Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /wp-includes/pomo/plural-forms.php on line 210

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /wp-includes/pomo/plural-forms.php:210) in /wp-content/plugins/wp-super-cache/wp-cache-phase2.php on line 1167

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 77

Warning: "continue" targeting switch is equivalent to "break". Did you mean to use "continue 2"? in /wp-content/plugins/jetpack/_inc/lib/class.media-summary.php on line 87

Warning: Creating default object from empty value in /wp-content/themes/journey/framework/options/core/inc/class.redux_filesystem.php on line 29

Warning: Cannot modify header information - headers already sent by (output started at /wp-includes/pomo/plural-forms.php:210) in /wp-includes/feed-rss2.php on line 8
Prokletije – Bałkany według Rudej http://balkany.ateamit.pl Subiektywne spojrzenie rudej i Marka na Bałkany, podróże i nie tylko! Thu, 07 Jun 2018 07:00:36 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.6 http://balkany.ateamit.pl/wp-content/uploads/2014/12/DSC09337-5497cfcbv1_site_icon-32x32.png Prokletije – Bałkany według Rudej http://balkany.ateamit.pl 32 32 80539066 Dolina Grebaje, czyli trekkingowy i rowerowy powrót po 7 latach http://balkany.ateamit.pl/dolina-grebaje-trekkingowy-rowerowy-powrot/ http://balkany.ateamit.pl/dolina-grebaje-trekkingowy-rowerowy-powrot/#respond Thu, 05 Oct 2017 06:47:15 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=10572 7 lat minęło od mojej pierwszej wizyty w czarnogórskiej części gór Prokletije. Powróciłam tam z Markiem w sierpniu 2017 r.

Post Dolina Grebaje, czyli trekkingowy i rowerowy powrót po 7 latach pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Siedem lat temu byłam po raz pierwszy na Bałkanach. Miałam wtedy okazję odwiedzić dwa kraje – Bułgarię oraz Czarnogórę, gdzie głównie włóczyliśmy się z Tomaszem po tamtejszych pasmach górskich. Wtedy też zawitaliśmy w Dolnie Grebaje (Grbaje, Grebajska dolina), gdzie mogliśmy się przekonać o pięknie gór Prokletije. Wspólnie z Markiem odwiedziliśmy je od albańskiej strony, ale chciałam aby zobaczył je także z czarnogórskiej perspektywy. Do Doliny Grebaje udało nam się dotrzeć w sierpniu 2017 r.

Zmiany, zmiany, zmiany

Dolinę Grebaje (Grbaje) zapamiętałam jako miejsce częściowo dzikie, niezbyt mocno oblegane przez turystów i niesamowicie malownicze. Ostatnia kwestia się nie zmieniła, pozostałe dwie niestety już tak. Do doliny docieramy wieczorem, po wcześniejszym dostaniu mandatu za przekroczenie prędkości (50 €, ale płatne od razu na poczcie już tylko 35 €) oraz problemie z bankomatem w Plav, który po realizacji transakcji oddał kartę, ale nie wydał pieniędzy (na szczęście okazało się, że nie ściągnął kasy z konta). W średnio radosnych humorach jedziemy asfaltową szosą z Gusinje. Po 7 km docieramy do pierwszej nowości w Dolinie Grebaje – punktu poboru opłat za wejście na teren Parku Narodowego Prokletije – 1 € od osoby, 3 € za możliwość nocowania pod namiotem. Po zapłaceniu przejeżdżamy dalej. Mijamy dwie spore knajpy, jednak w żadnej z nich nie rozpoznaję Eko Katunu Grebaje, przy którym nocowałam 7 lat temu z Tomaszem. Docieramy do sporej polany, na której po jednej stronie drogi jest bacówka, a po drugiej kilka wiat piknikowych. Tam też rozbijamy obozowisko. Po analizie sytuacji dochodzę do wniosku, że pierwsza z większych restauracji, to dawny Eko Katun, który obecnie zmienił nazwę i po części wygląd. Wieczór spędzamy podziwiając rozgwieżdżone niebo oraz groźne szczyty gór Prokletije górujące na Doliną Grebaje.

Z Doliny Grebaje do skalnego okna

Poranek budzi nas chłodem oraz wszechogarniającą wilgocią panująca w dolinie. Również to nie zmieniło się w ciągu ostatnich 7 lat. Słońce na jej dno dociera powoli, lecz zanim wyruszyliśmy na trekking zdążyło oświetlić także nasze obozowisko.

Grebaje kemping

Po śniadaniu idziemy w góry. Wybieramy szlak, który miałam okazję przejść 7 lat temu, a który wydawał się odpowiedni na krótką wędrówkę, gdyż tego samego dnia planowaliśmy przenieść się do położonego po albańskiej stronie Vermosh (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że zmienimy plany). Z polany udajemy się w górę doliny i na kolejnej sporej łące odbijamy w lewo, za oznaczeniami szlaku. Ten mozolnie i stromo wspina się po zboczu. Szlaki wychodzące z Doliny Grebaje w większość są dość wymagające, gdyż jest ona bardzo głęboka i dostanie się w wyższe partie gór wymaga dość męczącego trekkingu. Na szczęście po 9 rano nasza część szlaku jest jeszcze w cieniu, więc cieszymy się nieco przyjemniejszą temperaturą. Po godzinie marszu docieramy do skrzyżowania szlaków – na lewo można skręcić do skalnego okna, a bardziej w prawo na jeden z wyższych w okolicy szczytów. Wahamy się chwilę, ale ostatecznie skręcamy w stronę okna.

Grebaje

Grebaje

Prokletije

Prokletije

Grebaje

Grebaje

Tu szlak jest w nieco gorszym stanie i jego oznaczenia odrobinę znikają na piargach. Sama wspinaczka przez skalne okno jest bardziej wymagająca niż tych kilka lat temu, gdyż umieszczona tam stalowa lina praktycznie przestała istnieć. Na szczęście da się bezpiecznie pokonać ten odcinek. A z okna rozciąga się przepiękny widok na góry Prokletije, również ich albańską część, gdzie widać trawiący je pożar. Do Doliny Grebaje schodzimy szlakiem wiodącym przez wyjątkowo paskudne i mało przyjemne piarżysko. Częściowo próbujemy je ominąć, a częściowo zsuwamy się po luźnych kamieniach. Później czeka nas długie i żmudne zejście przez las.

Prokletije

Prokletije

Prokletije

Szybka zmiana planów

Po dotarciu do Doliny Grebaje zasiadamy w katunie Mali Karanfili. Zamawiamy po zimnym piwie i szopskiej sałacie. Generalnie o ile w górach spotkaliśmy raptem tylko 3 osoby, o tyle w dolinie jest naprawdę tłoczno. Jednak jak widać, 99% docierających tu turystów nie decyduje się na dalszą wędrówkę. Jeśli chodzi o sam katun, to piwo jest drogie, a szopska jest wyjątkowo niesmaczna z racji gorzkich ogórków. Jednak mimo tych drobnych mankamentów dochodzimy do wniosku, że do Albanii pojedziemy następnego dnia i jeszcze pokręcimy się po dolinie i jej okolicach. Jednak zamiast pieszej wycieczki, wsiadamy na rowery. Najpierw jedziemy na sam kraniec doliny, gdzie spotykamy stado krów powoli wracające z całodziennego popasu. Później chcemy dojechać do katunu położonego w wyższej partii gór, jednak wiodąca tam droga dość mocno nas zniechęca i postanawiamy zjechać do Gusinje. No właśnie, czeka nas przyjemny, widokowy zjazd do miasteczka, lecz powrót będzie pod górkę. Jednak tym postanawiamy się zacząć przejmować później.

Grbaje

Gusinje

W Gusinje zasiadamy obok piekarni i pałaszujemy pyszne burki z serem. Później robimy objazd miasteczka, który kończymy obok sklepu, by zaopatrzyć się w zapas zimnego picia. Tam zaczepia nas rowerzysta ze Szkocji – Andy, który jak się okazało jeździ po tutejszych górach, szlakami, które bardziej nadają się dla pieszych niż na rower, jednak on był zachwycony (no może nie zawsze, bo czasami narzekał na pchanie roweru po stromym stoku, ale poza tym pokochał bałkańskie klimaty i tutejsze pejzaże). Wypijamy wspólnie piwo dyskutując o podróżach, rowerach i Bałkanach. Godzinę później Andy wraca do swojego hotelu, a my wyruszamy w drogę powrotną do Doliny Grebaje. Okazało się, że pod górę trasa ta jest równie przyjemna, jak podczas zjazdu. Dodatkowo mamy więcej czasu, by podziwiać widoki.

Gusinje

Grbaje

Alipašini Izvori czyli śmietnik po albańsku

Drugiego dnia Dolina Grebaje wita nas sporym zachmurzeniem i nieco niższą temperaturą. Zwijamy obozowisko i zjeżdżamy do Gusinje, gdzie wpadamy do piekarni po coś dobrego na śniadanie. Ponieważ Marek nie miał gdzie zaparkować, przystanął na ulicy i włączył awaryjne (co zresztą czyniło większość osób, które kręciły się po okolicy). Niestety Kiankowy akumulator zbuntował się przeciwko takiemu traktowaniu i postanowił się rozładować. Po wyrzuceniu z auta tony naszych bagaży, udało nam się dostać do kabli. Po chwili, dzięki uprzejmości pana instruktora nauki jazdy, Kianka mogła się naładować, a my ruszyć dalej. Zanim jednak skierowaliśmy się ku czarnogórsko-albańskiemu przejściu granicznemu, postanowiliśmy odwiedzić Alipašini Izvori, czyli źródła Alego Paszy, położone pomiędzy Gusinje a Vusanje. Miejsce to zapamiętałam jako wyjątkowo malownicze. Niestety, kiedy tam docieramy okazuje się, że dzień czy dwa wcześniej odbywał się tam koncert, po którym w całej okolicy, jak i w krystalicznie czystej wodzie leżą tony śmieci. Wśród nich przechadzały się indyki, a jeden dorodny indor chciał mnie przegonić z drewnianej kładki ustawionej nad źródłami. W nieco mniej zaśmieconym zakątku zasiadamy, by zjeść śniadanie. Wtedy odkrywam, że mój burek z serem przeistoczył się w burka z mięsem. Miało być tak smacznie, a wyszło jak zwykle. Bycie wegetarianką pod tym kątem jest czasami frustrujące.

Alipašini Izvori

Alipašini Izvori

Alipašini Izvori

Alipašini Izvori

Oczywiście na deser mamy dla Was filmowe podsumowanie całej wycieczki:

Post Dolina Grebaje, czyli trekkingowy i rowerowy powrót po 7 latach pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/dolina-grebaje-trekkingowy-rowerowy-powrot/feed/ 0 10572
Istog i okolice, Peć oraz Rugovska Klisura http://balkany.ateamit.pl/istog-okolice-pec-oraz-rugovska-klisura/ http://balkany.ateamit.pl/istog-okolice-pec-oraz-rugovska-klisura/#respond Thu, 27 Apr 2017 06:35:51 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=9506 Na północy Kosowa odwiedziliśmy Istog, Peć oraz Rugovską Klisurę i niesamowite Góry Prokletije.

Post Istog i okolice, Peć oraz Rugovska Klisura pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Po pobycie nad Jeziorem Gazivoda skierowaliśmy się na północny-zachód Kosowa, by odwiedzić Peć oraz Rugovską Klisurę. Jednak po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Istogu, który okazał się być miejscem mocno rozwijającym się pod kątem turystyki. I nawet deszczowa, burzowa pogoda nie popsuła naszych planów na zwiedzanie i krótki trekking.

Dojazd do Istogu i spotkanie z policją

Z okolic Jaziora Gazivoda udaliśmy się do miejscowości Zubin Potok, w której to powinno znajdować się odbicie na Peć. Okazało się być ono tak niepozorne, że jadąc kompletnie je przeoczyliśmy, stąd musieliśmy zapytać o drogę. Napotkany w miejscowości mężczyzna wskazał nam wąską szosę między domami, stwierdzając, że jej właśnie szukamy. Droga okazuje się być w kiepskim stanie, więc dopytujemy się naszego rozmówcy, czy damy radę gdziekolwiek nią dojechać. Mężczyzna przytakuje i mówi, że jest ok. Wierzymy mu na słowo i rozpoczynamy żmudną podróż. Na dłuższym odcinku droga ta nie ma w ogóle nawierzchni, gdyż trwa jej przebudowa. Na szczęście leżący na niej szuter jest dobrze ubity, więc Kianka jest w stanie rozwinąć nieco większą prędkość. Plusem tej trasy jest niewątpliwie to, że jest szalenie widokowa. Wiedzie bowiem przez pasmo Mokrej Gory, przecinając pokryte łąkami malownicze zbocza. Na zjeździe do głównej szosy wiodącej do Peciu, zatrzymuje nas patrol policji. Proszą o nasze paszporty oraz o prawo jazdy Marka. Coś tam spisują, później proszą o otworzenie bagażnika. Pytają się również, gdzie nocowaliśmy i dokąd jedziemy. Tłumaczymy więc, że obozowaliśmy nad Jeziorem Gazivoda, a naszym kolejnym celem jest Peć. Bez zbędnych wyjaśnień oddają nam nasze dokumenty, po czym pokazują, którą drogą najszybciej dojedziemy do głównej szosy (staliśmy bowiem na skrzyżowaniu).

droga do Istogu

Istog

Istog i okoliczne atrakcje

Po spotkaniu z policją stwierdziliśmy, że udamy się do Istogu, który przewodnik wyd. Bradt opisywał, jako miasto, w którym nic nie ma. Uznaliśmy to za wystarczającą rekomendację, by mimo wszystko tam zajrzeć i przekonać się, czy rzeczywiście jest tak, jak autor to opisał. Szybko miało się okazać, że nie do końca miał rację. Dzięki funduszom unijnym w mieście i jego najbliższych okolicach powstały szlaki piesze i rowerowe, a dzięki dość licznym mapkom, można zapoznać się z okolicznymi atrakcjami. Po śniadaniowych zakupach w piekarni, udajemy się do źródeł rzeki Istog (Buni i Istogut), znajdujących się powyżej miasta. Prowadzi tam asfaltowa szosa, na końcu której znajduje się niewielki parking (częściowo w budowie), są też wiaty, ławeczki oraz tablice informacyjne. Źródło rzeki Istog wybija bezpośrednio ze skalnego zbocza i ma moc 2500 litrów/sekundę. Stanowi również ujęcie wody pitnej dla Istogu oraz okolicznych miejscowości. Stąd też nie można podejść bezpośrednio do źródła, które jest ogrodzone. W jego pobliżu pałaszujemy śniadanie i planujemy dalsze zwiedzanie.

Istog

Istog

Istog

Istog

Istog

Naszym kolejnym punktem na trasie jest urokliwy, kamienny młyn wodny (Qelë Bicit) w miejscowości Vrellë, do którego prawie nie trafiamy, gubiąc drogowskazy. Mimo pewnych komplikacji nawigacyjnych, ostatecznie do niego docieramy. Sam budynek nie jest może zbyt wielki, ale ma w sobie sporo czaru. Wciąż pełni swoją funkcję i mieli ziarna, o czym świadczy tabliczka z wypisaną ceną za kilo mąki.

młyn Vrelle

W drodze do Peciu zatrzymujemy się jeszcze w miejscowości Banja, znanej z gorących źródeł. Jedyne baseny, jakie namierzamy, znajdują się w części zrujnowanego, dość okropnego kompleksu hotelowego. Zabiegi i kąpiele cieszą się tam sporym zainteresowaniem, o czym świadczy ilość wchodzących i wychodzących stamtąd osób (wejście na basen kosztuje 4 €). My jednak nie decydujemy się na kąpiel i po krótkim spacerze w pobliskim parku, jedziemy do Peciu.

Banje

Peć i pouczająca wizyta w muzeum

Peć (albań. Peja, Pejë, serb. Пећ) to piąte co do wielkości miasto Kosowa, położone blisko zachodniej granicy, u podnóża gór Prokletije. Znany jest przede wszystkim ze względu na znajdujący się na jego terenie monastyr Pećka Patrijaršija, który wpisany jest na listę UNESCO. Samo miasto wita nas w sierpniu korkiem wjazdowym i zapchanymi parkingami w centrum. Dłuższą chwilę zajmuje nam znalezienie miejsca, w którym moglibyśmy zostawić Kiankę. Ostatecznie trafiamy na nieco mniej zapełniony parking, gdzie cały dzień parkowania kosztuje 1 €. Wyruszamy na spacer po mieście, który swój pierwszy przystanek ma po przejściu kilkuset metrów, w kawiarni, gdzie wypijam zimą i słodką frappe, wsłuchując się w gwar rozmów, toczących się przy sąsiednich stolikach.

Peć

Peć

Następnie idziemy wzdłuż rzeki (Pećka Bistrica), by odwiedzić Muzeum Etnograficzne, znajdujące się w starym, tureckim domu. Bilet wstępu kosztuje 1 € od osoby. Po muzeum oprowadza nas jego pracownik, a zarazem archeolog zajmujący się badaniem terenu Kosowa. Na wystawę składa się część etnograficzna, prezentująca wnętrze kuchni i pomieszczeń do wypoczynku w typowym, tureckim zajeździe. Zobaczyć też można przykłady tradycyjnych strojów z tych stron oraz biżuterię. Część archeologiczna wystawy jest znacznie mniejsza, jednak nasz przewodnik, z racji swego zawodu, poświęca jej dużo więcej czasu i uwagi. Jego opowieściom nie ma końca, w szczególności o potędze Albańczyków, od których wywodzą się wszyscy ludzie na Bałkanach, a którym wszystko praktycznie zabrano. W tym temacie wolimy się nie wypowiadać i dajemy pracownikowi muzeum się wygadać. Później rozmawiamy też o podróżach i życiu w Kosowie oraz Polsce.

U nas pracuje się, żeby żyć, a nie żyje się, żeby pracować. Może nie jesteśmy bogaci, ale przynajmniej cieszymy się życiem.

Peć

Peć

I naszym zdaniem to w Kosowie widać. Ludzie spędzają dużo czasu w gronie znajomych, chodzą do restauracji i knajp, a ulice miast są wypełnione spacerowiczami. Może bogactwa tam nie widać, ale skrajnej biedy również nie zaobserwowaliśmy. I choć sytuacja Kosowa na arenie światowej może wciąż nie jest idealna, to sami mieszkańcy tego kraju rzeczywiście cieszą się z tego, co mają. Po pobycie w muzeum decydujemy się na spacer także po wyremontowanej części bazarowej, gdzie kupić można wszystko: od podróbek markowych ubrań, po wszelkiej maści pamiątki związane z Albanią. Wracamy do auta, gdy nad miasto nadciągają ciemne chmury i zaczyna padać deszcz.

Peć

Peć

Peć

Rugovska Klisura i Góry Prokletije

Mimo kiepskiej pogody i krążących po okolicy burz, decydujemy się wyruszyć wgłąb doliny rzeki Pećka Bistrica, zwanej Rugovską Klisurą. Dolina ta została wyżłobiona w wapiennych skałach, tworząc spektakularne widoki. Wzdłuż rzeki wiedzie asfaltowa szosa, która wije się i przeciska przez skalne tunele. Od szosy odbijają liczne szlaki piesze i rowerowe. Trafiamy także na jedną via ferratę, którą jednak można pokonać tylko i wyłącznie z przewodnikiem, gdyż wejście na nią jest zablokowane przez metalowe drzwi zamknięte na kłódkę. Kawałek dalej, w miejscu, gdzie rzeka ma nieco szersze koryto, natrafiamy na coś, co w szeroko rozumianym pojęciu można by określić jako „instalację artystyczną”. Otóż na skałach, pomiędzy którymi płynęła woda, ustawione były najróżniejsze rzeźby czy inne twory, wykonane z rzeczy kompletnie do siebie niepasujących. Autor tej instalacji chyba też mieszka w tym miejscu, a w każdym razie tak wywnioskowaliśmy po postawionym tam szałasie i namiocie. Co ciekawe, wejście na teren tego osobliwego tworu kosztuje 0,2 €. My jednak jedziemy dalej, gdyż naszym celem było Boge.

Rugovska Klisura

Rugovska Klisura

Rugovska Klisura

Boge i okolice

W trakcie podróży do tej górskiej miejscowości dopada nas ulewa, która na szczęście dość szybko się kończy. Po jakiś 20-30 min jazdy docieramy do Boge, w którym podobnie jak i w całej dolinie, znaleźć można liczne hotele oraz restauracje, a zimą funkcjonuje tu mały ośrodek narciarski. Niestety znaleźć też można w tej okolicy ogromne ilości śmieci, które walają się przy drodze, jak i zalegają w okolicznych lasach. Robi to naprawdę smutne wrażenie, gdyż wokół jest tak piękna i dziewicza przyroda, że wypadałoby o nią zadbać. Niestety spora większość mieszkańców Kosowa nic sobie z tego nie robi. Wszędzie tam, gdzie piknikują lub parkują, czy to na polanach, w lesie czy wzdłuż potoków, leżą ogromne ilości wszelkiej maści odpadów. Mówiąc delikatnie – szlag nas trafia.

Boge

Kiankę parkujemy na końcu Boge, w miejscu, gdzie kończy się asfalt. Następnie idziemy szutrową drogą nieco bardziej na wschód, podążając za oznaczeniami szlaku, mając w planach dotrzeć na niewielką skałę górującą nad okolicą. Na większym skrzyżowaniu odbijamy w lewo, a następnie kierujemy się przez łąkę, na której pasie się kilka krów. Po jakiś 10 minutach marszu docieramy do celu. Skała znajduje się poniżej szczytu Maja Szarit i rozciąga się z niej fenomenalny widok na Boge oraz otaczające je szczyty gór Prokletije. Do miejscowości wracamy drogą wiodącą nieco bardziej naokoło, wzdłuż doliny. Całość trasy miała jakieś 6 km i gdyby nie pogoda, to rozszerzylibyśmy ją o szczyt Maja Szarit. Po powrocie do auta zaczynamy zjeżdżać z powrotem w stronę Peciu. Zatrzymujemy się jednak w okolicy dziwnej instalacji artystycznej, by w restauracji obok Zip Line zjeść obiad. Wtedy też nadciąga potężna burza, która umila nam czas szumem deszczu oraz głośnym dudnieniem grzmotów. W międzyczasie okazuje się, że właściciel lokalu całkiem nieźle mówi w języku polskim. Oferuje, że przygotuje dla nas specjalną pizzę wegetariańską. Czegoś takiego jeszcze nie jedliśmy. Na pizzy oprócz sera i sosu pomidorowego była starta marchewka, posiekana nać pietruszki, ostre papryczki i oliwki. Wszystko to tworzyło wyborną kombinację smakową. Za ten przepyszny obiad płacimy całe 5 €. W ulewnym deszczu żegnamy się z Peciem i górami Prokletije.

Boge

Boge

Boge

Boge

 

 

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Post Istog i okolice, Peć oraz Rugovska Klisura pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/istog-okolice-pec-oraz-rugovska-klisura/feed/ 0 9506
10 zdjęć z drona, dzięki którym pokochacie Albanię http://balkany.ateamit.pl/zdjec-drona-pokochacie-albanie/ http://balkany.ateamit.pl/zdjec-drona-pokochacie-albanie/#comments Sun, 30 Oct 2016 16:06:29 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=7985 Ciągle rozważacie, czy wybrać się do Albanii? Naszych 10 dronowych zdjęć przekona Was, że warto dać temu państwu szansę.

Post 10 zdjęć z drona, dzięki którym pokochacie Albanię pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Posiadanie drona ma sporo plusów. Jednym z nich jest nabranie dystansu wobec znanych i odwiedzanych miejsc. W 2016 roku po raz pierwszy udaliśmy się do Albanii z dronem i na nasz ulubiony, bałkański kraj mogliśmy spojrzeć z nowej perspektywy. Teraz dzielimy się nią z Wami w tym zdjęciowym wpisie. Sądzę, że pokochacie Albanię od pierwszego wejrzenia, a raczej obejrzenia.

W górach jest wszystko, co kocham(y)….

Albańskie góry potrafią rozkochać w sobie każdego. Skalne turnie sąsiadują z zielonymi, łagodnymi zboczami. A wśród nich skryte są niewielkie miejscowości, w których górale mieszkają przez kilka miesięcy w roku. Życie tu nie jest proste, ale przepełnione bliskością z przyrodą i jej cyklami. Za pomocą drona uchwyciliśmy kilka obrazków z gór Prokletije oraz okolice Theth. Czyż nie jest tam cudownie?

Theth

Theth

droga do theth

Leqet e hotit

Morza szum…

Albańskie wybrzeże to główny wabik, który przyciąga do Albanii turystów z różnych stron świata. Jest wyjątkowo urozmaicone. Znaleźć na nim można zarówno długi, piaszczyste plaże, jak i skalne zbocza gór schodzące wprost do morza. Najbardziej spektakularny odcinek linii brzegowej ciągnie się od przełęczy Llogara, aż po Ksamil. Jednak również nieco bardziej na północy zobaczyć można piękne i ciekawe miejsca, jak choćby Półwysep Rodonit. Z góry albańskie wybrzeże prezentuje się jeszcze bardziej niesamowicie. Przy okazji, dzięki dronowym ujęciom odkryliśmy kilka plaż, o których istnieniu nie mieliśmy zielonego pojęcia.

Rodonit

Rodonit

Llogara

Palase

Ksamil

Manastrit

Mamy nadzieję, że dzięki nam pokochacie Albanię i albo pojedziecie do niej po raz pierwszy, albo będziecie odwiedzać ją jeszcze kilkukrotnie. Choć to niewielki kraj, to ma naprawdę wiele do zaoferowania i potrafi zaskakiwać na każdym kroku oraz podczas każdego lotu.

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Post 10 zdjęć z drona, dzięki którym pokochacie Albanię pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/zdjec-drona-pokochacie-albanie/feed/ 4 7985
Theth – Niebieskie Oko, wodospad Grunasi i spotkania na szczeblu międzynarodowym http://balkany.ateamit.pl/theth-niebieskie-oko-wodospad-grunasi-spotkania/ http://balkany.ateamit.pl/theth-niebieskie-oko-wodospad-grunasi-spotkania/#comments Sun, 16 Oct 2016 13:35:26 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=7808 Theth to najbardziej znana górska miejscowość w Albanii. Cieszy się ogromną popularnością wśród turystów z całego świata. Czy warto się do niej wybrać? Co zobaczyć w ciągu jednego dnia?

Post Theth – Niebieskie Oko, wodospad Grunasi i spotkania na szczeblu międzynarodowym pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Jest jakaś 8 rano, a wokół namiotu drepczą kury, co chwilę przeganiane przez właścicielkę pensjonatu, obok którego robiliśmy namiot. Kiedy wychodzimy na zewnątrz możemy się w pełni przekonać, w jak uroczym miejscu jesteśmy. Kamienny dom, w którym mieszka nasza gospodyni, robi wrażenie dość surowego, ale jego wnętrze jest na swój sposób przytulne. Podwórze skryte w cieniu drzew, porasta soczyście zielona trawa. Choć jest wcześnie, już powoli robi się ciepło, co stanowi zapowiedź upalnego dnia. Na niebie nie ma śladu po chmurach, które jeszcze kilkanaście godzin wcześniej straszyły nas podczas zjazdu do Theth.

Nasz nocleg w Theht – Dritan Tethorja

Tak, jak wspominałam we wpisie o naszej drodze do Theth, nie udało nam się zjechać do samej wsi. Zatrzymaliśmy się w pensjonacie, który znajduje się nieco powyżej niej, jakieś 2 km od jej centrum. Był to w sumie strzał w dziesiątkę, bo nie dość, że trafiliśmy w gościnne, albańskie progi, to dodatkowo poznaliśmy przesympatyczną parę z Niemiec. Pensjonatem Dritan Tethorja zajmuje się młoda gospodyni, jej mama oraz córeczka na oko mająca jakieś 8 lat. Jest też mąż gospodyni, który pracuje jako kierowca furgonu kursującego na trasie Szkodra – Theth – Szkodra. W górskim domu bywa rzadko, bo w sezonie cały czas jeździ, gdyż ruch w interesie jest duży. My decydujemy się spać pod namiotem, za co płacimy 5 €/noc. Mamy dostęp do łazienki oraz prądu, więc nie jest źle. Pierwszego wieczora po przyjeździe, decydujemy się zjeść w pensjonacie obiad. Płacimy 5 € od osoby i otrzymujemy prawdziwą ucztę. Każde z nas ma swoje danie – ja wegetariańskie, Marek mięsne, do tego wielka micha sałatki, dwa rodzaje pieczywa (w tym tradycyjne, kukurydziane) oraz piwo i woda. Nie byliśmy w stanie wszystkiego przejeść, podobnie zresztą jak para z Niemiec, która jadła posiłek przed nami. Wieczorem jest dość chłodno, ale w miłym towarzystwie czas płynie szybko i nawet nieco niższa temperatura w niczym nam nie przeszkadzała. Nasi niemieccy towarzysze przylecieli do Albanii samolotem, wynajęli na miejscu auto, lecz do Theth przybyli busem, gdyż wypożyczalnia zastrzegła sobie, że nie mogą pojechać w tę część gór Prokletije. Na następny dzień mieli podobne plany, jak my, czyli odwiedziny w Niebieskim Oku (Syri i Kalter). Natomiast dwa dni później wybierali się na trekking do Valbony, a kolejnego dnia na rejs po Jeziorze Koman i powrót do Szkodry, gdzie zostawili auto. My dysponowaliśmy tylko jednym, pełnym dniem na pobyt w tych okolicach, więc musieliśmy w tym czasie zobaczyć jak najwięcej.

Dritan Tethorja

mała Albanka

Dritan Tethorja

Z Theth do Nderlysaj

O Albanii można powiedzieć, że kraj ten ma niebieskie oczy. Jedno oko znajduje się kilkadziesiąt kilometrów od Sarandy, drugie zaś skryte jest wśród skalnych zboczy gór Prokletije. O ile to pierwsze mieliśmy już „odhaczone”, o tyle drugie wciąż było na naszej liście miejsc do zobaczenia. Po szybkim śniadaniu wyruszamy na trekking. Nasi znajomi z Niemiec nieco dłużej zbierali się do wyjścia, więc ustalamy, że pewnie zobaczymy się gdzieś na szlaku. Schodzimy szutrową drogą do wsi, przy okazji oceniając stan nawierzchni. Dochodzimy do wniosku, że gdyby nie późna pora, to poprzedniego dnia spokojnie zjechalibyśmy do centrum Theth. Nie żałujemy jednak podjętej decyzji, bo nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Próbujemy nieco skrócić drogę do Theth i obieramy skrót, który ścina część zakrętów. Niestety szybko okazuje się, że nie był to dobry wybór. Docieramy bowiem do rzeki, gdzie zerwany jest most i nijak nie jesteśmy w stanie przejść przez rwący nurt wody. Wracamy więc do głównej szosy i nią schodzimy do skrzyżowania, które znajduje się obok betonowego mostu wiodącego do Theth. Nie idziemy jednak do samej wsi, lecz obieramy kamienisto-szustrową drogę, prowadzącą do wsi Nderlysaj. Z niej zaczyna się szlak do Niebieskiego Oka. Jest upalnie a droga do Nderlysaj jest dość nudna i żmudna. Mijamy przy niej małą elektrownię wodną, która dostarcza prąd do okolicznych wiosek. Widoki na trasie są w sumie ładne, ale sporą część czasu idzie się pośród mniej lub bardziej gęstych krzaków. Po naszej lewej stronie towarzyszy nam kanion rzeki Thethit, który stanowi dość malowniczy dodatek do surowego, górskiego krajobrazu. Gdy zbliżamy się do wsi Nderlysaj, teren nieco się spłaszcza, pojawiają się sporej wielkości skalne usypiska. Przecinamy pełen wąskich potoczków teren i docieramy do Nderlysaj. Zatrzymujemy się przy pierwszym z domów, gdzie kupujemy zimne piwo i zasiadamy w cieniu drzew obserwując gang kaczek grasujący wśród stolików.

Theth

Prokletije szlak

Nderlysaj

Nderlysaj

Niebieskie Oko trekking

Po zasłużonym odpoczynku wyruszamy do Niebieskiego Oka. Gospodyni niewielkiej knajpki, do której zawitaliśmy, pokazuje nam, którędy mamy iść. Okazuje się, że musimy pokonać kilka płotków, przez które przerzucone są niewielkie drabiny. Po krótkiej wędrówce docieramy do potoku Lumi Zi, który w skałach wyrzeźbił rozliczne zagłębienia, w których kąpią się spragnieni ochłody turyści. Tu też znajduje się niewielka knajpka, przy której stworzony został jeden większy „basen”, służący również jako lodówka dla napoi w puszce. Właściciel mini baru zachęca nas do zatrzymania się na kawę lub rakiję, ale my stwierdzamy, że wpadniemy tu po zejściu z Niebieskiego Oka.

Lumi Zi

Szlak do Syri i Kalter początkowo wiedzie dość płaskim terenem, wzdłuż potoku Lumi Zi. Od miejsca, do którego dojeżdżają niektóre terenówki, rozpoczyna się nieco bardziej stroma droga. Nie wiemy ile dokładnie jest stopni, ale oboje czujemy, że nasze wewnętrzne termostaty zaczynają się ostro przegrzewać. Do celu szliśmy jakieś 40 min. Zanim jednak usiądziemy nad lodowatą wodą Niebieskiego Oka, musimy pokonać dość długą, drewnianą drabinę, następnie przejść wzdłuż potoku i po chwili jesteśmy na miejscu. Niebieskie Oko w górach Prokletije rzeczywiście jest urokliwe. Nie jest to jednak źródło, jak w przypadku Syri i Kalter na południu kraju. To po prostu niewielkie jeziorko, do którego wpada niezbyt wysoki wodospad. Woda w Oku jest przeraźliwie zimna, lecz mimo to znajduje się paru śmiałków, którzy do niej wskakują. Wśród nich są trzy starsze, wyjątkowo rozgadane Hiszpanki, które wprawiają nas w osłupienie, gdyż bez zbędnych przygotować wskakują w lodowatą toń. Nawet Marek, któremu żadna temperatura wody nie jest straszna, tym razem sobie odpuścił.

Prokletije

Niebieskie Oko

Syri i Kalter

Syri i Kalter Prokletije

Syri i Kalter Prokletije

Przy Syri i Kalter można zakupić zimne napoje, a powyżej niego, na drzewach, znajduje się niewielka restauracja. Stoliki ustawione są na platformach, które umiejscowione są wśród gałęzi. Nie decydujemy się tu jednak dłużej zostać, gdyż kusi nas relaks nad potokiem Lumi Zi, przy wejściu na szlak. Schodzimy więc do skalnego i wodnego raju, który wyrzeźbił górski potok Zi. Niestety nie wzięłam kostiumu kąpielowego, w czym byłam odosobniona, bo większość przybywających tu osób miało ze sobą stroje do pływania. Marek jest w siódmym niebie, ja mogę co najwyżej zanurzyć w przyjemnie chłodnej wodzie nogi i przyglądać się, jak wszyscy wokół dobrze się bawią. Pijemy też zimną Tiranę, która w panujący upale smakuje niczym ambrozja. Przy potoku spotykamy też dwójkę Polaków, którzy zmierzali na Qafe Thore, przez którą przechodzi szutrowy odcinek drogi do Theth. Chwilę z nimi rozmawiamy, by po 16 wyruszyć w drogę powrotną.

Lumi Zi

Lumi Zi

Lumi Zi

Koszulkowe spotkanie i niezapomniana jazda furgonem

Jakiś czas przed wyjazdem na Bałkany, od zaprzyjaźnionej, rowerowej marki Foog Wear, kupiliśmy koszulki, które dodatkowo zostały opatrzone logiem naszego bloga. T-shirt to t-shirt, zazwyczaj nie ma w nich nic nadzwyczajnego. Okazało się jednak, że nasze ubrania przyczyniły się do trzech interesujących spotkań i rozmów w trakcie pobytu w Theth. Gdy tylko odeszliśmy od potoku Lumi Zi, spotkaliśmy Piotrka, który zagaduje nas o szlak do Niebieskiego Oka. Przy okazji zwraca uwagę na nasze koszulki, stwierdza, że są mega, a później w rozmowie już przez facebooka, dopytuje się, skąd je wytrzasnęliśmy i czy sami je zaprojektowaliśmy. My tylko dorzuciliśmy do nich logo, natomiast ich całokształt stworzony został przez Foog. Żegnamy się z pełnym pozytywnej energii Piotrkiem, który w te okolice przyjechał z ekipą dysponującą kilkoma terenówkami, która rozstawia obozowisko poniżej progu skalnego, nad którym znajdują się skalne „baseny”.

Foog koszulki

Ponieważ jest dość późno i nie bardzo uśmiecha nam się piesza wędrówka tą samą, nudną drogą do Theth, decydujemy się na przejazd furgonem. Początkowo nie jesteśmy w stanie znaleźć kierowcy busa, by zapytać się, czy ma wolne miejsca. Z pomocą przychodzi nam albańska para, która próbuje go namierzyć. Po 16 w końcu się pojawia i informuje nas, że możemy z nim jechać. Koszt jest dość duży, bo 500 leków od osoby, co daje jakieś 30 zł za kilkunastokilometrową przejażdżkę. Jednak dla zaoszczędzenia czasu przymykamy oko na ten wydatek. Sama podróż furgonem to doświadczenie niezapomniane i raczej nie dla osób, które mają chorobę morską lub lokomocyjną. W trakcie wszyscy pasażerowie są wybujani, wytrzęsieni i poobijani od uderzania różnymi częściami ciała w siedzenie na przeciwko lub w sufit. Ogólnie nieźle się przy tym bawimy.

Theth czyli jak historia została zjedzona przez masową turystykę

Wysiadamy w Theth. Po kilku sekundach orientuję się, że zostawiłam w busie czapkę z daszkiem. Niestety ten zdążył już odjechać spory kawałek i nawet puszczając się za nim pędem, nie byłam w stanie go dogonić. Zła na swoje gapiostwo, drepczę za Markiem w głąb wsi. O Theth słyszeliśmy wiele, zarówno opinii pozytywnych, jak i negatywnych. My dość szybko wyrabiamy sobie na jego temat własne zdanie. Jeśli planujecie się tam wybrać, aby lepiej poznać historię i kulturę górali północnoalbańskich, to raczej nie macie tu czego szukać. Wszystkie domy (a jeśli nie wszystkie, to ich 90%) zostały przerobione na hotele lub pensjonaty. Owszem, są kamienne i całkiem ładne, ale widać, że dostosowano je do przyjmowania gości z zagranicy, co wiąże się z lepszymi lub gorszymi przeróbkami. Jedyny, ważny zabytek, czyli kulla – kamienna wieża odosobnień, jest trochę osamotniona w krzewieniu kultury tego regionu. Notabene przy niej znajduje się darmowy camping, a raczej miejsce biwakowe. Jeśli chodzi o mieszkańców Theth, to od najmłodszych po najstarszych, wszyscy nastawieni są na zarobek. Dodać należy, że w porównaniu z Valboną, ta miejscowość jest sporo droższa. Ale czy ciekawsza? Śmiemy wątpić. No dobrze, ale może widoki chociaż są ładne? Są, ale chyba Valbona i jej okolice pod tym kątem zrobiły na nas większe wrażenie. Niestety dla nas Theth to spore rozczarowanie, w szczególności, że próbowaliśmy się do niego dostać trzy razy i dopiero za czwartym udało nam się do niego dojechać. Po tylu latach odwiedzania Bałkanów i samej Albanii, nasze wymagania co do miejsc naprawdę wzrosły i efekt „wow” nie tak łatwo u nas wywołać. Tu go zabrakło.

Theth

Theth

Theth

Theth

Theth

Theth kulla

kulla

Wodospad Grunasi i rudej walka z alergią

Po krótkiej przechadzce po Theth decydujemy się na nieco dłuższy spacer do wodospadu Grunasi. Ze wsi wiedzie do niego całkiem przyjemny szlak, który najpierw prowadzi wzdłuż kanionu, a następnie mija kilka domów i trawersuje porośnięte niewysokimi drzewami i krzewami zbocze. To naprawdę świtna trasa, którą bez problemu przejdzie każdy, nawet mniej wprawiony piechur. Ja generalnie uwielbiam chodzić, a po górach wręcz uwielbiam. Niestety cały, sierpniowy wyjazd na Bałkany „umilała” mi potworna wprost alergia. O ile w Polsce w ogóle mnie nie męczyła, o tyle od pierwszego dnia podróży nie chciała dać mi spokoju. Jej największe nasilenie miałam właśnie w Theth, gdzie w pewnym momencie myślałam, że nos mi odpadnie (co chyba przyjęłabym z ulgą, gdyż przestałby mnie boleć). Oczywiście nie miałam przy sobie żadnych specyfików na te dolegliwości, bo przecież w Polsce mi nic nie było. Mój błąd, więc mnie pokarało. Do nieszczęsnego wodospadu Grunasi myślałam, że po prostu nie doczłapię. Choć siły miałam, to organizm jakoś nie chciał iść i wlokłam się niemiłosiernie. W międzyczasie mijam naszych znajomych Niemców, którzy zrobili podobną do naszej trasę, tyle, że całość przeszli o własnych siłach. Zamieniam z nimi parę zdań, po czym doganiam Marka, który siedział już od jakiegoś czasu przy wodospadzie. Okazało się, że to bardzo popularny cel wycieczek, gdyż spotkaliśmy tam spory tłum, głównie Albańczyków. Szybko więc stamtąd uciekamy, również dlatego, że obojgu nam zaczyna burczeć w brzuchach.

szlak do Grunasi

Grunasi

Koszulki i koty connecting people

Choć w Theth jest wiele miejsc noclegowych, to restauracji już wcale nie tak dużo. Przy jednej z nich, położonej blisko betonowego mostu, spotykamy naszych znajomych Niemców. Przysiadamy się do nich i zamawiamy obiad, a dokładniej grillowane warzywa, szopską sałatę, kilka kawałków pieczywa, a Marek dodatkowo mięso. Chwilę rozmawiamy o trekkingu i ich dalszych planach na zwiedzanie Albanii. Ponieważ mają zamówiony posiłek w naszym pensjonacie żegnają się z nami i wyruszają w drogę. Zaraz po tym, gdy znikają, zagaduje nas para, która siedziała już od jakiegoś czasu nieopodal nas. Okazuje się, że są z Polski. Dyskutujemy o górach, Bałkanach i podróżowaniu po tym regionie. Kiedy udają się do swojego namiotu, ich miejsce zajmuje trzech jegomości. Nie jesteśmy w stanie rozszyfrować, skąd pochodzą, gdyż nie jesteśmy w stanie rozpoznać języka, jakim się posługują. Gdy kończymy jeść, pod naszymi nogami pojawia się mały, słodki kociak. Ja jak to ja od razu zaczynam się nim interesować. Kociak zaczyna w zabawie mnie atakować i wspinać się po bucie. Marek z pewną dozą rezygnacji, idzie w tym czasie zapłacić, a kot wzbudza ciekawość jednego z jegomości, siedzących obok nas.

J: Przepraszam, czy wy jesteście jakimś teamem? Widzieliśmy wasze koszulki i tak zaczęliśmy się zastanawiać.

R: Nie, my jesteśmy tylko blogerami, piszemy o Bałkanach i jesteśmy z Polski. A Wy skąd jesteście?

J: Z Izrela.

R: (zbieram szczękę z podłogi) To mieliście nieco dłuższą drogę do pokonania niż my. Skąd w ogóle pomysł, żeby odwiedzić właśnie Albanię?

J: Słyszeliśmy, że tu mają piękne góry, więc postanowiliśmy się o tym przekonać. Góry rzeczywiście ładne, ale strasznie tu dużo ludzi.

Nie mogę się z tym nie zgodzić. Okolice Theth są ładne, a góry Prokletije jak zwykle zniewalające, ale poziom komercjalizacji i ilość turystów trochę odstrasza. Żegnamy się z naszymi izraelskimi rozmówcami i wracamy do naszego pensjonatu.

Kot – najważniejsze polskie słowo

Do pensjonatu przychodzimy, gdy już się ściemnia. W międzyczasie dojechała tam niemiecko-holenderska ekipa, która mocno się dziwi, że dotarliśmy w te okolice Kianką. Wieczór spędzam z najmłodszą gospodynią, czyli 8-letnią, uroczą, acz nieco męczącą dziewczynką. Młoda upodobała sobie moje towarzystwo i choć ja nie mówię po albańsku, a ona po polsku lub angielsku, to komunikacja całkiem nieźle nam wychodzi. Bardzo szybko uczy się jednego, polskiego słowa, czyli „kot”. A wszystko za sprawą zdjęć, jakie miałam w telefonie. Uświadomiłam sobie, że na jakieś 200 zdjęć, 150 ukazuje nasze koty lu koty znajomych. W efekcie ich przeglądanie wygląda następująco: „Kot, kot, kot, ne kot, kot, kot, kot, kot, ne kot…” i tak w kółko. Dziewczynka jest tak zaaferowana moim towarzystwem, że gdy dzwoni jej tata, zbywa go jednym krótkim zdaniem, by wrócić do absorbowania mnie. Jej mama się śmiała, że jak są turyści, to nic i nikt nie jest jej w stanie zmusić do czegokolwiek, bo pragnie kontaktu z innymi ludźmi. Mnie to absolutnie nie dziwiło, więc spędziłam z Młodą trochę czasu.

Pożegnanie z Theth

Na pobyt w górach Prokletije mieliśmy tak naprawdę przeznaczony jeden cały dzień. Dlatego też drugiego ranka w Theth zaczynamy się pakować. Marek decyduje się jeszcze przed odjazdem polatać dronem, co skutkuje pięknymi zdjęciami doliny i gór. Pogoda jak marzenie – znów jest słonecznie i ciepło. Żegnamy się z naszymi przesympatycznymi gospodyniami. Najbardziej zasmucona jest moja młoda towarzyszka, która pewnie liczyła na kolejne, wspólne oglądanie zdjęć kotów. Pensjonat Dritan Tethorja gorąco i szczerze Wam polecamy. Jeśli nie macie potrzeby nocowania w samym Theth, to tam na pewno Wam się spodoba.

Theth dron

Theth

Jazda szutrową drogą do góry mija nam szybciej, niż jazda w dół. Obok pomniku Edith Durham zatrzymujemy się na śniadanie. Rozstawiamy maszynkę, gotujemy wodę, kontemplujemy widoki i na to wszystko zjeżdżają się dwa busy Francuzów. Niefortunnie z całym naszym majdanem usadawiamy się tuż obok pomnika, w efekcie jesteśmy pewnie na kilku fotografiach. Dodatkowo Francuzi ze sporą dozą zaciekawienia przyglądają się naszej prowizorycznej kuchni. Najwyraźniej sami nie często gotują w warunkach polowych. Kiedy odjeżdżają, w spokoju możemy zjeść śniadanie i nacieszyć oczy widokiem gór Prokletije.

Edith Durham

Kolejny przystanek mamy na Qafe Thore, gdzie znajduje się niewielka restauracja, a także istnieje możliwość rozbicia namiotów. Tam też spotykamy Polaków, których dzień wcześniej widzieliśmy nad potokiem Lumi Zi. Kręcimy się chwilę po okolicy, wypuszczamy drona i żegnamy się z górami Prokletije. Naszym kolejnym celem jest wybrzeże i Velipoje, do którego wyruszamy.

Qufa Thore

Qufa Thore

Qufa Thore
Theth czy warto?

Theth cieszy się ogromną popularnością wśród osób odwiedzających Albanię. Tak naprawdę do tej pory byliśmy w nielicznym gronie tych, którzy jeżdżą tam od lat, a jeszcze tej miejscowości nie odwiedzili. Byliśmy niesamowicie ciekawi tego, co nas tam czeka. Doszliśmy jednak do następujących wniosków. Przede wszystkim sama trasa do Theth nie jest ani ciekawą propozycją dla posiadaczy terenówek, ani tym bardziej dla posiadaczy zwykłych aut. Ci pierwsi będą się na niej nudzić. Przez większość czasu jedzie się tam asfaltem, a dopiero ostatni fragment niezbyt wymagającym szutrem. Ci drudzy natomiast, jeśli mają umiejętności i czują się na siłach, to zjadą do Theth, trochę się parę razy zestresują, ale w ogólnym rozrachunku stwierdzą, że gra nie była warta świeczki. Na miejscu czekają ładne widoki, natomiast po drodze jest ich znacznie mniej, więc sama podróż należy do tych nudnawych. Sam Theth to typowa, turystyczna, górska miejscowość. Więcej w niej turystów niż samych górali i panujący tu klimat nam nie bardzo odpowiadał. Cieszyliśmy się, że nie nocowaliśmy w samej wsi, a nieco powyżej niej, dzięki czemu mogliśmy się nieco zdystansować. Generalnie jeśli macie w planach tylko jednodniową lub dwudniową wycieczkę w ten rejon gór Prokletije, to szczerze mówiąc lepiej ten czas poświęcić na inne, ciekawsze miejsca. Jeśli zaś planujecie dłuższy trekking i np. przejście do Valbony, to Theth stanowi dobrą bazę wypadową. Ale to według nas jedyny jego prawdziwy atut. Niemniej nie żałujemy, że wybraliśmy się tam w sierpniu. Mogliśmy wyrobić sobie o Theth własne zdanie, przekonać się, jak w nim jest. Jednak nadal uważamy, że na bałkańskiej i albańskiej mapie jest wiele ciekawszych miejsc.

A na deser…

…dla tych, którzy przebrnęli przez ten jeden z dłuższych naszych wpisów, bonus filmowy. Jak podsumował go Marek: „Wynika z niego, że jedyne co robiłem w Theth to piłem piwo.” Ale oprócz piwosza Marka zobaczycie w filmie szosę SH21, Theth, Wodospad Grunasi, potok Lumi Zi, nasz pensjonat, ujęcia z drona i inne niespodzianki. Zapraszamy na seans przy pięknej muzyce Himitsu.

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Post Theth – Niebieskie Oko, wodospad Grunasi i spotkania na szczeblu międzynarodowym pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/theth-niebieskie-oko-wodospad-grunasi-spotkania/feed/ 14 7808
Trasa SH20 – roadtrip w rejonie Kelmend http://balkany.ateamit.pl/trasa-sh20-roadtrip-w-rejonie-kelmend/ http://balkany.ateamit.pl/trasa-sh20-roadtrip-w-rejonie-kelmend/#comments Thu, 06 Oct 2016 17:10:02 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=7743 Poszukując kolejnych, widokowych dróg w Albanii trafiliśmy na trasę SH20 i do regionu Kelmend. Niesamowite widoki i albańska gościnność.

Post Trasa SH20 – roadtrip w rejonie Kelmend pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Trasa SH20, łącząca Vermosh z okolicami Jeziora Szkoderskiego, jeszcze do niedawna przejezdna była tylko dla aut z napędem 4×4. Od 2016 roku trwa jej intensywna modernizacja i obecnie asfalt prowadzi do urokliwej miejscowości Tamarë. Według planu oddanie całego odcinka ma nastąpić w 2017 roku, co pozwoli na bezproblemowy przejazd nią od granicy z Czarnogórą aż do Hani i Hotit w Albanii. Przez ostatnich kilka miesięcy obserwowaliśmy postęp prac na facebookowym koncie Ediego Ramy, albańskiego premiera i dlatego, odwiedzając ten kraj w sierpniu postanowiliśmy przekonać się na własne oczy, jak prezentuje się ta trasa.

SH20 i smutek offroadowców

Niewątpliwie modernizacja szosy SH20 wiele osób cieszy, m.in. nas, bo nie posiadamy auta do terenowej jazdy. Kianka jest w stanie wiele przetrwać, ale kilku dziesięciokilometrowa jazda po szutrze, dziurach i kamieniach mogłaby jej się nie spodobać. Natomiast z faktu tego nie cieszą się offroadowcy – motocykliści i posiadacze terenówek, którzy przez lata jako jedyni byli w stanie bez większego problemu pokonać tę trasę (no dobra, nie jedyni, bo większość jeżdżących tamtędy Albańczyków też nie posiada aut z napędem 4×4, ale oni nieco mniej martwią się o swoje auta, a i do swoich mechaników mają bliżej, niż my). Ta grupa kierowców dała upust swojemu niezadowoleniu na licznych forach internetowych, na które trafiłam szukając informacji na temat SH20. Że po co ten asfalt, że przecież wcale ta droga nie musiała być modernizowana, że teraz nie mają po co jeździć do Albanii. Z drugiej strony nie biorą pod uwagę, że jest to droga łącząca Albanię i Czarnogórę i, że może mieszkańcy chcieliby poruszać się po dobrych i bezpiecznych arteriach. Bo to co dla jednych jest rozrywką i atrakcją, dla innych mogło być szalenie uciążliwe. No ale jeśli patrzy się tylko z jednej perspektywy, wtedy ogląd sytuacji ma się bardzo wąski.

Gdzie góry spotykają się z niebem

Naszą przygodę z trasą SH20 zaczynamy w Hani i Hotit. Jednak nie mam na myśli przejścia granicznego, ale samą miejscowość, w której znajduje się odbicie na szosę SH20. Początkowo droga nieznacznie się wspina, przecinając kilka pomniejszych wiosek. Gdy zaczynają się pierwsze zakręty wiodące do góry, pojawiają się też bardziej rozległe widoki. Zatrzymujemy się przy pierwszym z powstałych przy SH20 punktów widokowych. Znajduje się tu tablica informacyjna poświęcona Jezioru Szkoderskiemu, które ledwo co widać w dole, gdyż przez panujący upał widoczność nie jest najlepsza.

SH20

Nasz kolejny postój ma miejsce na przełęczy Leqet e Hotit. To chyba jedno z bardziej charakterystycznych miejsc na całej trasie, a także jedno z bardziej spektakularnych. Z powstałych tu oszklonych tarasów widokowych można spojrzeć w dół na Dolinę Kelmend oraz na fantazyjnie wijące się serpentyny. Asfaltowa droga wygląda stąd jak szara wstążka, którą ktoś rzucił na zielone, skaliste górskie zbocze. Oprócz nas zatrzymują się tu sami Albańczycy, którzy podobnie jak i my chcą się przekonać, jak wygląda teraz ta trasa. Co tu dużo mówić – robi wrażenie. Ale największe wrażenie robią same góry oraz ogrom przestrzeni, jaka otacza nas z każdej strony. Zdjęcia to za mało – musicie zobaczyć to na własne oczy!

SH20

SH20

SH20

SH20

Tamarë i włoskie fundusze

Z przełęczy Leqet e Hotit rozpoczynamy fenomenalny zjazd do Doliny Kelmend. Na trasie jest pusto, więc serpentyny mamy tylko dla siebie. Zachwytów nad widokami praktycznie nie ma końca. Marek jest tylko nieco zły, że z powodu dość silnego wiatru nie może zbyt długo polatać dronem. Ale na tak zwaną siłę wyższą nie wiele można poradzić. Docieramy na dno doliny. Zatrzymujemy się na moment przy kolejnym punkcie z tablicami informacyjnymi, które opisują zagranicznych podróżników, którzy na przełomie XIX-XX wieku odwiedzali Albanię.

Kelmend

Żegnamy się z nimi i jedziemy do miejscowości Tamarë. Jest to niewielkie, lecz pięknie wyremontowane miasteczko. Widać, że niedawno zainwestowano w nie sporo funduszy. Już za chwilę mieliśmy się dowiedzieć nieco więcej na ten temat. Dostrzegamy bowiem budynek informacji turystycznej i postanawiamy do niego zajrzeć. Spotykamy tam młodego, sympatycznego Albańczyka, który na nasz widok od razu przerywa rozmowę telefoniczną. Okazuje się, że budynek, do którego trafiliśmy jest biurem organizacji zajmującej się promowaniem regionu Kelmend, natomiast właściwa informacja turystyczna zlokalizowana jest przy niewielkim placyku, stanowiącym centrum Tamarë.

Wiecie, ja zasadniczo nie jestem pracownikiem informacji turystycznej, ale staram się im pomagać. Ja pochodzę z niewielkiej wioski, niedaleko stąd. Tu mieszkają moi dziadkowie. Moje całe życie związane jest z tym regionem Albanii. Kelmend jest dużo mniej znany niż Theth czy Valbona, ale my nie chcemy być tacy, jak tamci. My stawiamy na nieco inną turystykę, która ma być bliżej ludzi, ich tradycji i historii. Rozwijamy się dzięki funduszom włoskim i albańskim, próbujemy łączyć miejscowych hotelarzy i restauratorów, by wspólnie wypracowywać kompromisy i działania promocyjne. Chcemy się rozwijać i być znani, a modernizacja drogi jest dla nas ogromną szansą, by więcej osób mogło do nas w ogóle przyjechać. U nas można chodzić po górach, jeździć na rowerze,organizować raftingi, wspinać się. Mamy świeżo wyznaczone szlaki i mnóstwo ciekawych miejsc, godnych odwiedzenia.

Brzmi dobrze, prawda? A jak wygląda to w rzeczywistości? Chyba jeszcze lepiej. Generalnie w informacji turystycznej można otrzymać darmową mapę całego regionu, od Vermosh po Tamarë, z zaznaczonymi wszystkimi atrakcjami oraz szlakami. Od ilości miejsc i tras górskich może zakręcić się w głowie. Z tego, co widzieliśmy w okolicach Tamarë szlaki rzeczywiście są świeżo wyznaczone i mniej lub bardziej dokładnie pokrywają się z mapą. W informacji turystycznej można też otrzymać kontakt do lokalnych pensjonatów, a także kupić kilka rodzajów rakii. Decydujemy się na zakup tej zrobionej z jagód. Spróbowaliśmy jej dopiero w Polsce, ale jest niesamowicie słodka i delikatna jak na ten rodzaj alkoholu. Naszego rozmówcę prosimy o jakiś pomysł na krótką wycieczkę w okolicy. Proponuje spacer wzdłuż potoku w okolicy Selcë.

Tamare

Tamare

Tamare

Tamare

Gościnność po albańsku

Z Tamarë wyruszamy w stronę miejscowości Selcë, ale po ujechaniu raptem 400 m zostajemy zatrzymani przez trwające w pewnym newralgicznym punkcie roboty drogowe. Asfalt jest w tym miejscu urwany, tłum robotników robi jakieś ogromne zamieszanie wokół auta, które utknęło na progu skalnym. Usiłujemy się z nimi dogadać, kiedy droga będzie przejezdna, ale oni mówią coś o godzinie czekania, a my nie do końca mamy tyle czasu. Przez chwilę wahamy się, co zrobić, aż w końcu decydujemy się udać nad rzekę, w okolicy mostu wiodącego od strony Leqet e Hotit do Tamarë. Wypatrzyliśmy tam wcześniej coś na kształt niewielkiej plaży, więc postanowiliśmy wybra się tam na krótką kąpiel. Samochód zostawiamy przy ostatnich domach i stromą drogą schodzimy nad rzekę. Okazuje się, że na plaży piknikuje albańska rodzina. Siadamy z naszymi rzeczami nieco z boku, by im nie przeszkadzać. Albańczycy pływają w krystalicznie czystych wodach górskiego potoku. Jednak kiedy zanurzam w jego wodach stopy, natychmiast dostaję skurczy i czuję się, jakbym spotkała się z lodowcem. Bo powiedzieć, że było mi zimno, to za mało. Marek, który zazwyczaj nie ma problemów, by wskoczyć do jakiejkolwiek wody, tu dość długo szykował się do pełnego zanurzenia. Nawet on stwierdza, że jest mu zimno.

Tamare

Tamare

Kelmend

Po wyjściu z wody zasiadamy na brzegu i wygrzewamy się w promieniach słońca. Marek tęsknym wzrokiem spojrzał w stronę małego grilla, na którym albańska rodzina przygotowywała dla siebie mięso. Ale bym sobie zjadł coś grillowanego. – powiedział mój wiecznie głodny małżonek i ciężko westchnął. Nie minęło może pięć minut, gdy widzimy jak w naszą stronę idzie dwójka nastolatków, niosąca talerz. Zauważyliśmy, że tak tu sobie siedzicie i chcieliśmy się z Wami podzielić naszym jedzeniem. Jest tu nasz tradycyjny chleb kukurydziany, mięso i sery. Mamy nadzieję, że będzie Wam smakować i  że będziecie pamiętać o albańskiej gościnności. Oczywiście oboje jesteśmy mocno zaskoczeni tym jakże miłym gestem. Ja się śmieję, że nawet pomyśleli o wegetarianach, gdyż zestaw ser, cytryna plus chleb był po prostu rewelacyjny. Marek pałaszuje ze smakiem mięso i do końca wyjazdu podkreśla, że był to najlepszy posiłek całych trzech tygodni. Kiedy kończymy jeść biegnę na górę do auta i wydobywam z niego dwa polskie piwa, które zawsze wozimy ze sobą na tego typu okazje. Podzielenie się jedzeniem, czy piwem to tak niewiele, ale może sprawić wiele radości. Tę albańską rodzinę zapamiętamy na zawsze, za ich bezinteresowność, otwartość i ciepło, jakim nas obdarowali. Niewątpliwie był to jeden z piękniejszych momentów całego wyjazdu.

albańska gościnność

Pożegnanie z rejonem Kelmend i drogą SH20

Nie chce nam się opuszczać gościnnego rejonu Kelmend, ale tego samego dnia czeka nas jeszcze przejazd do Theth. Jadąc szosą w stronę Jeziora Szkoderskiego dyskutujemy o tym, że z roku na rok Albania odkrywa przed turystami coraz to nowsze atrakcje i miejsca, które do tej pory dostępne były tylko wybranym. Ciągle mamy w tym kraju co robić, co oglądać i co zwiedzać, gdyż wciąż jeszcze nie widzieliśmy wszystkiego. Nie wiem, czy da się zobaczyć wszystko, ale na pewno do Albanii wracać będziemy, by np. pobyć nieco dłużej w rejonie Kelmend, który jawi nam się, jako idealne miejsce dla tych, którzy potrzebują nieco więcej ciszy, spokoju i odcięcia się od głównego, turystycznego ruchu. Jeśli poszukujecie informacji na temat tych terenów, koniecznie wejdźcie na stronę: www.kelmend-shkrel.org.

SH20

Tak szosa SH20 prezentowała się w 2016 roku. Zobaczycie w nim nie tylko szosę SH20 ale również camping Shkodra Lake Resort oraz kilka ujęć z samej Szkodry. Parę dronowych kadrów również się znajdzie.

Update 2017

W 2017 roku szosa SH20 została ukończona. Teraz od granicy z Czarnogórą aż nad Jezioro Szkoderskie można przejechać piękną, asfaltową drogą, która dostarcza niezapomnianych widoków. W sierpniu 2017 wjechaliśmy na trasę od strony Czarnogóry. Za przejściem granicznym Vermosh – Guci (na którym trzeba chwilę odstać, bo nie mają tam systemu komputerowego i każdą osobę muszą wpisać ręcznie do kajetu) ciągnie się 500-metrowy odcinek drogi bez nawierzchni. Później zaczyna się asfalt oraz kilka drewnianych mostków, które nie wyglądają na super stabilne konstrukcje, ale można po nich bezpiecznie przejechać.

SH20

Zanim wyruszymy w głąb gór zaglądamy na chwilę do Vermosh, gdzie również wiedzie droga o dobrej nawierzchni. Planowaliśmy tam wycieczkę rowerową, ale niezbyt pewna pogoda (było bardzo pochmurno) oraz zmęczenie związane z poprzednim, intensywnym dniem sprawiają, że rezygnujemy z tego pomysłu. W miejscowości funkcjonuje kilka przydomowych kempingów, jednak nawet w szczycie sezonu praktycznie nie goszczą u siebie żadnych turystów. Generalnie zarówno w Vermosh, jak i na całej trasie było dość pusto.

Vermosh

Vermosh

Vermosh

Jedziemy w stronę znanej nam już z poprzedniego roku Tamarë. Widoki powalają. Mijamy ogromne, skalne ściany i groźnie wyglądające szczyty. Choć pogoda nie jest idealna, to i tak jest pięknie.

SH20

SH20

SH20

Z Selcë do wodospadu

Na dłuższy przystanek zatrzymujemy się w Selcë, skąd chcemy dostać się do wodospadu. Trasę tę rekomendował nam rok wcześniej chłopak, którego spotkaliśmy w informacji turystycznej w Tamarë. Samochód zostawiamy obok niewielkiego cmentarza. Stąd zaczynają się oznaczenia szlaku. Początkowo są one dobrze widoczne, a ścieżka trawersuje skaliste zbocze. Jest tam trochę piargów, ale dość stabilnych. Choć teoretycznie powinniśmy iść wzdłuż szemrzącego potoku, to zamiast niego możemy podziwiać jego wyschnięte koryto. Więcej wody płynie w akweduktach schodzących do wioski. Po ok. 30 min marszu gubimy szlak. Kręcimy się 15 min wśród krzewów jeżyn, usiłując wydedukować, dokąd udały się biało-czerwone kropki. W końcu Marek dostrzega sporo powyżej nas ścieżkę, do której przedzieramy się przez niskie zarośla. Kolejne 20 min to mozolna wędrówka w oblepiającym, gorącym powietrzu. Po dotarciu do skrzyżowania dróg decydujemy się zejść w stronę akweduktów, by kamienistą drogą, którą chyba czasem jeżdżą jakieś samochody, wrócić do Kianki. Dochodzimy do wniosku, że wodospad pewnie nie byłby o tej porze roku zbyt okazały, a my mieliśmy już dość upału. Przed powrotem do Selcë udaje nam się jeszcze dotrzeć do potoku, zanim ten znika pod skałami lub zostaje pochłonięty przez rury i akwedukt. Możemy się tam schłodzić i chwilę odpocząć od upału i zaduchu. Po powrocie do auta wyruszamy w dalszą drogę.

Selce

Selce

Selce

Drogą SH20 nad Jezioro Szkoderskie

Z Selcë jedziemy w stronę Jeziora Szkoderskiego. Najpierw mijamy Tamarë, gdzie dostrzegamy zaparkowanych kilka aut z zagranicy, w tym również z Polski. My jednak kontynuujemy podróż. Za Tamarë rozpoczynają się widokowe serpentyny, które wspinają się na Leqet e Hotit. Rok temu, co możecie zobaczyć w tym wpisie, mieliśmy dużo lepsze warunki do fotografowania i filmowania. Niemniej tak czy inaczej miejsce to robi wrażenie, czego dowodem są liczne samochody zatrzymujące się tam co chwilę. Z góry możemy się przyjrzeć budowie drogi do przyszłego przejścia granicznego z Czarnogórą Grabom (Malësi e Madhe) – Cijevna (w 2017 r. nie było ono jeszcze gotowe).

SH20

Później zjeżdżamy w stronę Jeziora Szkoderskiego. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę przy punkcie widokowym, z którego podziwiać można spory krzyż ułożony na górskim zboczu oraz samo jezioro. Niestety przejrzystość powietrza nie jest zbyt duża, głównie ze względu na pożary, które trawiły tę okolicę oraz nieznośny wprost upał. Mimo wszystko warto było wrócić na szosę SH20, by przejechać cały jej odcinek. I oczywiście wiemy, że pojawią się głosy związane z tym, że trasa ta nie jest już taka sama, że jak nie było nawierzchni, to jeździło się lepiej i ciekawiej. A my się powtórzymy – to, co dla niektórych było atrakcją, dla mieszkańców stanowiło szarą, trudną codzienność. Asfaltowa droga pozwala bezpiecznie dotrzeć do ich domów i ułatwiła skomunikowanie z innymi częściami Albanii, ale także Czarnogóry.

Jezioro Szkoderskie
AZapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Post Trasa SH20 – roadtrip w rejonie Kelmend pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/trasa-sh20-roadtrip-w-rejonie-kelmend/feed/ 18 7743
Bałkany 2014 – Podsumowanie http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-podsumowanie/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-podsumowanie/#comments Tue, 10 Mar 2015 11:02:03 +0000 http://balkany.ateamit.pl/?p=3690 Podsumowujemy naszą wyprawę Albania 2014 - to co nam się udało, a czego nie.

Post Bałkany 2014 – Podsumowanie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Sierpniowy wyjazd na Bałkany 2014, choć trwał ponad dwa tygodnie, to stanowczo za szybko się dla nas skończył.  Tym razem pogoda dopisała nam w 100% (żadna burza czy inne załamanie pogody nie przegoniło nas z miejsca, które chcieliśmy zobaczyć, jak się zdarzyło choćby w 2013 roku w górach Prokletije), udało nam się zrealizować praktycznie wszystkie punkty z wcześniej założonego planu, a ja po raz pierwszy nie wróciłam z Bałkanów z poparzeniem słonecznym (co zasadniczo uważam za mój osobisty sukces).

Nasza mała wyprawa skoncentrowana była głównie na Albanii, w której chcieliśmy odwiedzić te miejsca, które do tej pory omijaliśmy lub były nam nie po drodze. Jednak zanim przeszliśmy do typowej objazdówki i zwiedzania, skupiliśmy się na górach. Pierwszy tydzień naszego pobytu w Albanii spędziliśmy najpierw w Dolinie Valbony w Górach Prokletije, a następnie przenieśliśmy się do Radomire u stóp najwyższego szczytu Albanii i Macedonii, czyli Maja e Korabit. Niestety, z powodu mojego zezowatego szczęścia i nieuwagi nie dotarliśmy z Valbonu do Thethu, ale jak to się mawia: „do czterech razy sztuka” (czy jakoś tak). Pech odpuścił podczas zdobywania najwyższego szczytu dwóch krajów i 14 sierpnia 2014 stanęliśmy na wierzchołku Maja e Korabit. Do tej pory miło wspominamy ten treking, który choć długi i męczący, okraszony był wspaniałymi widokami oraz adrenaliną związaną z psami pasterskimi, które co jakiś czas chciały zrobić z nas swój obiad.

ProkletijePo górskim tygodniu zaczęliśmy się kierować w stronę nieco większej, bo miejskiej cywilizacji. Najpierw była Tirana i Góra Dajti (przyznaję – ciężko nam było tak całkiem rozstać się z górami, zresztą w Albanii jest to prawie niemożliwe, ale tym razem zamiast trekingu, była przejażdżka koleją gondolową), później zamek Petrele oraz przejazd w okolice Beratu, który zwiedzaliśmy następnego, mocno upalnego dnia. Ze środka kraju przenieśliśmy się nad morze, by wylądować na nie-naszej i nie-dzikiej plaży. To piękne i niegdyś dzikie miejsce, dzięki doprowadzeniu do niego asfaltu, stało się śmietniskiem połączonym z wyjątkowo głośnymi dyskotekami. Niestety postęp nie zawsze niesie ze sobą same pozytywy. W sumie nad morzem i w jego okolicach spędzamy cztery dni, z czego dwa w Ksamilu, które okazało się być najbardziej polskim miastem w całej Albanii.

SarandaNiestety wszystko, co dobre szybko się kończy i musieliśmy wyruszyć w drogę powrotną do kraju. Po drodze zajrzeliśmy do najstarszego platana, miasta Srebrnych Dachów oraz rybnej farmy. Zanim całkiem pożegnaliśmy się z Albanią, przekonaliśmy się jak wygląda jeden z tamtejszych „kurortów narciarskich” oraz zajrzeliśmy do miasta piwa i katedry czyli Korczy. Następnie spędziliśmy półtora dnia w Macedonii, nocując nad J. Ochrydzkim oraz odwiedzając miasto pomników czyli Skopje. Później czekał nas przejazd przez Serbię, połączony z noclegiem na enigmatycznym campingu, odwiedzinami w Niszu oraz staniem w kolejkach, jak nie do bramek na autostradzie, to do granicy. A dalej był już przejazd przez Węgry i Słowację do Polski. Choć nasz wyjazd miał dość napięty grafik, to nie czuliśmy tego owczego pędu, który nieco nam doskwierał w 2013 roku. Mogliśmy się również zrelaksować i odpocząć, a nie tylko gnać przed siebie. Przy okazji odwiedziliśmy sporo nowych miejsc i odwiedzić kilka dobrze nam już znanych, które w przeciągu ostatnich lat nieco się zmieniły.

Ile dni zajęła nam wyprawa?

Wyjechaliśmy 9 sierpnia, a do domu wróciliśmy 24 sierpnia, czyli w sumie w podróży byliśmy 16 dni.

Ile krajów odwiedziliśmy?

Tym razem głównie skupiliśmy się na Albanii i to ona była główną bohaterką naszej wyprawy. Ale w trakcie przejechaliśmy przez Słowację, Węgry, Bośnię i Hercegowinę (1 nocleg), Czarnogórę (przejazd przez Kanion Pivy), Macedonię (J.Ochrydzkie, Skopje), Serbię (Vlasinskie Jezero, Nisz). Łącznie 7 krajów.

Jak i gdzie nocowaliśmy?

6 razy na dziko

3 razy na oficjalnych campingach

4 razy na campingach, które albo były darmowe (Valbona), albo enigmatyczne (pierwsza noc w Ksamilu, nocleg nad Vlasinskim Jezerem).

1 raz w pensjonacie (w drodze powrotnej przez Budapeszt)

Ile kilometrów przejechaliśmy?

ok. 5000km

Co było najmniej miłym zaskoczeniem tego wyjazdu?

Niewątpliwie to, co stało się z naszą niegdyś dziką plażą. Oczywiście to, że w końcu i tam Albańczycy zaczną coś robić, było do przewidzenia. Niestety zamiast zadbać o to piękne i magiczne miejsce, zrobili z niego śmietnisko, a odbywające się tam dyskoteki mogłyby obudzić nawet umarłych. Owszem, super, że do plaży doprowadzili asfalt, bo droga z roku na rok stawała się coraz mniej przejezdna, w szczególności dla Kianki. Niestety łatwość dojazdu sprawiła, że przyjeżdżają tam tłumy, które wieczorami dodatkowo chcą imprezować. Ponieważ miejsce oddalone jest od miast czy miasteczek, organizatorzy dyskotek nie muszą się martwić, że jest za głośno i że komuś będą przeszkadzać. Pomijam tych, którzy tak jak i my postanowili akurat biwakować na plaży, w nocy z soboty na niedzielę. Ci mieli przerąbane (żeby nie napisać mocniej). Docelowo na plaży tej ma powstać cały ośrodek wypoczynkowy, jednak my zapamiętamy to miejsce, jako jedno z najpiękniejszych niegdyś w Albanii.

Co było najmilszym zaskoczeniem tego wyjazdu?

Na pewno pobyt w górach, które okazały się być niesamowicie gościnne. Zarówno Valbona, jak i Radomire sprawiły, że chętnie byśmy tam jeszcze wrócili. W szczególności do tej pierwszej, gdyż w Prokletije mamy nadal sporo do zdobycia.

Czy mamy jeszcze po co wracać do Albanii?

To pytanie może zadać każdy, kto mniej lub bardziej śledzi nasze bałkańskie podróże. W końcu, ile razy można jeździć do tego samego kraju? Jak już doskonale wiecie, do Albanii wróciliśmy w grudniu 2014 roku, by spędzić tam sylwestra. I nawet podczas tego krótkiego, zimowego pobytu w tym kraju, poznaliśmy nowe, dotąd nieodwiedzane miejsca. Zatem pewnie jeszcze długo będziemy mogli przyjeżdżać do Albanii i odkrywać w niej coś dla siebie, coś czego wcześniej nie widzieliśmy. Na pewno, wrócimy do niej by zebrać materiały na przewodnik (skoncentrowany głównie na wybrzeżu, ale nie tylko). Przy okazji uchylę rąbka tajemnicy, że w tym roku pojawi się mój pierwszy przewodnik, na temat jednej z bałkańskich stolic. Bądźcie czujni, na pewno więcej informacji na ten temat pojawi się wkrótce 😉

I tak dotarliśmy do końca letniej relacji z Bałkanów. Przed nami wspólna wyprawa na zimowy Półwysep, pełen pięknych, ośnieżonych krajobrazów, idealny na zbliżającą się wiosnę oraz lato.

Z bałkańskim pozdrowieniem,

ruad&Marek

ruda i marek

Post Bałkany 2014 – Podsumowanie pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-podsumowanie/feed/ 17 3690
Bałkany 2014. Góry Albanii – film http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-gory-albanii/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-gory-albanii/#comments Sat, 18 Oct 2014 07:17:56 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=2015 Filmowe podsumowanie górskiego etapu naszego pobytu w Albanii, w 2014 roku.

Post Bałkany 2014. Góry Albanii – film pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Wpis o zdobyciu Maja e Korabit zakończył etap górski naszej wyprawy do Albanii 2014. Dlatego też dokonaliśmy jego filmowego podsumowania. Oprócz zdjęć, których część kojarzycie z bloga, pojawiły się również ujęcia z GoPro oraz Sony A77. Oczywiście góry towarzyszyły nam przez cały pobyt w Albanii, bo są one stałym elementem tamtejszego krajobrazu, jednak tylko na początku naszego wyjazdu mieliśmy zaplanowany po nich trekking.

A dlaczego warto obejrzeć nasz film?

– lepiej poznacie Cerem i jego okolice;

– będziecie mogli do woli napawać się górskimi, albańskimi widokami;

– przekonacie się, jak częściowo wygląda droga z Valbony do Thethu (częściowo, bo jak wiecie nie udało nam się pokonać tej trasy);

– dowiecie się, co to „ujvara” i czemu warto pod nią/niego wejść;

– poznacie obozową kurę domową siedzącą przy garach oraz kąpiącą się w rzece (no dobra, nie w, a na jej brzegu);

– zobaczycie ujęcia z trasy łączącej Bajram Curri z Vlaboną oraz trwające na niej prace budowlane;

– zobaczycie, gdzie przyciągnęłam do siebie rój much;

– poznacie bliżej macedońskie owce;

– będziecie mogli się zrelaksować przy śpiewie Dikandy;

Cóż, mam nadzieję, że Was przekonałam. Zatem nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić Was na film. Polecamy go oczywiście w wersji HD, na pełnym ekranie 🙂

Post Bałkany 2014. Góry Albanii – film pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2014-gory-albanii/feed/ 10 2015
Bałkany 2013. Część 10 – ach te przeklęte góry! http://balkany.ateamit.pl/balkany-2013-czesc-10-ach-te-przeklete-gory/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2013-czesc-10-ach-te-przeklete-gory/#comments Mon, 14 Jul 2014 10:42:37 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=1563 Góry to góry i nie zawsze można przewidzieć, co planują zgotować turystom. Góry Prokletije postanowiły powitać nas nawałnicą.

Post Bałkany 2013. Część 10 – ach te przeklęte góry! pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
20 sierpień 2013

Skoro świt, czyli o godzinie 7 jesteśmy już na nogach. Słońce powoli zaczyna oświecać nasz mokry namiot, a temperatura panująca na zewnątrz robi się iście tropikalna. Po śniadaniu udajemy się na plażę, gdzie Marek chwile tapla się w wodzie, a ja usiłuję schować się przed słońcem.

Później wyruszamy wzdłuż brzegu by dotrzeć do ruin zamku. Niestety Półwysep Rodonit ma jeden zasadniczy feler. Otóż prądy morskie w tym rejonie jakoś tak działają, że wszystko, co pływa w morzu, ląduje właśnie tutaj. Zatem można skompletować sobie kilka par japonek lub innego plażowego obuwia, zebrać trochę materiału budowlanego lub usypać sporej wysokości górę z plastikowych butelek. Gorzej, że po tym całym śmietniku po prostu trzeba iść, bo cały brzeg wyścielony jest warstwą plastikowego badziewia. No niestety nie wygląda to zbyt dobrze…

Plaża i kąpielisko na Półwyspie Rodonit

Półwysep Rodonit

Gdy tak sobie wędrujemy, nagle plaża kończy się i choć widać już ruiny zamku, to postanawiamy dotrzeć do niego drogą lądową, a nie wodną, która zajęłaby nam znacznie więcej czasu. Wracamy zatem do obozowiska, po drodze zachodząc jeszcze do kościółka. Marek jednak zostaje stamtąd wyproszony, bo nie posiada na sobie koszulki. Idziemy zatem do namiotu, by Marek mógł przywdziać odpowiedni strój. Gdy docieramy do obozowiska okazuje się, że przeszło przez niego stado owiec, które wywlokło nasze śmieci i częściowo je skonsumowało. Polacy, obok których się ulokowaliśmy, próbowali jakoś przepędzić owce, ale te niezbyt się nimi przejmowali. Rozmawiamy z nimi o podróżowaniu po Albanii. Oni byli dopiero na początku swojej podróży, ale już zdążyli się przekonać czym jest styl jazdy po albańsku. Oprócz tego polecamy im odwiedzenie „naszej dzikiej plaży” – posiadali terenówkę, dzięki czemu zjazd do niej (a może przede wszystkim wyjazd) nie powinien być dla nich problematyczny.

Nasze obozowisko, kościółek i owce

Półwysep Rodonit

Wracamy w rejon kościółka, ale głównie po to, żeby się nieco opłukać. Woda jest wyjątkowo zimna, co w panującym upale jest prawdziwą rozkoszą. Kiedy już jesteśmy świeży, pachnący i odpowiednio ubrani, ruszamy do kościółka. Jego wnętrze jest skromne i zadbane. Ogólnie odwiedza go mnóstwo Albańczyków, którzy na Rodonit przybywają głównie by się pomodlić, a nie korzystać z plaży.

Kościółek vel cerkiew

Półwysep Rodonit

Rodonit

Po obfotografowaniu kościoła z każdej możliwej strony, idę do źródełka by napełnić puste butelki. Zaczepia mnie tam gość, który akurat czyni to, co ja mam dopiero w planach. Okazuje się być Polakiem spod okolic Bielska, podróżującym z żoną i dwiema córeczkami. Rozmawiamy o podróżach, górach itd. Kiedy mówimy mu (w międzyczasie dołączył do nas Marek), że planujemy dojechać do Thetu, stwierdza, że jego znajomi ze speleoklubu, którzy eksplorują tamtejsze jaskinie, mieli ostatnio trudności z dotarciem do tej wysokogórskiej miejscowości z powodu osuwisk skalnych. Nasz rozmówca zostaje zawezwany przez familię, a my natomiast zwijamy do końca nasze obozowisko. Później podjeżdżamy kawałek w stronę ruin zamku (należy skręcić w drogę obok budynku, w którym na noc zamykane są owce. Uwaga na psa!!). Porzucamy Kiankę w miejscu, gdzie szeroki dukt zamienia się w wąską ścieżkę. Ale widoki jakie stamtąd się rozciągają, są iście bajkowe. Morze widziane z góry wygląda o niebo lepiej, niż z jego poziomu. Trzymając się ścieżki zaczynamy schodzić coraz niżej. Przy okazji natrafiamy na sympatycznego żółwia, który chętnie pozuje ze mną do zdjęcia. W pewnym momencie docieramy do miejsca, skąd rozciąga się rewelacyjny widok na zamek. Same ruiny nie wprawiają nas w zachwyt, gdy już oglądamy je z bliska. Wszędzie oczywiście są hałdy śmieci, a ruiny są częściowo odbudowane, więc trącają nieco zbyt dużą nowoczesnością. Po krótkiej fotosesji opuszczamy ruiny i wracamy do Kianki i wyruszamy do Thetu. Warto w tym miejscu dodać, że opuszczając półwysep okazało się, że wjazd na niego jest płatny (wieczorem mijaliśmy jakąś budkę oraz podniesiony szlaban – w ciągu dnia pobierane są opłaty, lecz nie wiemy w jakiej wysokości).

Rajski widoczek

Półwysep Rodonit

Sesja z żółwiem

żółw

Ruiny zamku na półwyspie Rodonit

ruiny zamku Rodonit

Rodonitowe, plastikowe śmietnisko

Rodonit

Jedziemy przez Albanię w stronę północną. Najpierw autostradą w stronę Tirany, a później odbiciem na Fushe Kruje docieramy do drogi do Shkodry. Jedzie się całkiem dobrze i sprawnie. Przez Shkodrę przejeżdżamy bokiem, kierując się na przejście graniczne Hani Hotit. Za Koplikiem odbijamy na drogę do Thetu. Najpierw trochę się gubimy na rozjazdach, ale po naprostowaniu błędy mkniemy ku górze. Droga jest wąska i widokowa. Docieramy do Boge, gdzie kończy się asfalt ustępując miejsca szutrowi. Okazuje się, że droga wiodąca do Thetu jest w remoncie. Postanawiamy podjechać nieco wyżej, ale niestety krążące wokół czarne chmury postanawiają zawrzeć szeregi i robi się ciemno i nieprzyjemnie. Przy budynku, na którym widnieje napis Informacja Turystyczna zaczynam się kłócić o to, czy jechać dalej. Marek upiera się, żeby jechać, ja oponuję twierdząc, że jak nas ulewa złapie gdzieś wyżej na gorszym fragmencie drogi, to Kianka sobie nie poradzi i będziemy mieś spore kłopoty. Kiedy tak siedzimy w aucie i debatujemy zaczepia nas wyjątkowo specyficzna i chyba z lekka nawiedzona kobietka – właścicielka mini hotelu, restauracji i „pola namiotowego”. Zachęca nas do skorzystania z jej oferty noclegowej, jednak ciężko idzie dogadywanie się z nią, gdyż mówi mieszanką włoskiego, albańskiego i angielskiego. Nawet zjeżdżamy na chwilę na jej podwórko, ale gdy zaczyna padać, zarządzamy odwrót. Deszcz stopniowa zmienia się w ulewę, do której później dołącza olbrzymie gradobicie. Usiłujemy schować Kiankę w jakiś krzakach, gdyż lód niemiłosiernie wali w karoserię i szyby. Huk jest nieprawdopodobny. Niestety nie udaje nam się ukryć nigdzie auta, więc Marek wyskakuje na zewnątrz i rozkłada na dachu nasze ręczniki, koszule i karimaty, które mają zamortyzować uderzenia lodu. Drogą płynie rwący potok, grzmi, szaleje wichura i jest naprawdę nieprzyjemnie. Kiedy grad ustaje, postanawiamy zjeżdżać jak najniżej. Marek wrzuca mi pod nogi cały majdan leżący na dachu, w efekcie po paru minutach mamy w Kiance wodę, sięgająca mi do kostek. Zaczynam panicznie wylewać za pomocą kubka zbierającą się wodę, ale nie idzie mi to zbyt dobrze. Zatrzymujemy się kilkakrotnie po drodze, by wylać wodę z auta i wycisnąć wodę z gratów, ale za każdym razem jak tylko wysiadamy zaczyna bardziej padać. Cóż… Góry Przeklęte pokazały nam, co o nas sądzą.

W stronę Prokletije

Prokletije

Chyba troszkę pada…

Prokletije

Ubrana Kianka

Kianka

Gdy docieramy do drogi SH1 Shkodra – Hani Hotit, Marek stwierdza, że podjedziemy do campingu, którego reklamę widział wcześniej przy drodze. Camping prezentuje się całkiem dobrze i widać, iż jest nastawiony na bardziej zachodnich turystów. Marek idzie dowiedzieć się o koszt noclegu – 9 EUR za dwie osoby i Kiankę. Niby nie jest to dużo, ale postanawiamy przespacerować się i rozważyć ten wydatek. Jezioro Shkoderskie prezentuje się wyjątkowo pięknie, a widok na Rumiję jest rewelacyjny. Dodatkowo mamy świetlny spektakl i czarne chmury za naszymi plecami. Wzdłuż brzegu jeziora wiedzie droga, na którą wjeżdżamy Kianką, by zrobić sobie mały popas oraz wysuszyć ręczniki, ubrania i karimaty. Obwieszamy Kiankę niczym choinkę, a dzięki temu że mocno wieje, wszystko zaczyna szybko schnąć. Kiedy się ściemnia, decydujemy się na pozostanie w tym miejscu (po uprzednim schowaniu auta bardziej w krzakach) i darmowy nocleg. Obserwujemy również jak znad Shkodry mknie w naszym kierunku kolejna burza. Gdy przysypiamy w kiankowym wnętrzu pojawia się nagle gość na skuterze, który koło nas przejeżdża w jedną i drugą stronę. Później wraca z drugim gościem – właścicielem campingu i radośnie informują nas, że mamy sobie znaleźć inne miejsce na nocleg. W szalejącej burzy powracamy na drogę do Thetu, przy której Marek kojarzył jakieś miejsca na nocleg w aucie. Tam też nocujemy, lecz ciężko uznać tę noc za udaną. Budzimy się za każdym razem, gdy się błyska lub przejeżdża w naszym pobliżu jakiś samochód. Żałujemy strasznie, że nie mamy stałego dostępu do internetu, by na bieżąco sprawdzać prognozy pogody.

Iluminacja nad Jeziorem Shkoderskim

Jezioro Shkoderskie

Pasmo Rumija

Rumija

Suszenie gratów

Kianka

Zachód słońca nad Jeziorem Shkoderskim

Jezioro Shkoderskie

Post Bałkany 2013. Część 10 – ach te przeklęte góry! pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2013-czesc-10-ach-te-przeklete-gory/feed/ 7 1563
Bałkany 2012. Część 24 – z Albanii do Czarnogóry http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-24-z-albanii-do-czarnogory/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-24-z-albanii-do-czarnogory/#comments Tue, 25 Feb 2014 12:11:00 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=1269 Żegnamy się z Albanią i kierujemy się w stronę Polski. Nasz pierwszy przystanek ma miejsce w Czarnogórze.

Post Bałkany 2012. Część 24 – z Albanii do Czarnogóry pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
4 maj 2012 Dzień, w którym rozpoczęliśmy drogę powrotną do Polski.

Słowa wracać i pożegnanie nie brzmią zbyt optymistycznie. Nie dość, że musimy pożegnać się z „naszą dziką plażą”, to dodatkowo, za dni parę będziemy znów w szarej, polskiej rzeczywistości.

Z drugiej jednak strony, nie mamy na co narzekać. Byliśmy przecież w tylu wspaniałych miejscach, doświadczyliśmy sporo, a przed nami jeszcze trochę atrakcji. Oczywiście chciałoby się pojechać jeszcze dalej, na dłużej, żeby zobaczyć więcej. Ale jak to się mówi, apetyt rośnie w miarę jedzenia i z podróżami jest tak samo. Człowiek raz spróbuje i przestać nie może. Jednak różne obowiązki oraz kwestie finansowe zmuszają nas do powrotu na ojczyzny łono.

Poranek spędzamy na szykowaniu się do drogi – pakujemy się, sprzątamy Kiankę, w której zgromadziła się spora ilość piasku i kamieni. Słońce dość mocno nam przyświeca, mimo kręcących się wokół mniejszych, czy większych chmur. Zastanawiamy się, kiedy uda nam się tu znów wrócić. Czujemy, że nie nastąpi to zbyt szybko, więc oboje nieco markotniejemy. Rozważamy również to, jak długo „nasza dzika plaża” pozostanie rzeczywiście dziką. Mamy nadzieję, że jak najdłużej, bo największym urokiem tego miejsca jest właśnie brak infrastruktury. Oby Albańczycy szybko nie przekształcili naszej plaży w kurort.

Pożegnalne zdjęcie, zrobione przez Kiankę

Plaża Albania

Z ciężkimi sercami żegnamy się z „naszą dziką plażą” i wyruszamy w mozolną drogę pod górę, do asfaltowej trasy. Później kierujemy się na przełęcz Llogarase. Przez drogę przetaczają się sporej wielkości chmury. Rozgrywa się wietrzno – chmurzasty spektakl, który przez dłuższą chwilę możemy podziwiać. Ostatni raz spoglądamy z góry na  „naszą dziką plażą” i wyruszamy dalej na północ.

Llogarase w chmurach

Llogarase

llogarasePrzejazd do Tirany mija nam dość szybko i już koło 13 jesteśmy w albańskiej stolicy. Docieramy do TEGu, gdzie postanowiliśmy zrobić ostatnie, większa zakupy. Wy

dajemy gotówką tysiąc leków na żywność i alkoholowe gifty dla rodziny i znajomych. Zanosimy zakupy do samochodu i próbujemy złapać wifi. Kiedy Marek sprawdza swój stan konta, dopada nas z lekka szara rzeczywistość, gdyż okazuje się, że na powrotną benzynę zostało nam 567zł. Cóż, przed nami 1700-1800km do przejechania… Staramy się myśleć optymistycznie, że jakoś damy radę.

Opuszczamy TEG i przebijając się przez zatłoczoną Tiranę, kierujemy się w stronę Czarnogóry. Choć albańska stolica jest dość chaotyczna i może niezbyt urodziwa, to jednak na nas robi wyjątkowo pozytywne wrażenie i nie jest aż tak męcząca, jak choćby Warszawa. Dalej jedziemy znaną nam już drogą na Shkoder, a później odbijamy na przejście graniczne Hani i Hotit, z którego blisko już jest do Podgoricy, czyli czarnogórskiej stolicy. Droga na granicę jest widokowo – po prawej stronie Prokletije, po lewej jezioro i Rumija.

Na wyjeździe z Tirany. W Albanii flagi bardzo często umieszczone są na rondach. Zresztą prawda jest taka, że albańska flaga jest wyjątkowo ładna.

Tirana

Generalnie jadąc od Shkodra do granicy usiłujemy znaleźć jakąkolwiek stację benzynową, w której można by zapłacić kartą. Niestety, nigdzie nie możemy takowej znaleźć, a w połowie drogi do Hani i Hotit zaczyna palić się rezerwa. Kianka jest głodna! Żeby było zabawniej, asfalt znów pojawia się i znika. W pewnym momencie docieramy do miejsca, gdzie asfalt kompletnie zanika, a z przeciwnej strony nadciągała koparka i ciężarówka. Operator koparki zaczął do nas machać i zawzięcie coś tłumaczyć. Okazało się, że wjechaliśmy na budującą się jeszcze drogę i musimy zawrócić na jej starszą wersję. Konfrontujemy to z GoogleMaps i rzeczywiście, jechaliśmy według niego poza trasą, gdyż nowej drogi jeszcze nie miał prawa widzieć. Wracamy zatem na „właściwe” tory, które są mocno dziurawe i momentami całkowicie brakuje asfaltu.

Przed samym przejściem granicznym zjeżdżamy na stację paliw, na której oczywiście nie można zapłacić kartą. Kianka jest coraz bardziej głodna i zła, co zaczyna nas z lekka niepokoić. Jedziemy jednak na granicę, gdzie zasadniczo panuje jakiś istny chaos. W obie strony stoi gigantyczna kolejka tirów, z tym że znacznie większa po czarnogórskiej stronie. Nam na szczęście udaje się dość szybko przekroczyć granicę i znów jesteśmy w Czarnogórze. I tu zaskoczenie… nie, przepraszam, to raczej nie było nic nowego – droga na przejście graniczne była w remoncie. A do tego była to trasa dość górska, pełna serpentyn i stroma. Dodatkowymi atrakcjami były tiry i jeden pas do poruszania się. Oczywiście asfaltu brak. Kawałek za przejściem granicznym na podjeździe jeden z tirów ma problemy. Tworzy się zator i wszyscy czekamy aż ciężarówce uda się w końcu podjechać na wzniesienie. My jednak bardziej niż na sytuacji na drodze, skupiamy się na widokach. A widać Rumiję i malownicze, zarośnięte nabrzeże Jeziora Szkoderskiego.

Kiedy droga staje się drożna, ruszamy w dalszą podróż. Zjeżdżamy w dół na równinę, gdzie docieramy też do cywilizacji i stacji benzynowej, na której znaczek Visy jest równoznaczny z możliwością płacenia kartą. Bardzo głodna Kianka dostaje w końcu swój upragniony posiłek. Po kiankowym posiłku jedziemy dalej w stronę czarnogórskiej stolicy. Po drodze zatrzymujemy się w pekarze, gdzie tym razem to ja i Marek posilamy się nie paliwem, a pysznym pieczywem.

Docieramy do Podgoricy, zwanej kiedyś Titogradem. Nie wjeżdżamy jednak do centrum miasta, lecz obrzeżami kierujemy się na Kolasin. Po minięciu przedmieść stolicy, wjeżdżamy do kanionu rzeki Moracy. Jedziemy jego malowniczym fragmentem, obserwując biegnącą wzdłuż naszej trasy kolej, która pnie się coraz wyżej górskich zboczy. Przejażdżka pociągiem na tym odcinku to niezapomniane przeżycie. W 2010 miałam okazji jej doświadczyć, gdy jechałam z Tomaszem z Baru w góry Prokletije. Szczerze zazdroszczę Czarnogórcom tak widokowej trasy kolejowej.

Po prawej stronie wije się trasa kolejowa

Czarnogóra kolej

Opuszczamy główną drogę na Kolasin i w miejscowości Bioce, po niwielkich problemach nawigacyjnych (zasadniczo wjechaliśmy w złą drogę), zaczynamy piąć się w stronę drogi biegnącej pomiędzy Kolasinem a Adrejevicą, która przechodzi przez przełęcz Tresnavik, z której łatwo już się dostać w góry Komovi, które były naszym kolejnym, podróżniczym celem. Nie mamy jednak pewności, czy uda nam się dotrzeć tak obraną trasą, gdyż według naszej papierowej mapy częściowo biegnie ona po drogach najniższej kategorii. Natomiast GoogleMaps wyraźnie widziało całą drogę, co mogło świadczyć, iż nie jest wcale taka mała i beznadziejna. Nie martwiąc się na zapas, jedziemy dalej. Przez przypadek znów trafiamy na wyjątkowo widokową trasę, gdyż asfalt wije się wzdłuż stromych zboczy. Wszędzie wokół – góry, góry i doliny. Zatrzymujemy się przy sporej wielkości kolejowym mostem, rozpiętym nad kanionem. Robi niesamowite wrażenie i równocześnie dobrze wpisuje się w tutejszy krajobraz.

Wiadukt kolejowy nad kanionem

wiadukt kolejowy Czarnogóra

Góry wokół nas

Czarnogóra

Jadąc znaleźliśmy się w kłopocie. Nie, to nie przejęzyczenie. Otóż, byliśmy w miejscowości Klopot. Po kilku zakrętach za kłopotliwym miasteczkiem, znajdujemy dogodne miejsce na nocleg. Po niewielkiej kolacji zamieniamy Kiankę w campera i idziemy spać.

W czarnogórskim Klopocie

Klopot

Post Bałkany 2012. Część 24 – z Albanii do Czarnogóry pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-24-z-albanii-do-czarnogory/feed/ 3 1269
Bałkany 2012. Część 13 – Albanio welcome to! http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-13-albanio-welcome-to/ http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-13-albanio-welcome-to/#comments Thu, 09 Jan 2014 16:16:40 +0000 http://balkanyrudej.wordpress.com/?p=1067 Nasze powitanie z Albanią - o dość zwariowanych i nieco momentami trudnych początkach w tym kraju.

Post Bałkany 2012. Część 13 – Albanio welcome to! pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
Po krótkiej przerwie od bałkańskich relacji dziś zabieram Was do Albanii.

23.04.12 Poranek w Czarnogórze jest pogodny, lecz lekko pochmurny. Opuszczamy naszą leśną noclegownię i na przełęczy, od której rozpoczyna się widokowa część trasy wzdłuż Jeziora Szkoderskiego, jemy śniadanie. Jak na złość pasmo Rumiji, a także sama Rumija, są tego dnia pięknie widoczne. Przez chwilę rozważamy, czy nie spróbować jeszcze raz ataku szczytowego, jednak po analizie sytuacji wychodzimy z założenia, że jednak sobie odpuścimy kolejne podejście.

Konsumujemy śniadanie przy jednoczesnym kontemplowaniu widoków na Alpy Albańskie. Po posiłku idziemy na spacer wzdłuż grzbietu odchodzącego od przełęczy. Widoki na obie strony są rewelacyjnie. Widać Bojanę, morze i dość ciekawe, silnie zalesione i poprzecinane jarami wzgórze. Nas jednak ciągnie w jednym kierunku – do Albanii.

Widokowe śniadanie

Shoder i Alpy Albańskie

Alpy Albańskie

Alpy Albańskie, Shkoder

Podczas spaceru z przełęczy

czarnogóra

Wracamy do samochodu – słońce zaczyna przypiekać i chyba pierwszy raz podczas całego naszego dotychczasowego pobytu, czujemy na nas dotyk lata. Wsiadamy do Kianki i wyruszamy w stronę Vladimira, by w samej miejscowości zrobić jeszcze jakieś zakupy. Rezygnujemy jednak z tego pomysłu, gdyż jakoś ciężko jest się nam tam odnaleźć. Jedziemy prosto na czarnogórsko – albańską granicę. Żeby tradycji stało się zadość, oczywiście trasa do przejścia granicznego była w remoncie i na drodze nie uświadczyliśmy ani grama asfaltu. Upał plus jazda w tumanach kurzu nie jest tym, co lubimy najbardziej, ale przecież zawsze mogło być gorzej, np. mogłaby być ulewa.

Typowa, bałkańska droga na granicę

droga do czarnogórsko - albańskiej granicy

Przekraczanie granicy zajmuje nam wyjątkowo dużo czasu, gdyż panuje tam spory ruch i musimy odstać swoje w kolejce. Opieszałość pograniczników była dodatkowym elementem, który wpływał na czas oczekiwania. Przecież trzeba się przywitać z każdym znajomym, który przyjechał na granicę, należy z nim porozmawiać, pośmiać się itd. itd. W końcu dostępujemy zaszczytu i czarnogórski pogranicznik bierze od nas paszporty, które następnie przekazuje albańskiemu strażnikowi. Ten omiótł wzrokiem nasze dokumenty i jedynie machnął ręką, że możemy jechać.

W ten oto sposób znaleźliśmy się w Albanii. Szczerze mówiąc podczas planowania wyjazdu nie zakładaliśmy, że dotrzemy aż tutaj. Jednak pogoda, która przegoniła nas z Chorwacji i częściowo z Czarnogóry, skierowała nas jeszcze bardziej na południe. Dodam jeszcze, że byliśmy zaopatrzeni w przewodnik po Albanii, a wszystko dzięki kuzynce Marka – Kaśce (z bloga Kuchnia Pysznościowa), która już wcześniej przetarła albański szlak i bardzo zachęcała nas do odwiedzenia tego kraju. Mimo wszystko nie można powiedzieć, iż byliśmy w jakikolwiek sposób przygotowani na to, co zastaniemy w Albanii.

Pierwsze, co rzuca się w oczy po przekroczeniu granicy, to panujący tu większy chaos niż w Chorwacji czy Czarnogórze. Ale największy „szok kulturowy” przeżyliśmy po wjechaniu do Shkodra – głównego w tej części Albanii miasta. Położone jest ono jakieś 15km od przekraczanego przez nas przejścia granicznego. Jednak wjeżdżając tam, poczuliśmy się, jakbyśmy znaleźli się w kompletnie innym wymiarze rzeczywistości. Jadąc główną arterią do centrum, poznajemy albański styl prowadzenia samochodu oraz zasady panujące na tutejszych drogach. Otóż, po pierwsze każdy jeździ w te stronę, jaką uważa za stosowną, czyli pod prąd, na ukos, na wstecznym. Ja mam wrażenie, że wszystkie samochody pragną rozjechać naszą Bogu ducha winną Kiankę. Oprócz tego wszędzie przepychają się skutery, rowery, trudne do zidentyfikowania dziwne pojazdy oraz piesi. Jednak najciekawsze w Shkodrze okazało się rondo w centrum miasta. Generalnie było to miejsce gdzie piesi i rowerzyści przemieszczali się w sobie tylko wiadomym kierunku, jakiś autobus skrócił sobie drogę i jechał przez rondo pod prąd. Część Albańczyków zrobiła sobie z ronda parking. Nad tym wszystkim usiłowała zapanować policja, jednak z dość marnym skutkiem. Sami, próbujemy jakoś się w tym wszystkim odnaleźć, ale moja pierwsza reakcja na to, co się tam działo, brzmiała tak: „Marek, uciekajmy stąd!” Cóż z perspektywy czasu, chce mi się z samej siebie śmiać!

Pierwsze zdjęcie w Shkodrze

Shkoder

Za pomocą szkicowej mapy z przewodnika usiłujemy się jakoś w Shkodrze odnaleźć. Nie jest to takie proste, gdyż w panującym chaosie ciężko wypatrzeć tabliczki z nazwami ulic. W końcu wjeżdżamy w drogę, wiodącą do stadionu, co ułatwia mi w zorientowaniu się na mapie. Porzucamy Kiankę na pierwszym, wolnym miejscu chyba postojowym i udajemy się do informacji turystycznej, do której udaje nam się odnaleźć drogowskazy.

Na szczęście, mimo kwietnia, informacja była czynna. Bardzo sympatyczna Albanka, posługująca się świetnym angielskim, z dużą cierpliwością odpowiadała na wszystkie nasze pytania. Interesował nas w szczególności rejon miejscowości Thet, leżący w górach Prokletije. Niestety Albanka rozwiała nasze nadzieje na dojechanie tam o tej porze roku Kianką. Proponuje nam kilka alternatyw jeśli chodzi o zwiedzanie Albanii, np. prom po jeziorze Komani. Niestety problem z nim jest taki, że samochody zabiera jedynie w sezonie, a teraz działa jako prom pasażerski. Poleca również inną, ciekawą miejscówkę w górach – Razem, do której również prowadzą strzałki z szalonego ronda w Shkodrze. Pytamy się również o jakieś miłe, nadmorskie plaże. Poleca nam te w Veliopoje oraz Shengjin. Decydujemy się wybrać w okolice pierwszej z wymienionych przez naszą informatorkę miejscowości.

Ważną rzeczą, jeśli chodzi o Albanię, jest również fakt, iż większość transakcji dokonuje się u nich za pomocą gotówki. Karta płatnicza jest tam mało użyteczna, w szczególności na północy kraju. Albanka wskazuje nam drogę do najbliższego kantoru, gdzie o dziwo, wymieniamy euro na leki po kursie takim, jaki spisałam z internetu przed wyjazdem z Polski. Inna sprawa, że kantory w Albanii są praktycznie wszędzie i to w dużych ilościach.

Wyjeżdżamy ze Shkodra i kierujemy się w stronę Veliopoje. Początkowo jedziemy nizinnym, zalanym wodą terenem, który poprzecinany jest licznymi kanałami. To, co pierwsze rzuca się w oczy, to ogromna ilość zwierząt, jaka hodowana jest w tym rejonie. Po pierwsze – owce, których liczne stada co jakiś czas blokują drogę. Po drugie – kozy, które biegają nawet po najbardziej stromym i trudnym terenie, ale również brodzą w wodzie czy obgryzają gałązki przydrożnych drzew i krzewów. Występują w różnych kompilacjach kolorystycznych, lecz moimi faworytkami stały się kózki o rudo – brązowym umaszczeniu. Po trzecie – konie. Jadąc do Veliopoje  obserwujemy jak dwa konie ganiają się po zalanej łące, rozbryzgując wokół siebie miliony lśniących w słońcu kropel wody. Wyglądało to jak kadr z jakiegoś filmu. Oczywiście aparatu nie było pod ręką, by uwiecznić tę piękną scenę. Po czwarte – świnie, które buszują w śmieciach, oczywiście taplają się w błocie i… śmierdzą. I po piąte – krowy. Te przedstawicielki świata zwierząt hodowlanych, brodzą majestatycznie wśród łąk lub dziarsko maszerują wzdłuż pobocza, poganiane przez zazwyczaj młodych pasterzy. Generalnie gdzie by nie spojrzeć, tam są mniejsze czy większe krowie stadka.

Pastwiska

albańskie pastwisko

albańskie krowy

Docieramy w końcu do Veliopoje. Na plaży walają się sterty śmieci, zaś na parkingu, na którym porzucamy Kiankę, miejscowi raczą nas lokalnymi, muzycznymi hiciorami, płynącymi wprost z charczących, samochodowych głośników. Wiecznie głodny Marek pochłania burki, jakie udało nam się zakupić w Shkodrze.

Decydujemy się pojechać dalej, aż do końca asfaltowej drogi i w ten sposób wyjeżdżamy na cypel. Aby dostać się na drugą stronę zatoki Keneta e Vilunit należy pokonać wąski mostek, który absolutnie nie nadaje się dla samochodu, nawet tak małego jak Kianka. Postanawiamy poszukać drogi, która według naszej mapy, miała prowadzić wzdłuż górskich zboczy. Drogę nawet udaje nam się znaleźć, lecz okazuje się być w trakcie przebudowy. Mimo wszystko postanawiamy pójść w ślady miejscowych, którzy dziarsko się po niej przemieszczali swoimi Mercedesami. Wyszliśmy z założenia, że może uda się gdzieś w tym rejonie znaleźć jakieś dogodne miejsce na plażowanie i ewentualny nocleg. Jedziemy dość wolno wśród gospodarstw i wszędzie witają nas mocno zdziwione miny tutejszych mieszkańców. Docieramy do końca drogi. Zamiast na pięknej plaży, lądujemy w jakimś bagnistym terenie, po którym ganiają się wyjątkowo zadowolone z życia świnie. Nawet próbujemy znaleźć jakieś dojście do morza, jednak bezskutecznie. Hmm nie o to nam chodziło.

Plaża?

bagno

Wracamy zatem do Kianki i cofamy się kawałek do miejsca, gdzie budowano drogę wiodącą prosto w stronę morza. W oddali widać było jakąś zmutowaną koparkę, która była w trakcie pasjonującej czynności, jaką jest rozwalanie bunkra. Zapomniałam oczywiście wspomnieć, że oprócz dużej ilości zwierząt, ważnym elementem albańskiego krajobrazu są bunkry. Różnej maści i rozmiarów, usytuowane w miastach lub np. w głębi skalistych, górskich zboczy.

Wielkie bunkry w wersji górskiej

Albania bunkry

Kiedy tak medytujemy nad losem koparki i bunkra, podchodzi do nas miejscowy chłopaczek. Marek pyta się go po angielsku, czy drogą tą dotrzemy do plaży. „Beach, Beach? Yes, yes!” No dobra, to jedziemy w stronę coraz bardziej rozwalonego bunkra. Gdy mijamy po drodze dwóch mężczyzn w średnim wieku, zatrzymują nas i tłumaczą po włosku, że droga się zaraz kończy i musimy zawrócić. Dobrze, że włoski język gestów jest tak sugestywny i uniwersalny.

Wracamy zatem remontowaną i przebudowywaną drogą. Decydujemy się pojechać do drugiej, rekomendowanej przez dziewczynę z informacji turystycznej, plaży w Shengjin. Marek patrząc na mapę wpada na pomysł, by pojechać skrótem. Sądził, że lokalnymi drogami szybciej dotrzemy do celu. No był to spory błąd. W Albanii zalecałabym trzymanie się bardziej głównych arterii komunikacyjnych, ponieważ reprezentują standard podobny do naszych rodzimych dróg.

Droga „skrót”

albańska droga

Jeśli ktoś, tak jak my, wybierze „skrót” prowadzący lokalnymi trasami, to będzie poruszać się z zawrotną prędkością 20km/h. Generalnie, na naszej drodze, asfalt stanowił może jakieś 20% nawierzchni. Reszta, to jakieś kamienie, błoto i gigantyczne wprost dziury. Szczęście było takie, że Kianka ma dość wysokie zawieszenie, a my nie posiadamy choroby morskiej i komunikacyjnej. Tocząc się z prędkością niezbyt szybkiego rowerzysty, docieramy do zalanego po jakiś większych opadach, odcinka drogi. Marek początkowo ma wątpliwości, czy Kianka da radę przejechać przez to małe bajorko, ale gdy kilka miejscowych samochodów pokonało bez problemu tę wodną przeszkodę, uznaliśmy, że i my damy radę. Kianka, jak na małą żabę przystało, przepłynęła, to znaczy przejechała przez tę większą kałużę bez większych komplikacji. Po ponad godzinie udało nam się pokonać ten 20kilometrowy skrót. Kiedy wyjechaliśmy na normalny asfalt, chyba nawet sama Kianka odczuła sporą ulgę.

Przejedziemy czy nie przejedziemy? Oto jest pytanie!

albańska droga

Docieramy do Shengjin. Miasto to można scharakteryzować jednym stwierdzeniem: bloki nad morzem. Wzdłuż wybrzeża stoi cała masa bloków i hoteli różnej maści i rozmiarów. W samym mieście raczej ciężko liczyć na jakąś dobrą miejscówkę na nocleg na dziko. Markowi udaje się wypatrzeć drogę, biegnącą ponad miastem i wiodącą w stronę morza, w kierunku północnym. Opcja jechania tam jakoś średnio przypada mi do gustu, lecz w końcu daję za wygraną. Migrena jaka mnie dopada sprawia, że powoli jest mi wszystko jedno, o ile nie będziemy zbyt dużo jeździć.

Przemierzamy w żółwim tempie gruntową drogę wypatrzoną przez Marka. Mijamy kolejne, budujące się hotele lub apartamentowce. Parkujemy w niewielkim, sosnowym lesie i Marek idzie na zwiady, by sprawdzić jak dalej wygląda droga. Wraca oznajmiając, że znalazł dogodne miejsce na nocleg, jakim był mały placyk obok sporego bunkra wykutego w skale. Miejscówka widokowa, bo położona na dość stromym i wysokim klifie. Pod wieczór mija nas kilka samochodów, wracających z połowu wędkarzy. Widać, że przyglądają nam się z lekką konsternacją wymalowaną na twarzach. Po tym dość intensywnym dniu szybko zapadamy w sen w naszym kiankowym camperze.

Jest godzina 1:20 w nocy. Koło Kianki staje spory, terenowy samochód, a nas budzi silne światło skierowane na szyby. Początkowo myślę, że to jacyś miejscowi postanowili nas „odwiedzić”. Później jednak dostrzegam w świetle reflektorów, że są to policjanci Kiedy okrążają samochód, słyszymy, że analizują nasze tablice rejestracyjne i trafnie zauważają, że jesteśmy z Polski. W końcu pukają w drzwi od strony pasażera, które otwiera im śpiący po tej części Kianki Marek.

Policjanci: Passport control!

Wręczamy im dokumenty. Po ich krótkiej analizie pada pytanie:

P: Mr Marek is a problem?

M: Yyy…no, no problem!

P: Mr Marek is ok?

M: Ok!

P: So goodnight!

Po czym panowie odjechali zostawiając nas silnie skonsternowanych tymi nocnymi odwiedzinami. W każdym razie mieliśmy później spore problemy z zaśnięciem.

Ten pełen wrażeń pierwszy dzień w Albanii nie dał nam pełnego obrazu tego kraju. Byliśmy trochę oszołomieni tym, co zastaliśmy na miejscu, a nocne spotkanie z policjantami tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że w tym kraju nie będziemy się nudzić!

Post Bałkany 2012. Część 13 – Albanio welcome to! pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.

]]>
http://balkany.ateamit.pl/balkany-2012-czesc-13-albanio-welcome-to/feed/ 4 1067