem morza, od którego oddziela go niezbyt ruchliwa, asfaltowa droga. Tuż obok znajduje się szeroka, piaszczysta plaża z wolno opadającym dnem. Natomiast osoby chcące popływać z maską i rurką, mogą udać się do pobliskiego Blace, gdzie czeka kamieniste dno i lazurowa, przejrzysta woda. Jak przyznaje Beata, sam camping lata świetności miał przed wojną. Po budynkach widać, że nie są najmłodsze, jednak wraz z właścicielem całego terenu – charyzmatycznym Luką oraz przyjaciółmi i współpracownikami z Polski, dokładają wszelkich starań, by nadać im nowej świeżości. Na campingu obozować mogą zarówno osoby dysponujące własnym namiotem, camperem lub przyczepą. Istnieje także możliwość wynajęcia bungalowu lub namiotu. W sezonie (lipiec, sierpień) goście indywidualni mogą wykupić opcję pobytu z wyżywieniem – śniadanie plus obiadokolacja, które przygotowywane jest przez kucharza z Polski. Przede wszystkim jednak Camping Rio jest bazą dla Surfflow, czyli firmy zajmującej się szkoleniem z zakresu windsurfingu i kitesurfingu, organizującej obozy, a także oferującej możliwość wypożyczenia sprzętu wodnego. Okolice ujścia Neretwy są idealne do uprawiania tych konkretnych sportów, gdyż przy dobrej pogodzie, która występuje tam bardzo często, pojawiają się dość silne wiatry termiczne. Zazwyczaj wieje od ok. 12 do jakiejś 17. Wcześniej i później jest zacisznie. Generalnie poza sezonem camping jest miejscem wyjątkowo spokojnym i na swój sposób rozleniwiającym, w dobrym tego słowa znaczeniu. Siedząc w cieniu oliwek, sącząc kawę, można naprawdę zapomnieć o wszystkim. Na ziemię sprowadza jednak Szoja – campingowa maskotka, która upodobała sobie, żeby mnie podgryzać i drapać, natomiast Marka lizać i się do niego tulić. No cóż, nie można się psiej kobiecie dziwić, że jednak woli facetów, aczkolwiek teoretycznie to ja dużo bardziej chciałam się z nią zaprzyjaźniać, niż mój małżonek. A wracając do meritum, w sezonie na campingu dziać się będzie znacznie więcej. Przede wszystkim trwać będą obozy sportowe, np. z jogą oraz będzie można podszkolić się z kitesurfingu i windsurfingu. Jeśli nawet te sporty wodne nie były do tej pory Waszym żywiołem, to ekipa z Surfflow może Wam pomóc postawić pierwsze kite’owe lub windsurfingowe kroki. Zatoka obok campingu i jej naturalne uwarunkowania (np. wiatr wiejący do lądu), są idealne i bezpieczne dla osób, które chcą spróbować czegoś nowego. Ci, którzy nie są aż tak odważni, mogą zdecydować się na przygodę z sup’em (StandUp Paddle, deska z wiosłem), który jest prostym (Marek pływał pierwszy raz i bardzo mu się podobało) i ciekawym sposobem na poznanie walorów okolicznych wysepek. Oprócz tego Rio jest też dobrą bazą wypadową dla tych, którzy chcieliby się powspinać na Hvarze lub w Paklenicy, czy polatać na paralotni w okolicach Mostaru.
Camping Rio
Widok z campingu
Malownicze okolice campingu
Kolejno: Komin, ujście Neretwy, Blace oraz Opuzen
Szoja – psia modelka i gwiazda campingu
Beata i Marek na supie
No właśnie – dla nas camping okazał się doskonałym miejscem, z którego można poznawać nieco bardziej południową część Chorwacji. I choć nie wybraliśmy się do Dubrownika (byliśmy tam w 2012 roku i wystarczy), to odwiedziliśmy Hvar, Korculę i Makarską Riwierę, a także pokręciliśmy się po malowniczej, najbliższej okolicy, zachwycając się Kominem, Opuzen czy Blace. Warto dysponować na miejscu własnym rowerem (Beata daje możliwość wynajęcia jednego roweru, np. po to, by podskoczyć do Blace po zakupy). Dzięki niemu zobaczy się znacznie więcej, niż z okien samochodu, a co więcej daje możliwość dotarcia tam, gdzie auto niekoniecznie wjedzie. Oczywiście trzeba pamiętać o lokalnym, silnym wietrze, który w trakcie jazdy na rowerze stanowi pewne wyzwanie, które jednak nie jest nie do pokonania. Musimy jednak zaznaczyć, że Camping Rio jest przede wszystkim dla tych, którzy lubią miejsca nieco oddalone od dużych miast i kurortów, gdzie nie ma miliona atrakcji, pod postacią hałaśliwych knajpek i stoisk z chińskim badziewiem. Spodoba się tam tym, którzy lubią ciszę, spokój, możliwość próbowania lokalnych specjałów, takich jak wino, oliwa, przetwory (miody, dżemy), ale również świeżych owoców i warzyw. To również idealne miejsce dla amatorów sportów wodnych, spacerowiczów i rowerzystów.
Czy jest jednak coś, co nam się tam nie spodobało? Owszem – spore ilości komarów, które prowadziły swoje krwawe łowy przez kilka wieczornych godzin. Zazwyczaj po pewnym czasie dawały nam spokój. Ale o ile w Polsce żaden nie zdążył nas jeszcze ugryźć, tak z Chorwacji wyjechaliśmy z bąblami. Jednak poza tym drobnym faktem, camping okazał się dla nas miejscem wymarzonym, właśnie dlatego, że jest oddalony od głównego ruchu turystycznego, pozwala naprawdę odpocząć i się zresetować.
Jednak ten majowy wyjazd na Bałkany jeszcze mocniej uświadomił nam, czym jest magia spotkań i co zawdzięczamy blogowi. Przede wszystkim możliwość natrafiania na swojej drodze niesamowitych i inspirujących ludzi. Taka jest właśnie Beata, która zaraża optymizmem i swoim wyluzowaniem oraz pomysłowością, a także służy radą w sprawach planowania wycieczek oraz wprowadzi nawet największego żółtodzioba w świat sportów wodnych. Taka jest też pozytywnie zakręcona Dominika, której po prosu nie można nie lubić. Taki jest również wspomniany wcześniej właściciel campingu – Luka, mający w sobie prawdziwy bałkański czar, który ukrywa pod warstwą lekkiej oschłości i dystansu. Tacy są też przyjaciele Luki, którzy mimo bariery językowej świetnie nawiązali z nami kontakt w trakcie wspólnego picia lokalnego wina. To oni tworzą niepowtarzalną atmosferę tego miejsca i sprawiają, że chce się tam wracać. I według mnie to dla nich, a nie dla piękna Chorwacji, warto odwiedzić Camping Rio. Bo aspekt krajoznawczy w podróżowaniu jest wspaniały, ale największą wartością są spotkania z ciekawymi ludźmi, od których można się naprawdę wiele nauczyć. Gdyby nie blog, pewnie nigdy nasze drogi nie skrzyżowałyby się z drogami Beaty, Dominiki czy Luki. A wystarczyło jedno miejsce, które połączyło nas wszystkich.
Na zdjęciu z Beatą i Szoją. Dominika w tym czasie popłynęła na rejs z Luką i dlatego niestety nie załapała się na wspólne, pożegnalne zdjęcie
Gorąco zachęcamy Was do odwiedziny na Campingu Rio i spotkania z ekipą go tworzącą. Piszemy to szczerze i od serca, a nie dlatego, że ktoś nas o to poprosił. Uważam, że należy wspierać dobre inicjatywy, a jeśli związane są one z Bałkanami, to już tym bardziej. Sami natomiast już kombinujemy, żeby tam wrócić. A im szybciej, tym lepiej!
A gdyby się ktoś pytał, gdzie jest camping, to jest…o tam!
Post Powrót do Chorwacji, Camping Rio i magia spotkań pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>