Post Sylwester 2015/16 w Sarajewie – punkty widokowe, Vrelo Bosne, Tunel Spasa pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Kolejnym punktem zwiedzania jest Hum Brdo – charakterystyczne wzgórze, na szczycie którego znajduje się wieża telewizyjna. W trakcie okupacji uległa zniszczeniu i choć nie w pełni została odbudowana, to wciąż funkcjonuje. Dojazd do niej nie należy do najprostszych – należy pokonać gąszcz wąskich i momentami strasznie stromych uliczek. W głębi duszy cieszymy się, że nie leży tam śnieg, bo chyba musielibyśmy wpychać Skodę na samą górę. Teoretycznie pod wieżę nie można podjechać, bo tak informują znaki przy ostatnich domach na drodze do niej. My posłusznie zostawiamy auto w tej okolicy i do wieży udajemy się pieszo. Teren jest tam dość mocno porośnięty krzakami, co w szczególności latem może przysłonić nam jakiekolwiek widoki. Po drodze mijamy mały punkt widokowy, będący wypłaszczeniem terenem, trochę odkrzaczonym, ale za to strasznie zaśmieconym. Widać stamtąd w szczególności teren na zachód od Sarajewa oraz okoliczne góry. Spod samej wieży nie należy liczyć na rozległą panoramę miasta, gdyż wszystko przesłaniają mniejsze i większe krzaki. Marek próbuje polatać dronem, ale ten zaczyna przysparzać coraz więcej kłopotów – traci łączność z pilotem i nie da się nim sterować. W tym czasie, na górę wjeżdża auto na szwajcarskich blachach. Cóż, niektórzy mają w głębokim poważaniu jakiekolwiek zakazy.
W drodze na Hum Brdo
Nieliczne miejsce w okolicach Hum Brdo, z którego widać nieco więcej
Wieża na Hum Brdo
Po pobycie na Hum Brdo, kierujemy się w stronę Ilidzy oraz parku Vrelo Bosne, czyli źródeł rzeki Bosny. Abid mocno polecał nam to miejsce, a ze zdjęć wynikało, że jest tam bardzo urokliwie. Do Vrelo Bosne podjeżdżamy od strony drogi M17. Za 4KM zostawiamy auto na parkingu, a także płacimy za bilety wstępu do samego parku. Warto w tym miejscu dodać, że gdybyśmy weszli od strony Velikej Alei, to nic byśmy nie zapłacili. Ale od początku. Vrelo Bosne jest pomnikiem przyrody, znajdującym się na południowych zboczach masywu Igman, na wysokości 560m n.pm.m. To właśnie stąd wybija rzeka Bosna, od której wzięła się nazwa całej krainy. Na teren parku składają się, oprócz samej rzeki, niewielkie jeziorka z krystalicznie czystą wodą, po której pływają łabędzie i kaczki; alejki, ławeczki, tablice informacyjne oraz kawiarnie. Przez wieki miejsce to przyciągało mieszkańców Sarajewa, ale również turystów, którzy zauroczeni byli jego pięknem.
Niewątpliwie Vrelo Bosne nam się spodobało, mimo tego, że zimą, po godzinie 13 cały teren był zacieniony i panował tam wyjątkowo nieznośny chłód, który potęgowała jeszcze płynąca tam woda. Tuż obok Vrelo Bosne znajduje się inna znana i popularna atrakcja turystyczna. Velika Aleja, bo o nią chodzi, ma 3.5km długości, zaczyna się w rejonie basenów termalnych na Ilidzy, a kończy się przy Vrelo Bosne. Od ponad 100 lat, nieprzerwanie, jeżdżą nią powozy zaprzęgnięte w konie. Wzdłuż niej podziwiać można wiekowe, ogromne platany i kasztanowce. Przy Velikiej Alei stoją również reprezentatywne i okazałe wille, które zbudowano w okresie austro-węgierskim. Zarówno aleja, jak i Vrelo Bosne są idealną, spacerową destynacją. Podobno najpiękniej jest tam na wiosnę.
Panujące jednak pod koniec grudnia zimno dość szybko przepędza nas stamtąd. Do tego czas nas goni, gdyż umówieni byliśmy jeszcze z Abidem oraz mieliśmy w planach zwiedzić Tunel Spasa. Jedziemy zatem na ulicę Tuneli, a parkujemy pod domem Abida. Ten akurat dyskutuje ze sporą grupą, jak się okazuje Słoweńców. Na mój widok, od razu zaczyna mnie przepraszać za zniszczenie okularów, które musiałam zacząć sklejać na power tape. Ja oczywiście usiłuję go przekonać, że tak naprawdę to nic wielkiego i nie musi mieć wyrzutów sumienia. Opuszczamy na chwilę Abida i udajemy się na zwiedzanie Tunelu.
Tunel Spasa, zwany też Tunelem Nadziei, powstał w 1993 roku i był jedynym połączeniem oblężonego Sarajewa ze strefą wolną od działań Serbów. Jego budowa trwała sześć miesięcy i została ukończona 30 czerwca 1993 roku. Miał ok. 800 metrów długości i średnio ok.1.5 metra wysokości. Jeden koniec tunelu miał swój początek w Butmirze, na podwórku domu rodziny Kolara (tam teraz znajduje się Muzeum Tunelu), natomiast drugi koniec znajdował się za sarajewskim lotniskiem, w dzielnic Dobrinija. Jego ukończenie pozwoliło na wymianę dóbr z oblężonym miastem, a także dostarczenie mu broni. Oprócz tego transportowano nim rannych. Początkowo wszystko przenoszone było ręcznie, lecz z biegiem czasu zainstalowano w tunelu wagoniki, które znacząco ułatwiły i usprawniły cały proces. Według różnych statystyk, w ciągu jednego dnia przechodziło nim ok. 4000 ludzi oraz przewożone było 30 ton materiałów. Pokonanie całego tunelu zajmowało 45 minut i nie należało do najprzyjemniejszych – było tam duszno, a stojąca w jego wnętrzu woda mogła sięgać do kolan.
Jak wygląda zwiedzanie Muzeum Tunelu? Przede wszystkim należy wykupić bilet, w cenie 10KM dorośli, 5KM dzieci. W pierwszej kolejności ogląda się ok. 20minutowy film na temat historii oblężenia i budowy samego tunelu. Po tym, można się udać do jego wnętrza. Obecnie dla turystów udostępniony jest jedynie jego 20metrowy fragment. Istnieją plany, by w przyszłości otworzyć dla zwiedzających całość tunelu. Na muzeum składa się również kilka małych pomieszczeń, w których zebrano pamiątki z czasów, gdy tunel funkcjonował. Z Markiem zaskoczyła nas nieco informacja o tym, jak mobilizowano ludzi do brania udziału w jego tworzeniu. Otóż organizowano zawody w…kopaniu tunelu. Jak widać pomysł się sprawdził, bo tunel powstał, działał i pomógł nie jednej osobie.
Po zwiedzaniu Muzeum Tunelu idziemy do Abida, który urzęduje w swoim sklepiku. Rakija time! To chyba nie powinno nikogo zdziwić. Bo jak tu odwiedzić Abida i nie napić się z nim raki? Usadza nas na plastikowych krzesełkach, rozlewa trunek, a sam idzie polować na turystów. Money is coming! – stwierdza na widok osób wychodzących z Muzeum Tunelu. Sporo frajdy dostarcza nam obserwowanie Abida w roli sprzedawcy. Sztukę perswazji opanowaną ma do perfekcji, a zresztą, kto poznał Abida, ten wie, że jego lubi się od pierwszego wrażenia. Oczywiście należy mieć dystans do jego, jak to sam mawia, czarnego, bośniackiego poczucia humoru. Kiedy Abid odrywa się od kolejnych klientów, pytamy się go, czy zna w okolicy jakąś dobrą restaurację. Oczywiście, na Ilidzy, obok sklepu mięsnego, jest bardzo dobra knajpka. Dla Ciebie Ola jest tam pohovani sir, a dla reszty świetne mięso. No i mają tam niskie ceny. Po chwili pokazał nam na mapie, jak tam dojechać, ponieważ zaczęliśmy się obawiać, że nie trafimy tam, jeśli restauracja wygląda podobnie jak ta, do której zajechaliśmy w drodze powrotnej z Lukomiru do Sarajewa. Kiedy przychodzi czas rozstania, Abid wyciąga spod stołu dwie flaszki raki i wręcza je nam, jako prezent. Chcemy mu za nie zapłacić, ale ten kategorycznie odmawia przyjęcia od nas jakichkolwiek pieniędzy. Trzecią butelkę otrzymujemy dla Zuzy i Piotra (PS. Jeszcze jej nie wypiliśmy i cały czas jest u nas!). Nie będę mówił, że się z Wami żegnam. Nie będę mówił do widzenia. Powiem – do zobaczenia, bo na pewno kiedyś się jeszcze zobaczymy. A zatem – do zobaczenia Abid!
W sklepiku Abida
Restaurację AEMS poleconą przez Abida znajdujemy przez najmniejszego problemu. Faktycznie znajduje się ona na tyłach sklepu mięsnego, lecz jest to bardzo elegancki i przyjemny lokal. Zamawiamy dania – ja pohovani sir, Marek hadzicki kebab, Karola – plejskavicę, a Przemas cevapcici. Dania otrzymujemy w jakimś wyjątkowo ekspresowym tempie. Wszystko wygląda i smakuje wyśmienicie, a do tego porcje są spore. Najedzeni wracamy do centrum Sarajewa, by przyszykować się na sylwestrową noc.
Smakowite dania Restauracji AEMS
Koło 20 na naszą kwaterę wpadają Karola z Przemasem. Zaczynamy testować Abidową rakiję i odkrywamy, że jest dużo bardziej mocna od tej, którą piliśmy z nim w sklepie oraz podczas wycieczki do Lukomiru. W międzyczasie do naszego pokoju wpadają sąsiedzi z naprzeciwka. Może macie ochotę się z nami napić? Po chwili całą ekipą przenosimy się do ich pokoju. Oboje są z Czarnogóry. Dlaczego spędzamy sylwestra w Sarajewie? Wiecie, to nie jest tak daleko od nas, ale na tyle daleko by nie spotkać żadnych znajomych. Pada oczywiście pytanie, czy byliśmy kiedykolwiek w Czarnogórze. Z zapałem zaczynam wymieniać wszystkie, odwiedzone przez nas miejsca. A byliście w Cetinje? Odpowiadam, że owszem, ale tylko przejazdem, gdyż lał deszcz. Widzicie, Cetinje to chyba najbardziej deszczowe miasto w Europie. Tam praktycznie zawsze pada. Rozmowa schodzi na temat telewizyjnego sylwestra, który leci sobie w tle. Emitowany był koncert, w którym jak się okazało, uczestniczył największe gwiazdy bałkańskiej sceny muzycznej. Wszyscy, jak jeden mąż lub żona śpiewali ludowe pieśni. U nas 90% muzyki jest właśnie taka. Dla nas to część naszej kultury, która może być nieco dziwna. My jednak lubimy słuchać takich szlagierów. Dodam, że Czarnogórcy byli albo w naszym wieku, albo nieco młodsi. Oczywiście w międzyczasie pada pytanie o to, czym się zajmujemy. Kiedy stwierdzam, że m.in. prowadzę bałkańskiego bloga, Czarnogórzec pyta się swojej dziewczyny, czym jest blog. Nie przejmuje się nim, to prosty chłopak z Czarnogóry. On w życiu żadnego bloga nie przeczytał. Ich dalszy plan na sylwestra był następujący – znaleźć knajpę grającą muzykę ludową. My natomiast przed północą udajemy się na Żółtą Twierdzę, by z niej podziwiać pokaz fajerwerków. Gdy tam docieramy, tłumu raczej nie stwierdzamy, ot kilka niewielkich grupek, tłoczących się w pobliżu murów. Koło północy Bośniacy odliczają od 10 do 0, a po chwili my powtarzamy ten rytuał, tyle że po polsku. Otwieramy szampana, którego jako jedyni przywlekliśmy na górę. Co do fajerwerków, to może dobrze, że nie było ich zbyt wiele wystrzelonych w powietrze. Szczerze mówiąc ich dźwięk robił dość przerażające wrażenie w mieście, w którym wszędzie widać ślady po kulach, a huk wystrzałów nie tak dawno temu nie wróżył nic dobrego.
Sylwestrowy zestaw drinkowy
O północy…
Z Żółtej Twierdzy schodzimy na Bascarsiję, gdzie choć nie ma zbyt wiele osób, swoiste oblężenie przeżywają kebaby. Wszyscy, oprócz mnie, inaugurują nowy rok tą jakże wykwintną potrawą. W sumie o 1 w nocy jesteśmy już w łóżkach. Cały, intensywny dzień zwiedzania dał się we znaki. Prawda jest jednak taka, że nie ważne, jak długo imprezuje się w sylwestra, ale istotne jest to z kim i gdzie. W przypadku moim i Marka, drugi raz z rzędu wchodziliśmy w nowy rok na ukochanych Bałkanach. Dlatego wierzymy, że 2016 będzie równie udany, jak 2015!
Post Sylwester 2015/16 w Sarajewie – punkty widokowe, Vrelo Bosne, Tunel Spasa pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post BST 2014/15. Część 6 – Sylwester w Durres pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>W sumie nikt (nawet my) nie spodziewał się, że ten ostatni dzień 2014 roku spędzimy w Albanii. Chyba nawet w najśmielszych planach i marzeniach nie dopuszczaliśmy nigdy takiej myśli do siebie. A tu proszę – niespodzianka. 31 grudnia budzimy się w Durres, a z naszego hotelowego okna i balkonu rozciąga się widok na tamtejszy port. Słońce radośnie wschodzi, przedzierając się przez niewielki wał chmur, który ulokował się nad okolicą. Gdy pogoda aż tak dopisuje, motywacja do wstawania jest jeszcze większa i nawet myśl o panującym na zewnątrz mrozie jakoś człowieka nie odstrasza.
Poranny widok z hotelowego okna
Plan zwiedzania miasta ułożyliśmy poprzedniego wieczora, więc teraz mogliśmy przystąpić do jego realizacji. Najpierw jednak udajemy się do bankomatu, by móc uiścić opłatę w hotelu. Kiedy tego dokonujemy, możemy udać się na zasłużone śniadanie. Tuż obok naszego hotelu odnajdujemy piekarnię. Choć piekarnia to złe słowo – to był istny raj. Kilka rodzajów burków, kilka rodzajów baklav, tysiące ciastek, ciasteczek i innych wypieków chlebowych. Na dzień dobry człowiek dostaje oczopląsu i ślinotoku. Z racji tego, że 1 styczeń jest dniem wolnym, w piekarni kłębi się tłum klientów, a obsługujących sprzedawczyń jest zapewne znacznie więcej, niż zwykle. My kupujemy śniadaniowe burki, ale obiecujemy sobie, że wrócimy później do piekarni po baklavę.
Promenada oraz widok na nasz hotel
Hotel Kristal
Willa Zoga
Wyśmienita pekra z Durres
Śniadanie pałaszujemy na wybrzeżu, grzejąc się w promieniach grudniowego słońca. Gdyby tak nie wiało, byłoby naprawdę bardzo przyjemnie. Burki smakują wyśmienicie i to nie tylko zasługa widoków i miejsca, w którym się znajdujemy. Po prostu są bardzo dobre.
Nadmorskie śniadanie
Poranny Durres i poranny rower (nie nasz)
Poranny spacer
Po śniadaniu wyruszamy na zwiedzanie. Naszym pierwszym celem jest Muzeum Archeologiczne, znajdujące się tuż obok naszego hotelu. Dosłownie i w przenośni możemy pocałować muzealnąklamkę, gdyż trwa jakiś remont. Co z tego, że sam obiekt wygląda na dość nowy i chyba w miarę niedawno otwarty? Z drugiej strony rozumiemy sytuację, jest ostatni dzień w roku, więc tego typu atrakcje niekoniecznie muszą być czynne.
Idziemy zatem dalej, w stronę portu. Najpierw przystajemy na skwerze, którego najważniejszym elementem jest monumentalny pomnik komunistycznych partyzantów. Na wysokim, schodkowym cokole stoi w dość agresywnej pozie mężczyzna unoszący nad głową karabin. Na pomnik można wejść i przy okazji poszerzyć sobie miejską panoramę.
Monumentalny pomnik partyzantów
Idąc dalej w stronę centrum miasta, docieramy do znanej nam już z wczoraj Wieży Weneckiej. Pochodzi ona z XV wieku i jest niewielkim obiektem, zbudowanym z kamiennych bloków. Można bezpłatnie wejść na jej szczyt, gdzie latem funkcjonuje kawiarnia (stoją stoliki i siedziska). Z góry rozciąga się widok na okolicę, a przede wszystkim na port, który jest tuż obok. Jeśli ktoś zmarznie podczas zwiedzania, może wstąpić do wnętrz wierzy, gdzie przez cały rok funkcjonuje niewielka kawiarnia (która pewnie latem głównie urzęduje na górze).
Urokliwa, niewielka Wieża Wenecka
Na wieży
Port w Durres
Z albańskim Mikołajem
Obok wierzy znaleźć można jeszcze trzy, ciekawe obiekty:
– kolorowy, pomalowany bunkier, który schowany jest nieco w krzakach, tuż obok wejścia do wieży;
– pomnik obrońców Duresz, na którym uwieczniony jest Musa Ulqinak, podwładny dowódcy żandarmerii albańskiej Abasy Kupiego. Obaj panowie bronili swego kraju w trakcie włoskiej inwazji w kwietniu 1939roku. Przy czym tylko jeden z nich – Ulqinak był nieco lepszym obiektem do uwiecznienia dla komunistycznych władz kraju.
– pomnik Lodewijka Thomsona – oficera holenderskiego, który zginął w 1914 roku w trakcie ataku muzułmańskich buntowników.
Od Wieży Weneckiej ciągnie się mur obronny, wzdłuż którego dotrzeć można w okolice amfiteatru. Mur ten jest lepiej, a momentami gorzej zachowany, jednak prezentuje się wyjątkowo fotogenicznie w ostrym słońcu. Idąc wzdłuż niego trafiamy przed monumentalny budynek z plastikową kopułą, należący do Albanian College Durres. Obiekt ten ze swą architekturą i gigantomanią spokojnie mógłby znaleźć się w Skopje, gdzie tego typu budowle, nawiązujące do szeroko pojętego stylu klasycznego, wyrastają jak grzyby po deszczu.
Mur obronny
Majestatyczny budynek uczelni w Durres
Po przejściu przez jedną z bram w murze, kierujemy się w stronę głównej ulicy w centrum Durres, czyli Bulwaru Epidamin. Wcześniej jednak wędrujemy wąskimi, klimatycznymi uliczkami. Nad jedną z nich wiszą już trochę podniszczone parasole.
Klimatyczne uliczki Dures
Naszym kolejnym punktem zwiedzania jest amfiteatr. Prowadzi do niego niewielka arteria, która spodoba się każdemu, kto lubi szeroko pojęty street art. Szare niegdyś fasady niskich budynków oraz bramy zostały pomalowane przez artystów z różnych stron świata. Kolorowe malowidła sprawiają, że ta niewielka uliczka stała się dużo bardziej przyjazna i pozytywna.
Street art w Durres
Amfiteatr znajduje się po prawej stronie i o dziwo 31 grudnia za wejście na jego teren pobierana jest opłata w wysokości 200lek (ok.6zł). Obiekt ten został zbudowany około IIw. n.e.i często jest porównywany do najsłynniejszych amfiteatrów na całym świecie. Ma eliptyczny kształt, a jego największa oś ma 120metrów długości i 20 metrów wysokości. Na widowni mogło zasiadać od 15000 do 18000 widzów. Co ciekawe, amfiteatr został odkryty dość późno, bo w 1966 roku i to kompletnie przez przypadek, gdyż w trakcie kopania studni. Zasadniczo w jego bardzo bliskim sąsiedztwie znajdują się domy, stąd też nie można było całkowicie odsłonić jego wszystkich pozostałości. Inna sprawa, że jeden dom znajduje się częściowo na scenie amfiteatru, a po dawnych trybunach ganiają kury.
Amfiteatr
Opuszczamy amfiteatr i kierujemy się w górę Bulvaru Epidamin. Po kilku minutach docieramy w rejon ratusza i remontowanego przed nim placu. Ciekawym widokiem są kilkumetrowe palmy, które oparte są o płot placu budowy. Zapewne czekają na lepsze czasy, kiedy będą mogły zostać wkopane. Tuż obok ratusza, po lewej stronie (patrząc w kierunku wschodnim) znajduje się meczet Faith. Wcześniej, w miejscu tym znajdował się inny meczet, ale został zburzony w 1967 roku przez władze komunistyczne, które jak wiadomo zwalczały wszelkie przejawy religijności na terenie Albanii.
Meczet Faith
Remontowany plac przed ratuszem i palmy
Palmy były w nocy oświetlone lampkami choinkowymi
Maszerujemy dalej, bo po chwili dotrzeć do rzymskiego forum. Znajduje się ono między niezbyt urodziwymi blokami. Zrobienie my zdjęcia tak, aby nie było ich za bardzo widać, wymaga od nas sporej gimnastyki.
Po drugiej stronie ulicy, Marek dostrzega napis „Pusi i Top Hanes” i zaczyna się wyjątkowo cieszyć. Skojarzenie było dość jednoznacznie i uznaliśmy, że warto sprawdzić, czym jest „pusi”. Określenie Top Hanes wskazuje, że pierwotną funkcją tego miejsca, jakim była produkcja prochu strzelniczego. Natomiast obecność naturalnego źródła pozwoliła na budowę studni, poza murami obronnymi, która służyła okolicznym mieszkańcom. No i cała tajemnica „pusi” została szybko rozwiązana. Niemniej jednak sama nazwa może pobudzać wyobraźnię
Niepozorne Pusi i Top Hanes
Maszerujemy dalej główną arterią Aleksandra Goga. Przyglądamy się, jak korkuje się miasto, a policjanci usiłują zapanować nad tym chaosem. Niestety z ich starań nie za wiele wynika oprócz tego, że i tak każdy jeździ jak chce, a ulice nadal są zatkane. My jednak opuszczamy centrum miasta i na azymut, wąskimi uliczkami kierujemy się w stronę Willi Zoga. Maszerujemy grzbietem wzgórza, które całe usiane jest mniejszymi bądź większymi domami. Już stąd rozciąga się widok na miasto oraz zatokę. Do naszego kolejnego celu docieramy dość szybko.
Widok na Durres
Willa Zoga umiejscowiona jest na szczycie wzgórza, z którego rozciąga się widok na Durres. Z wielu punktów tego portowego miast możemy dostrzec ten charakterystyczny, częściowo różowy budynek. Była to niegdyś nadmorska rezydencja króla Zoga. Według dwóch, różnych źródeł powstała ona albo w latach 20tych ubiegłego wieku albo okolo 1937 roku. Stworzona została w stylu neoklasycystycznym. Jej charakterystycznym elementem, oprócz specyficznego koloru, jest płaskorzeźba na froncie przedstawiająca Skanderbega na koniu. Niestety nam nie udało się wejść do środka willi. Przede wszystkim otoczona jest zasiekami z drutu kolczastego i jakiś krzaków. Przewodnik Wydawnictwa Rewasz wspominał o stróżu pilnującym wejścia do niej, jednak my na nikogo takiego nie trafiliśmy. Ostatecznie siadamy poniżej willi, z widokiem na morze oraz okolice naszego hotelu. Słońce przyświeca i nawet na moment zdejmuję puchową kurtkę. Jednak nie na długo, gdyż przy pierwszym, silniejszym podmuchu wiatru szybko ją zakładam.
Willa Zoga
Widok spod Willi Zoga
Po krótkim odpoczynku postanawiamy dotrzeć w okolice anten, które dostrzegliśmy na wzgórzu nieco wyższym niż to, na którym znajduje się Willa Zoga. Uliczką wśród domów docieramy do bramy, przez która wchodzimy na teren, na którym znajduje się budowa jakiegoś bloku oraz anteny. Jednak obiekty te są mało interesujące, bo to co robi na nas wrażenie to widok, jaki się stamtąd rozciąga. Naszym zdaniem jest to najlepszy punkt widokowy w całym Durres. Przede wszystkim podziwiać można urocze, niewielkie plaże, znajdujące się na północ od portu. Pewnie w sezonie są oblegane, jednak teraz sprawiały wyjątkowo sielankowe wrażenie. Do tego wszystkiego możemy obejrzeć rozległą panoramę miasta wraz z zatoką na południu. Jak dwa głupki biegamy z aparatami i staramy się uwiecznić piękno tego miejsca.
Na rewelacyjnym punkcie widokowym
Kiedy już uwieczniliśmy wszystko, co się dało, rozpoczęliśmy wędrówkę w dół miasta. Obok Willi Zoga skręciliśmy w prawo, ścieżką przez zadrzewiony teren. Znajdowało się tam kilka bunkrów, które wykonane były z białego kamienia/cegieł?, które mocno odznaczały się na tle zielonej trawy. Następnie schodkami wśród bujnych traw zeszliśmy do niewielkiego, białego kościółka, który swym wyglądem przypominał nieco te, które widuje się na zdjęciach z Hiszpanii. Stamtąd wąską dróżką pomiędzy działkami dotarliśmy do zrujnowanego basenu, na tyłach sporych bloków, kilkaset metrów od naszego hotelu. Przez dziurę w płocie wchodzimy na jego teren i na skróty docieramy w okolice naszego punktu noclegowego. Zanim udajemy się tam na krótki odpoczynek, robimy spore alkoholowe zakupy w markecie (również pod kątem naszego wesela) oraz zaglądamy do naszej już ulubionej piekarni i kupujemy baklavę. Do hotelu wracamy na chwilę, bu podładować nieco baterie i na moment odpocząć. Chcemy na zachód słońca udać się na plaże znajdujące się na północ od miasta.
„Eleganckie” bunkry
Niepozorny kościółek
Bunkier ogrodowy
Nieczynny basen
No to hop?
Kiedy ponownie wychodzimy z hotelu, odkrywamy, że jest zimniej. Nie przeszkadza to jednak Albańczykom pucować swoje auta. 31 grudnia wszelkie samochodowe myjnie przeżywały swoiste oblężenie. Na tym tle nasza brudna Kianka wyglądała dość smętnie. Niestety nie mieliśmy ani ochoty ani czasu, by zajmować się jej czyszczeniem. Zamiast tego wybraliśmy się na kolejny spacer. Maszerujemy wzdłuż wybrzeża. Przy plażach ulokowały się rozliczne bary i restauracje, które teraz szykowały się do zbliżającej się nocy sylwestrowej. My idziemy coraz bardziej na północ. Najpierw mijamy jakieś mocno podniszczone, niskie bloki mieszkalne, a po chwili docieramy pod nowo wybudowany apartamentowiec, z basenem znajdującym się na zewnątrz. Temperatura nie zachęca do kąpieli, ale latem zapewne miejsce to ma swoich wiernych fanów (choć z drugiej strony, chyba kąpiel w morzu fajniejsza).
Popołudniowy spacer
No to hop vol.2
Opuszczamy okolice apartamentowca i drogą wzdłuż wybrzeża idziemy dalej. Im bardziej oddalaliśmy się od miasta, tym teren stawał się mniej zabudowany, aż w końcu towarzyszyły nam tylko wysokie trawy oraz stadko owiec wędrujące po niewielkim wzgórzu. Na zachód słońca schodzimy na jedną z plaż, która usiana była niewielkimi głazami. Ten ostatni w 2014 zachód jest wyjątkowo piękny i malowniczy. Z drugiej strony trudno jest nam uwierzyć, że kończy się właśnie kolejny rok i że dodatkowo spędzamy ten dzień właśnie w Albanii.
Kiedy słońce znika za horyzontem postanawiamy wrócić do miasta i udać się do restauracji na zasłużony obiad. Jednak dość szybko się okazuje, że popełniliśmy strategiczny błąd. Koło 18 większość restauracji była już zamknięta, gdyż kucharze i cała obsługa poszła szykować się na sylwestrową imprezę. Udaje nam się jednak znaleźć czynny lokal nieopodal Wieży Weneckiej. Jest tam dość drogo, a jedzenie nie należy do najwybitniejszych, ale takie są konsekwencje nieogarnięcia. Po posiłku Marek stwierdza, że nadal jest głodny, więc dopycha się kebabem z niewielkiego lokalu, który znajdował się w pobliżu. Gdy on znowu je, ja przeczesuję okolice Wieży Weneckiej w poszukiwaniu kesza. Ostatecznie udaje mi go odnaleźć z pomocą Marka. Ostatni kesz 2014 roku
Nasza popołudniowa trasa
Gdy wracamy koło 20 do hotelu oboje stwierdzamy, że jesteśmy koszmarnie zmęczeni. W ciągu dnia przeszliśmy ponad 20km, co odczuły przede wszystkim nasze nogi. Przy okazji odkrywamy, że baklava a raczej syrop z niej zalał nam torbę z rzeczami kuchennymi (menażki, naczynia, itd.). Kiedy próbowaliśmy się uporać z tym problemem, zalaliśmy pół pokoju i siebie nawzajem. Syrop z baklavy bywa wredny. Po porządkach, zamiast imprezować i dać się ponieść sylwestrowej zabawie, my idziemy spać. Przezornie nastawiam budzik na 23:45, by nie przespać północy. Okazuje się, że był to bardzo dobry pomysł, bo gdyby nie alarm ustawiony w telefonie, to pewnie obudzilibyśmy się dopiero nad ranem.
Jak wygląda sylwester w Albanii? Na pewno nie ma odliczania do północy, a w każdym razie żadna okoliczna knajpa czegoś takiego nie organizowała. Przez prawie godzinę w niebo wystrzeliwane są tysiące fajerwerków. Po północy dodatkowo obok naszego hotelu utworzył się korek. Odnieśliśmy też wrażenie, że większość hucznych imprez tak naprawdę rozkręciło się po północy, bo wcześniej nie było nawet słychać muzyki. Z perspektywy naszego balkonu mieliśmy naprawdę dobry widok na okolice. Przykrym widokiem, były dzikie psy i koty, które zdezorientowane biegały we wszystkich możliwych kierunkach, przerażone hukiem jaki towarzyszył świętowaniu z okazji nadejścia nowego roku.
Dla nas wejście w rok 2015 oznaczało nadejście wielu zmian, zrealizowaniu wielu planów, ale przede wszystkim bycie razem.
Post BST 2014/15. Część 6 – Sylwester w Durres pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post BST 2014/15 Durres Fotostory pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>31.12.14 Ostatni wschód słońca obudził nas w Durres. Pogoda od rana zapowiadała się świetnie.
Od rana włóczyliśmy się po mieście. Marek nawet zaprzyjaźnił się z pewnym groźnie wyglądajacym bojowaczem.
Ja natomiast zaprzyjaźniłam się z sympatyczną armatą
W porcie było spokojnie, żurawie majestatycznie stały bez ruchu.
Zapuszczając się w boczne uliczki, trafialiśmy na wyjątkowo fotogeniczne zaułki.
Mogliśmy dzięki temu popatrzeć na Durres z nieco innej perspektywy.
Amfiteatr również odwiedziliśmy. O dziwo nawet w Sylwestra pobierana była opłata za zwiedzanie.
Czy tylko my mamy skojarzenia???
Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie znaleźli kilku widokowych punktów.
O tym widoku i tym miejscu opowiemy więcej w dogodniejszym czasie.
Nad morzem lato, a w górach zima.
Ostatni w 2014 zachód słońca. Albania. Durres. 31.12.14
A później było głośno i wybuchowo. Po czym zaraz po północy, na głównej ulicy przebiegającej obok naszego hotelu zrobił się korek
I tak oto 2014 rok odszedł wraz z ostatnimi wybuchami petard i ogni sztucznych. Witamy się z Wami w tym nowym, 2015 roku. Szykuje się dla nas wiele zmian, nie tylko tych blogowych. To będzie ciekawy rok, tym bardziej, że zaczynamy go w ukochanej Albanii i na ukochanych Bałkanach.
Post BST 2014/15 Durres Fotostory pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Bałkański Sylwester i Nowy Rok – Balkan Spontan Trip 2014/15 pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Jaki mamy plan?
Startujemy 26 grudnia z samego rana i w ciągu jednego dnia chcemy dotrzeć do Sarajewa. Z sierpnia wiemy, że jest to wykonalne. Dodatkowo liczymy, że tego dnia na drogach będzie panował raczej umiarkowany ruch, który pozwoli nam szybko przemknąć przez Polskę, Słowację, Węgry, Chorwację oraz Bośnię i Hercegowinę.
W Sarajewie mamy zarezerwowany nocleg w hostelu Travellers Home, w samym centrum miasta. 27 grudnia chcemy jak najwięcej zwiedzić i zobaczyć, więc będzie to na pewno bardzo aktywny dzień. Oczywiście zaopatrzeni jesteśmy w gromadkę keszy, więc korzystając z pomocy Geocachingu mamy szansę odkryć pewnie kilka ciekawych miejsc, które niekoniecznie opisywane są przez przewodniki.
Z rana 28 grudnia będziemy opuszczać Sarajevo. Zanim jednak całkiem pożegnamy się z tym regionem, odwiedzimy jeszcze Wodospad Skakavac (największy wodospad w Bośni i Hercegowinie). Dalej, przez Mostar i Trebinje dojedziemy do Czarnogóry, którą tym razem potraktujemy tranzytowo i przemkniemy do Albanii. Tam chcemy się zadekować na pierwszą noc w okolicy Veljopoje lub Shengjin
Od 29-31 grudnia będziemy kręcić się po Albanii. W planach na pewno odwiedziny na Półwyspie Rodonit i nocleg tam. Planujemy również założyć w tym miejscu naszego osobistego kesza. Zobaczymy jak ten plan wypali
Zasadniczo nie wiemy, gdzie dokładnie spędzimy samego Sylwestra. Może w Tiranie? A może we Vlorze? Generalnie w tym zakresie plan będzie bardzo dynamiczny i zależny od pogody i naszych nastrojów. Najważniejsze będzie jednak to, że w nowy, 2015 rok wejdziemy przebywając w ukochanym kraju, czyli Albanii. Czy można chcieć więcej??
1 stycznia czyli w Nowy Rok przenosimy się z Albanii do Skopje, w którym mamy zarezerwowany pokój w jednym z hosteli blisko centrum miasta. W samej stolicy Macedonii będziemy pełne 3 dni. Na temat planów dotyczących tego miasta nie za wiele mogę zdradzić, ale zapewniam Was – szykuję ogromną niespodziankę, która choć kosztować mnie będzie niesamowity nakład pracy, to sądzę, że będziecie mile zaskoczeni. Niewątpliwie będzie to intensywny czas, ale jakże interesujący. W końcu Skopje to nietuzinkowe miasto.
5 stycznia z samego rana będziemy wyruszać do Polski, gdyż w Trzech Króli musimy już być w domu.
W trakcie naszej podróży będą nam również towarzyszyć książki w ramach akcji Książka w Podróży. Jedna z nich na pewno zostanie w Sarajevie, a druga w Skopje. O tym jakie to będą książki oraz gdzie zamieszkają będziemy informować na bieżąco
Z jednej strony, czeka nas bardzo intensywny czas. Z drugiej, będziemy mieć też momenty na złapanie oddechu, odpoczynek i spokojne nacieszenie się Bałkanami. Ogromną niewiadomą pozostaje oczywiście kwestia pogody. Ale jaka by nie była i tak będziemy zwiedzać i poszerzać bałkańską wiedzę, by móc się nią z Wami podzielić. A skoro już o tym mowa – jeśli macie jakieś pytania odnośnie Sarajeva, Skopje czy Albanii, na które nie znaleźliście jeszcze odpowiedzi, to zamieszczajcie je w komentarza pod poniższym wpisem. Będąc teraz w tych miejscach postaramy się Wam pomóc i zebrać potrzebne informacje.
To tyle tytułem wstępu. Trzymajcie za nas kciuki, to jest za mnie, Marka i Kiankę
Post Bałkański Sylwester i Nowy Rok – Balkan Spontan Trip 2014/15 pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Sylwestrowo – noworoczne Beskidy. Część 4 – 2014 nadchodzi pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Po wczorajszej pięknej pogodzie nie ma nawet śladu. Za oknem paskudna szarzyzna, do tego z nieba siąpi jakieś nie wiadomo co. Jednak nie można marudzić, zawsze przecież przyroda mogła nas uraczyć czymś jeszcze gorszym (nie wiem czy, ale jej kreatywność znana jest w świecie). Niespiesznie, bo niespiesznie zbieramy się z kwatery i ruszamy znów w stronę Czech. Tym razem chcemy dotrzeć odrobinę dalej od polskiej granicy i pospacerować po tamtejszych pagórkach oraz poznajdować trochę skrytek.
Pierwszy przystanek geocachingowy mamy parę kilometrów od przejścia granicznego w Jasnowicach. W miejscowości Pisek znajduje się swoista osobliwość – miniatura zamku Gorolštejn. Stoi sobie w czyimś ogródku i choć samo otoczenie jest mało ciekawe, to zameczek prezentuje się całkiem intrygująco. Samo wykonanie zasługuje na uznanie, a w nocy zameczek dodatkowo jest podświetlony. Niestety znajdującego się tam kesza nie odnaleźliśmy, ale patrząc po wpisach, które pojawiły się od dnia, w którym się tam zjawiliśmy, po prostu wziął i zaginął. No cóż, tak też się zdarza.
Zameczek
http://www.geocaching.com/geocache/GC3FPY4_vyhled-na-gorolstejn – tu znajdziecie pierwowzór dla mini kopii.
Jedziemy dalej. Przemykamy przez Jablunkov i kierujemy się do Mosty na Jablunkova. Pierwszy kesz jaki mamy mieć po drodze, znajduje się obok kapliczki. Kolejne starcie z czeskim geocachingiem i kolejna porażka. Przeczesaliśmy wszystkie możliwe miejsca, w jakich można by było cokolwiek ukryć. Jednak bezskutecznie.
Docieramy do samych Mostów, gdzie kesz miał być zlokalizowany obok kościoła. Kolejne poszukiwania i kolejna porażka. Nasz poziom frustracji zaczyna się wzmagać, a myśl o tym, że jaki Sylwester, taki cały rok, nie dodaje nam jakiejkolwiek otuchy.
Opuszczamy ten feralny dla nas rejon i postanawiamy poszukać szczęścia w okolicy Kosarisk. Pierwsza skrytka ma znajdować się koło niewielkiego jeziorka w lesie. Porzucamy Kiankę przy asfaltowej drodze i idziemy za wskazaniami gpsa. Owszem jeziorko jest, las jest ale kesza nie ma. Spędzamy dobre 20 minut przeczesując krzaki i inne prawdopodobne kryjówki. Nie ma. Wściekli, powoli planujemy odwrót. Marka jednak nagle olśniło i okazało się, że skrytka jest, ale naprawdę niewielka i rzeczywiście dobrze schowana. Uff…zła passa została w końcu przełamana.
Tajemne zakątki http://www.geocaching.com/geocache/GC1J7K7_tajemne-zakouti
Podjeżdżamy do centrum Kosarisk, gdzie zostawiamy Kiankę i idziemy na niewielkie wzgórze – Kopec Grunicek, by odnaleźć kolejną skrytkę. Deszcz siąpi nieprzerwanie – raz mocniej, raz słabiej. Ogólnie nie można powiedzieć, że warunki są sprzyjające, ale przecież zawsze może być gorzej. Z Kopca rozciąga się przyjemny widok, który byłby jeszcze przyjemniejszy, gdyby świeciło słońce, na niebie były małe, bielutkie obłoczki i można było posiedzieć sobie na tutejszej łące. Zamiast tego walczymy z gpsem, który głupieje przy tych warunkach pogodowych i wskazuje coraz to dziwniejsze kierunki. Marek ostatecznie odnajduje kesza, ale tylko dlatego, że obok miejsca jego ukrycia leżał długopis. Cóż, spostrzegawczość w geocachingu to podstawa.
Wpisywanie trwa
http://www.geocaching.com/geocache/GCVEDF_kopec-grunicek-v-beskydech
Widok z Kopca
Schodzimy do Kianki i porywamy ją w dalszą trasę. Praktycznie przy drodze, mamy kolejnego kesza do zdobycia. Znajduje się obok źródełka wody pitnej. Tym razem udaje się go nam odnaleźć bez większych kłopotów. Powoli nasza wcześniejsza, zła passa zaczyna się odwracać.
http://www.geocaching.com/geocache/GC40H8T_pramen
Docieramy do końca dostępnej dla samochodów trasy. Zatem plecak na plecy i w góry. Bukowym, dość mrocznym lasem pniemy się błotnistą ścieżką w stronę szczytu o nazwie Ostry. Docieramy do urokliwej polany, na której przecinają się dwa większe szlaki. Kręci się tu naprawdę sporo ludzi, mimo że warunki są takie, a nie inne. Czesi, jak i Słowacy, to bardzo ruchliwe narody, które bardziej niż my, Polacy, spędzają czas outdoorowo. Inna sprawa, że mijaliśmy praktycznie same ekipy, które składały się z ok. czwórki dorosłych, kilku dzieciaków dreptających samodzielnie, jednego dziecka w wózku spacerowym oraz przynajmniej jednego psa.
Nieco powyżej miejsca, w którym nasz szlak przecinał się z tym, który biegnie grzbietem, miał znajdować się kesz Relaks pod Ostrym. Skrytkę znajdujemy, jednak aby wpisać się do logbooka, Marek musiał potrenować swoją umiejętność wspinania się na drzewa. Żałujemy, że nie mamy więcej czasu i że pogoda nie jest lepsza, gdyż teren tam jest świetny na trekking. Widokowo, fajnie poprowadzone szlaki, sporo keszy do zgarnięcia. Niestety powoli się już ściemnia, więc żegnamy się z Ostrym i schodzimy do Kianki.
Coś dymi
Relaksuję się
Mrok nadciąga
http://www.geocaching.com/geocache/GC2EJP2_relax-pod-ostrym
Po drodze do Jablunkova usiłujemy znaleźć jeszcze jedną skrytkę, jednak z powodu egipskich ciemności, odpuszczamy sobie. W samym Jablunkovie robimy jeszcze szybkie zakupy, na chwilę przed zamknięciem sklepu i jedziemy do Koniakowa.
Sylwester dla wielu osób, to czas imprezowania, zabawy i wyśmienitego, szampańskiego humoru. Ja generalnie tego „święta” po prostu nie lubię. Nie lubię również tego, że jest jakiś nieszczęsny przymus dobrej zabawy podczas Sylwestra. Dlatego tak bardzo lubię zaszywać się gdzieś, w jak najbardziej odludnym miejscu, gdzie mam ładny widok na fajerwerki i nikt mi nie truje, że muszę się napić albo dobrze bawić. Nie i koniec.
Sylwestrowy wieczór mija nam na oglądaniu zdjęć oraz kontynuowaniu oglądania serialu Homeland. Mnie dokucza paskudna migrena i jedyne, na co mam ochotę, to pójść spać. Marek mi jednak na to nie pozwala i jakoś koło 22:30 wyruszamy na Ochodzitą zaopatrzeni w aparat, statyw i szampana. W Koniakowie odbywa się kilka większych „balów” sylwestrowych, m.in. w remizie, ale generalnie panuje względny spokój.
Wdrapujemy się na Ochodzitą przy dźwiękach wybuchających przedwcześnie fajerwerków.
Jest cholernie zimno i panuje nieprzyjemna wilgoć w powietrzu, ale szczerze mówiąc wszelkie niedogodności były warte tego, żeby móc oglądać świetlny spektakl, jaki rozegrał się o północy. Niestety zdjęcia tego tak nie oddają. Po prostu warto było zobaczyć to na własne oczy.
Bajkowo
Zmarznięci i zmęczeni wracamy po 1 na kwaterę. Marek ma ochotę jeszcze się napić i „poimprezować”, jednak efekt jest taki, że oby dwoje zasypiamy zanim nawet zdążymy sięgnąć po szklanki.
Post Sylwestrowo – noworoczne Beskidy. Część 4 – 2014 nadchodzi pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Sylwestrowo – noworoczne Beskidy. Część 1 – Koniaków i okolice pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Marek podzielał mój górski, sylwestrowy entuzjazm (głównie pod kątem ewentualnej jazdy na nartach) i w połowie grudnia zaczęliśmy intensywne poszukiwania jakiejś kwatery. Za cel obraliśmy sobie Koniaków, Istebną i ogólne okolice Beskidu Śląskiego i Żywieckiego. Początkowo szło nam jak po grudzie. Wszyscy właściciele kwater twierdzili, że na Sylwestra to mają od 2-3 miesięcy wszystko zarezerwowane. Jednak jeden z naszych rozmówców, oddzwonił do nas po kilku chwilach od skończenia rozmowy z informacją, że miałby jednak pokój dla nas, o ile nie przeszkadza nam małe łóżko i łazienka znajdująca się piętro niżej. Miał się jeszcze skonsultować z żoną, czy aby na pewno może nam ten pokój wynająć. Wieczorem, tego samego dnia wiedzieliśmy już, że mamy kwaterę, za całe 25zł od osoby.
Później było Boże Narodzenie, na które ja wyjechałam jak zwykle do moich rodzinnych Kielc. W pierwszy dzień świąt dojechał do mnie Marek, który pomógł mi w ogarnięciu mojego gpsowego prezentu (zgrywanie map, ogólna orientacja w tym, jak to ustrojstwo działa). W piątek po świętach czekały nas ogólne przygotowania i jakieś ostatnie, przedwyjazdowe zakupy. W góry wyruszyliśmy w sobotę, 28 grudnia o 5 rano.
28.12.13 Budzik dzwoniący przed 5 rano, to zło, istny diabeł wcielony. Lecz kiedy ma się wyjazdową motywację, to nawet tak wczesna pora zbytnio człowiekowi nie przeszkadza. Po ciuchu ewakuujemy się z mojego rodzinnego domu, by nie pobudzić rodziców oraz kotów. Na zewnątrz panuje rześka temperatura, więc dość szybko przytomniejemy.
Po rytuale upychania dużej ilości gratów w Kiance (dwie pary nart, dwa duże plecaki i dwa małe, jedne narciarskie buty, torba z planszówkami, laptop, itd. itd.), wyruszamy na południe. Kierunek – Koniaków z międzylądowaniem w Kętach, gdzie mieliśmy zaplanowane spotkanie z Tomaszem, z którym w 2010 roku podróżowałam po Bałkanach (więcej znajdziecie tutaj → Bałkany 2010).
O tej porze, na trasie panuje cisza i spokój. Wyczekujemy wschodu słońca, który nieco rozjaśni nam naszą drogę. Do Kęt docieramy jakoś przed 9 i w Restauracji Rycerskiej znajdującej się na rynku, wyczekujemy przybycia Tomasza. Kawa jest tym, czego wyjątkowo potrzebuję, więc żłopię ją zapijając herbatą. W końcu dociera Tomasz wraz z dwójką swoich znajomych. Otrzymujemy od niego kilka cennych wskazówek odnośnie używania gpsa oraz zgrywa nam trochę map, które mogą przydać się nam podczas pobytu w tych okolicach. Mamy też możliwość oddania mu rzeczy, jakie pożyczyliśmy od niego na nasz bałkański wyjazd w 2012 roku (o tym możecie poczytać tu → Bałkany 2012). Niestety Tomasz musi lecieć do pracy, więc nasze spotkanie trwa krótko. Żegnamy się z nim i jego ekipą i również wyruszamy do naszego celu.
Koniaków jest najwyżej położoną miejscowością w Beskidach, co w szczególności odczuwamy dojeżdżając do niego, ponieważ strasznie wieje i Kianką troszkę miota. Niestety halny, który od kilku dnia hula, również odczuwa się tutaj.
Kompletnie przez przypadek udaje się nam trafić do naszej kwatery, która kryje się pod nr 3. Jednak numeracja w Koniakowie jest kompletnie nielogiczna, stąd możemy mówić o sporym szczęściu. Kiedy wpisało się w Google Maps adres Koniaków 3, wyskakiwały punkty np. w Istebnej i Wiśle. No cóż, Google Maps nie jest najbardziej dokładnym narzędziem nawigacyjnym.
Nasza kwatera okazała się być całkiem nowym domem, pachnącym świeżością, położonym z rewelacyjnym wprost widokiem na okolicę. Okazało się, że otrzymaliśmy pokój, z którego normalnie korzysta córka gospodarzy. Zatem ze ścian patrzyła na nas Mała Syrenka, Hello Kitty oraz Kubuś Puchatek. Niestety zapomniałam uwiecznić tego doborowego towarzystwa na jakiejkolwiek fotografii.
Widok z okna naszego pokoju (zdjęcie robione przez szybę, gdyż otworzenie okna groziło wietrzną katastrofą)
Po ogarnięciu się, rozpakowaniu i posileniu się przez Marka (trochę mu w tym przeszkodził nalot księdza, który przybył po kolędzie), wyruszamy na spacer. Naszym celem jest Ochodzita – najbardziej wystająca część Koniakowa, górująca nad okolicą, z której, przy dobrej widoczności, widać nawet Tatry. Oczywiście chcemy przetestować Garmina, jak będzie sobie radził z zapisywaniem śladu oraz jak my będziemy sobie radzić z nawigowaniem za jego pomocą.
Opuszczamy naszą kwaterę i wyruszamy w stronę Ochodzitej. Gdyby nie data w kalendarzu, to można by stwierdzić, że jest przedwiośnie albo wczesna wiosna. Niebieskie niebo, słonko, wysoka temperatura i niezbyt chłodny, trochę za bardzo porywisty wiatr. Oczywiście wokół ani grama śniegu, za to dość sporo błota.
Spod naszej kwatery schodzimy w stronę doliny rzeki Czadeczki, jednak mylimy nieco drogi i nie schodzimy do samego potoku. Kierując się na azymut zaczynamy wspinać się w stronę Ochodzitej. Jak człowiek nie skupia się nam tym, gdzie lezie, to nawet najlepszy gps na świecie nie pomoże
Czy kogoś Wam nie przypomina?
Wiatr chciał zabrać mi czapkę, ale się nie dałam!
Kiedy docieramy do jej zboczy, naszym oczom ukazują się resztki śniegu. Marek oczywiście nie może sobie darować i obrzuca mnie kilkoma pigułami. Wieje niemiłosiernie, ale nieliczne w tym miejscu krzaki nieco osłaniają nas przed wiatrem. W pewnym momencie naszą drogę przebiegają dwie, dość mocno wystraszone sarny. Co robiły tak blisko domostw? Ciężko stwierdzić.
Śnieg = piguła
Marek i jego bałwan
Wychodzimy na szczyt Ochodzitej, gdzie utrzymanie się na nogach sprawia nam trochę kłopotów. Wieje niemiłosiernie. Robimy trochę zdjęć, ale ja daję za wygraną i chowam się za budką przylegającą do wyciągu narciarskiego. Halny wieje na całego.
Wietrzna Ochodzita
Prawie jak połonina
Widokowo z Ochodzitej
Schodzimy w stronę Karczmy Ochodzita i kierujemy się do Koczego Zamku (zwanego też Kocim i Korczym). Jest to niewielkie wzgórze, którego nazwa (według jednej z legend) wywodzi się od nazwisk węgierskiego grafa (Kocsi), który podobno miał w tym miejscu małą warownię lub dwór. Druga teoria dotycząca pochodzenia nazwy odsyła nas do okresu wojen husyckich. W miejscu tym, powstańcy, którzy uciekli po przegranej bitwie pod Lipami, utworzyli niewielką i prowizoryczną fortyfikację. Kocsi (koczy) po węgiersku oznaczał wóz, zatem Koczy Zamek, to fortyfikacja utworzona z wozów (źródło: Wkipedia). Na nim również wieje, więc nie spędzamy tam zbyt wiele czasu.
W/na Koczym Zamku
Idziemy asfaltem w stronę Tynioka, lecz nie wchodzimy na niego, natomiast odbijamy w lewo, w asfaltową drogę, wiodącą równolegle do głównej trasy, biegnącej przez grzbiet pasma, na którym położony jest Koniaków. Tu przynajmniej nie wieje i możemy trochę odsapnąć od ciągłej walki z wiatrem. Docieramy do centrum Koniakowa i powoli kierujemy się na kwaterę. Ponieważ zapowiada się piękny zachód słońca, Marek wpada na pomysł aby podjechać na Złoty Groń, w celach rekreacyjno – fotograficzno – widokowych. Idea ta okazała się strzałem w dziesiątkę. Był to jedyny podczas naszego pobytu w tych okolicach, tak piękny zachód słońca. Natomiast Złoty Groń rzeczywiście przybrał złote barwy. Było magicznie, bajkowo, nierealnie i po prostu pięknie.
Pięknie i zachodząco
Pędzlem niebo malowane
Po obfotografowaniu wszystkiego, co się da, jedziemy do Czech po małe zakupy (rum, serki w warkoczach, piwo Kozel) oraz na typowy, czeski obiad czyli wyprażany ser, który jemy w często odwiedzanej przez nas restauracji w Bukowcu. Jak zwykle jest tam sporo lokalsów, którzy entuzjastycznie degustują piwa.
Wieczór spędzamy na kwaterze, pijąc rum i planując nasz pobyt w Beskidach. Z racji braku śniegu decydujemy się na bardziej trekkingowy wariant spędzania czasu połączony z geocachingiem. W tym celu usiłujemy się połapać, o co w nim chodzi oraz jak zgrać na Garmina koordynaty skrytek. Wieczór zamienia się w noc, flaszka rumu ukazała nam swoje dno, a Polaków rozmowy szły nam całkiem nieźle.
Post Sylwestrowo – noworoczne Beskidy. Część 1 – Koniaków i okolice pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>