Post Nasze najwspanialsze, bałkańskie noclegi na dziko pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Był kwiecień 2012, od ponad tygodnia przemierzaliśmy Bałkany. Ja po dwóch latach powróciłam nad Zatokę Kotorską, która uraczyła nas piękną, słoneczną pogodą. Wieczór postanowiliśmy spędzić w górach, w paśmie Lovocen, skąd rozciąga się piękny widok na Kotor oraz Zatokę Herceg Novi. Idealne wprost miejsce na nocleg znaleźliśmy przy jednym z 27 zakrętów. Choć nie dało się robić namiotu, a w zatoczce, w której zaparkowaliśmy Kiankę było trochę śmieci, to widok na okolicę był wprost powalający.
O Ksamilu pisałam kilkakrotnie, jako o miejscowości bardzo często wybieranej przez turystów, w szczególności tych z Polski. Nam udało się spędzić tam naprawdę miły czas, bez towarzystwa tłumów. Jak? Nocowaliśmy na niewielkim półwyspie, porośniętym oliwnym gajem, położonym na zachód od samego Ksamilu. I choć codziennie budził nas donośny koncert cykad i nie było tam dogodnego wejścia do morza (sporo skał), to i tak widoki oraz błoga cisza (no nie zawsze, bo w nocy czas umilały nam polskie i albańskie dyskoteki) oraz spokój były tym, czego w sezonie nie zakosztowalibyśmy w samym Ksamilu.
Albania zaskakiwała nas nie raz. Sporym i miłym zaskoczeniem był na przykład pobyt w Radomire. Z miejscowości tej startują szlaki na Maja e Korabit (najwyższy szczyt Albanii). Wioska położona z dala od głównej, przelotowej drogi wróżyła ewentualne problemy z komunikowaniem się z miejscowymi. Jednak z racji odbywającego się tam od prawie tygodnia wesela, do Radomire zjechali Albańczycy z różnych stron świata, którzy za pracą wyprowadzili się z ojczyzny. Efekt? Nie dość, że bez problemu mogliśmy się porozumieć, to jeszcze dowiedzieliśmy się, gdzie możemy rozbić namiot. Choć może samo miejsce noclegowe nie było super widokowe, to bardzo mile je wspominamy. No i ten szmer potoków, który tuliła nas do snu oraz droga mleczna tuż nad naszymi głowami. Bajka!
Teoretycznie wjazd na sam kraniec półwyspu, gdzie znajduje się miejsce na rozbicie namiotu, źródełko z wodą, cerkiewka, plaża oraz rozliczne bunkry jest płatne. Ale jeśli w sezonie przyjedziemy wczesnym rankiem lub po południu, to nie będziemy musieli uiszczać opłaty, a poza sezonem problem ten w ogóle znika. Nocleg w tym miejscu pod wieloma względami jest świetny – dostęp do słodkiej wody, dostęp do kąpieliska oraz możliwość pospacerowania po okolicy, np. do zrekonstruowanych ruin zamku. Tak bardzo polubiliśmy Rodonit, że 1 stycznia 2015 założyliśmy tam geocachingową skrytkę. W 2016 roku za wjazd na teren półwyspu zapłaciliśmy całe 100 leków (3 zł). Dodatkowo okazało się, że na miejscu zrobiono toalety (darmowe), sama plaża jest sprzątana i znajdują się na niej leżaki oraz parasole do wynajęcia.
W 2012 roku na chwilę „wyskoczyliśmy” z Albanii do Grecji, by odwiedzić Meteory. Niestety ceny panujące w tym kraju z lekka nas poraziły. W efekcie nawet gdybyśmy chcieli, to i tak nie zdecydowalibyśmy się na nocleg w hotelu/hostelu/pensjonacie. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dziki, samochodowy nocleg znaleźliśmy nieopodal Kalampaki, nad rzeką Potamos. Widok na skały, które skrywają monastyry zapadł nam na długo w pamięć.
W 2012 roku odwiedziliśmy Bałkany poza sezonem (kwiecień i fragment maja). Dawało nam to dużo większą swobodę w trakcie poszukiwań dzikich miejscówek noclegowych. Tak też było w przypadku noclegu, jaki znaleźliśmy pomiędzy Sarandą a Ksamilem, obok niewielkiej, skalistej i pełnej jeżowców zatoczki. Mieliśmy stamtąd piękny widok na Sarandę, nad którą w nocy rozbłyskiwały sztuczne ognie.
Nad Krują znajduje się wzgórze Sarisalltikut, z którego rozciąga się podobno widok na prawie pół Albanii. Rzeczywiście widać stamtąd Tiranę, okolice Shkodry czy okoliczne, rozliczne wyższe i niższe góry. Samą Kruję można podziwiać niemalże jak z lotu ptaka. Na wzgórzu Sarisalltikut mieliśmy okazję nocować w 2012. Kianka, parking, rozłożone na płasko siedzenia i hotel nam nie był potrzebny.
Był to nocleg typu: nie próbujcie tego sami, w szczególności w sezonie. Generalnie w Chorwacji jest prawny zakaz nocowania na dziko, jednak w 2012 byliśmy tam w kwietniu, więc na szczęście dla nas nie było nikogo, kto mógłby się nas przyczepić. Nocleg z widokiem na Dubrovnik znaleźliśmy obok wzgórza Srd, na sporym wypłaszczeniu, które jak mniemamy było czymś w rodzaju parkingu. Choć całą noc niemiłosiernie wiało, Kianką telepało na wszystkie strony i pogoda była raczej niezbyt dla nas łaskawa, to nocny widok na rozświetlony Dubrovnik wart był wszystkiego.
Polana poniżej Rożeńskiego Monastyru jest znana przez podróżników i górołazów, którzy kręcą się w tym rejonie Bułgarii. Na niewielkim stoku, obok opuszczonego kościoła, przy którym znajduje się źródełko z wodą, jest wyjątkowo dogodnym miejscem noclegowym. Miałam okazję być tam dwukrotnie i za każdym razem było tam po prostu świetnie.
Niewątpliwie Rumunia jest idealnym krajem do nocowania na dziko. Sami Rumunii uwielbiają obozować w różnych bardziej lub mniej widokowych miejscach. Jednym z nich jest Trasa Transfogaraska, wzdłuż której rozbitych jest wiele namiotów. Nie ma się co dziwić – miejsca na obozowiska są wprost idealne – niewielkie, trawiaste niecki przy potokach lub po prostu spore polany. My nocowaliśmy nad potoczkiem, po południowej stronie trasy. Jeden z lepszych i bardziej komfortowych noclegów na dziko.
Druga co do popularności trasa samochodowa w Rumunii. O ile w wyższych partiach drogi nocować nie można, o tyle niżej znaleźć można wiele miejscówek noclegowych. Największą popularnością cieszy się dolina potoku Lotru, wzdłuż której latem obozowało naprawdę sporo osób, głównie jednak z Rumunii. Nawet po ciemku zdołaliśmy znaleźć dogodne miejsce noclegowe.
Był to nasz pierwszy nocleg w 2012 roku w Czarnogórze. Mieliśmy trochę przygód w trakcie jego poszukiwań, np. wjechaliśmy na drogę, która zamieniła się w rwący potok. Miejsce noclegowe znaleźliśmy przy drodze, z której rozciągał się przepiękny widok na Herceg Novi i przylegającą do niego zatokę. Choć nocowaliśmy w aucie, to do tej pory wspominam z lekkim rozrzewnieniem zachód słońca, jaki mogliśmy stamtąd podziwiać.
Pierwszy raz w tej okolicy byliśmy w 2014 roku, jednak wtedy nie zdecydowaliśmy się na nocleg w tym miejscu, choć obozowało tam wtedy kilka ekip z terenówkami. Gdy wróciliśmy tam w 2016 roku okazało się, że nie ma nikogo, kto by chciał tam spać pod namiotami. Przez chwilę nawet zastanawialiśmy się, czy może pojawił się jakiś zakaz w tym temacie. Jednak dość szybko nasze wątpliwości rozwiał Eni – lokalny przewodnik. Nasze obozowisko rozstawiliśmy w pewnym oddaleniu od kamiennego mostu, w miejscu gdzie rośnie trochę krzewów. Rano zostaliśmy jedynie poproszeni przez parkingowego o uiszczenie opłaty za postój, która wynosiła całe 4,50 zł.
Kratovo jest jednym z rzadziej odwiedzanych i mało docenianych miejsc w Macedonii. Jednak to urokliwe miasto, położone w kraterze wygasłego wulkanu, potrafi rozkochać w sobie od pierwszego wejrzenia. My jednak nie zdecydowaliśmy się na nocleg w samym Kratovie, a udaliśmy się powyżej niego, by rozbić obozowisko pośród malowniczych, trawiastych wzgórz, tuż obok szosy wiodącej do Gorno Kratovo.
Ten nocleg może nie do końca zasługuje na miano najwspanialszego, ale na miano najdziwniejszego na pewno. Mieliśmy bowiem spore problemu ze znalezieniem campingu lub jakiegokolwiek sensownego miejsca na rozbicie się w okolicach Star Dojran. Jednak okazało się, że sporo osób obozuje w niewielkim parku na końcu promenady wiodącej wzdłuż brzegu jeziora. Niewiele myśląc zdecydowaliśmy się pójść w ich ślady. Nie był to nocleg idealny, gdyż w nocy obok nas usadowiła się dość głośna, imprezująca ekipa, ale przynajmniej była to opcja w 100% darmowa.
O tym, że przy potoku można przenocować, dowiedzieliśmy się od właściciela knajpki znajdującej się powyżej parkingu obok Krupy na Vrbasu. Po drugiej rzeki znajduje się całkiem przyjemna, niewielka polana. Miejsce wydawałoby się idealne. My mieliśmy małego pecha, bo tego dnia, w jednym z domów, imprezowa ekipa postanowiła rozkręcić imprezę, która trwała przez całą noc. Pod tym kątem na pewno ten nocleg do idealnych nie należał, ale jeśli nie przyjedziecie tam w sobotę, to macie szansę, że do snu będzie Was kołysać szum wodospadów, a nie dyskotekowe bity.
Szosa P14 wiedzie m.in. przez Park Narodowy Durmitor, gdzie niestety jest całkowity zakaz obozowania na dziko poza wyznaczonymi miejscami. My, jadąc od strony miejscowości Trsa postanowiliśmy rozbić obozowisko na jednej z rozległych polan, wśród niesamowicie ukształtowanego terenu. O jego różnorodności dowiedzieliśmy się rano, bo namiot stawialiśmy w całkowitej ciemności. Miejsce, w którym zdecydowaliśmy się zatrzymać, nie było objęte ochroną parku narodowego.
Velipoja to nadmorski kurort położony tuż przy granicy z Czarnogórą. Kawałek na południe od miasta dalej ciągnie się piaszczysta plaża. Im bliżej wydmy oddzielającej tę okolicę od miasta Shengjin, tym robi się nieco mniej tłoczno i bardziej dziko. Tam postanowiliśmy przenocować w sierpniu 2016 roku. Wspaniały zachód słońca, praktycznie brak innych ludzi i… świnie sprzątające plaże. Czy można chcieć więcej??
Ten nocleg nie do końca był dzikim noclegiem, bo namiot robiliśmy na… deskach hotelowego tarasu, znajdującego się w przystani promowej w Komani. Nocleg ten mieliśmy w pełni darmowy, trochę wietrzny, ale bez wątpienia widokowy i najdziwniejszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek mieliśmy.
W górach Sinjajevina byłam trzykrotnie – dwa razy podczas wyprawy z Tomaszem w 2010 r. oraz raz z Markiem w trakcie sierpniowej wizyty na Bałkanach w 2017 r. Wtedy też udało nam się dotrzeć na rowerach do kościółka w Rużicy, natomiast nocleg zorganizowaliśmy sobie przy innym kościele, do którego mogliśmy bez większych przeszkód dojechać Kianką. Widoki tak czy inaczej były zniewalające. Nie wiem tylko dlaczego, ale nie zrobiliśmy żadnej foty, na której byłby rozbity namiot.
Cudowne tereny na dziki nocleg znajdziecie przy szutrowej drodze nr R435a, która przebiega u podnóża gór Prenj, łączącej okolice Jeziora Boracko z okolicami Mostaru. Świetne tereny są także przy szosie z Nevesinje. Rozległe łąki usiane kamieniami, niewielkie wzniesienia i fenomenalne widoki. Czego chcieć więcej??
Po raz pierwszy w Blidinje byliśmy w grudniu 2017 i już wtedy wiedzieliśmy, że musimy tam wrócić. Okazja nadarzyła się w trakcie majówki 2018. Wpadliśmy tam tylko na chwilę, głównie na nocleg. Miejsce na biwak znaleźliśmy przy południowym brzegu jeziora. Można tam dojechać bitą, szutrową drogą, która wiedzie do stojących nieopodal chałup (w kwietniu nikogo tam nie było). W nocy mieliśmy żabi koncert oraz dość niskie temperatury, za to poranne widoki zrekompensowały te drobne niedogodności.
Podczas majówki 2018 planowaliśmy zdobyć najwyższy szczyt Chorwacji, czyli Dinarę. Oczywiście udało nam się na niego wdrapać, natomiast naszą bazą wypadową na trekking był schron Glavaš. A raczej nie sam schron, a jego okolice. I musimy przyznać, że to wymarzone miejsce na nocleg. Jest stół i łatwy, studnia, z której można nabrać wody do mycia, sporo równego, trawiastego placu do zaparkowania auta czy postawienia namiotu. Szlak na Dinarę wychodzi bezpośrednio ze schronu, więc z samego rana wystarczy tylko wstać, ogarnąć się i wyruszyć w góry.
Nocleg powyżej Kotoru już jest na tej liście, ale obozowanie przy twierdzy Goražda będzie dużo bardziej dogodne, niż przy szosie P1. Do fortu dojechać można asfaltową, wąską szosą. My zaparkowaliśmy Logana z namiotem w pewnym oddaleniu od budowli, jednak naszym zdaniem (po porannym spacerze), najlepiej obozować w bliskim sąsiedztwie głównego wejścia do niej. Jest tam więcej równego placu, a i widoki są rozleglejsze. Choć na panoramę rozciągającą się po przebudzeniu w namiocie dachowym też nie mogliśmy narzekać. Zresztą, przekonajcie się sami, jak jest tam pięknie.
Bukumirsko Jezero zachwyciło nas zanim do niego dotarliśmy. A wszystko za sprawą niesamowicie widokowej szosy, jaka do niego wiedzie, a która odbija z innej widokowej drogi (nr 4 wokół regionu Korita). Samo jezioro nie należy do największych, ale za to ma malownicze położenie. Na początku maja na otaczających go szczytach leżało sporo śniegu. Nad brzegiem jeziora znaleźć można stół i dwie ławy, są też tablice informacyjne. To także dobra baza wypadowa na trekking po Kučkiej planinie. Od głównej, asfaltowej szosy nad jezioro odchodzi szutrowa droga, którą bez problemu pokonają auta osobowe.
Wymienione powyżej bałkańskie noclegi na dziko tylko w niewielkim procencie nadają się do nocowania w sezonie, choć w przypadku Albanii okazuje się, że znacząca większość z nich nawet w lipcu i w sierpniu nie jest w ogóle okupowana przez innych obozowiczów. Planując niskobudżetowy wypad na Bałkany możecie rozważyć nocowanie na dziko, jako sposób na zaoszczędzenie pieniędzy. Pamiętajcie jednak, by kierować się zdrowym rozsądkiem i obozować w takich miejscach, w których na pewno nie będziecie nikomu przeszkadzać, ewentualnie zapytacie się kogoś o zgodę. Zazwyczaj z jej uzyskaniem nie ma najmniejszego problemu.
Wszystkie noclegi znajdziecie na poniższej mapie.
Post Nasze najwspanialsze, bałkańskie noclegi na dziko pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Balkan Orient Trip – Transalpina pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>My naszą przygodę z Transalpiną rozpoczęliśmy wieczorem, 25 lipca, po całodniowej jeździe z Polski, o czym opowiadałam w pierwszym wpisie z serii Balkan Orient Trip. Jednak dopiero następnego dnia mogliśmy poznać prawdziwe oblicze tej trasy.
Znajdowanie noclegu po zmroku ma ten plus, że rano, po wyjściu z namiotu pojawia się element zaskoczenia. „O kurde, w jakimś świetnym miejscu się rozbiliśmy.” Tak było i w tym przypadku. Poranek ukazał piękno doliny potoku Lotru. Noc była zimna, jednak rano, gdy tylko pojawiło się słońce, temperatura zaczęła gwałtownie rosnąć. Postanawiamy zażyć kąpieli w lodowatych wodach potoku, co okazuje się być bardzo orzeźwiającym doświadczeniem. Kawa nie jest już potrzebna na pobudzenie. W trakcie, gdy ja szykuję śniadanie, Marek po raz pierwszy podczas naszej podróży postanawia polatać dronem. Ma z tym jednak małe problemy, gdyż dron nijak nie chce złapać sygnału GPS. Ja tłumaczę to tym, że jesteśmy w dość głębokiej dolinie i stąd pewnie ten kłopot, no ale Marek tak czy inaczej się wścieka.
Nasze obozowisko za dnia
Po zwinięciu obozowiska jedziemy w stronę Skiresort Transalpina z nadzieją, że może kolej gondolowa będzie czynna. Niestety dość szybko się okazuje, że cały „kurort” (zastosowałam cudzysłów, bo kurort to zbyt duże słowo – miejsce to dopiero się rozwija, bo póki co są to dwa wyciągi i poza nimi zbyt wiele infrastruktury tam nie ma) jest w przebudowie, całość jest ogrodzona, a wiatr hula między przęsłami kolejki. Kolejną rzeczą, którą odkrywamy jest to, że mamy mało benzyny. Już poprzedniego dnia dziwiłam się, że Marek nie chce dotankować Kianki np. w Sebes, ale się nie odzywałam, bo przecież on się lepiej zna na spalaniu naszego auta. Mój kochany małżonek z rozbrajającą szczerością stwierdza jednak, że chyba nie starczy nam paliwa i że on w sumie nie wie, czemu nie zatrzymał się na żadnej stacji przed wjazdem na Transalpinę. Oczywiście nie mieliśmy zielonego pojęcia, gdzie na trasie znajduje się stacja i czy będziemy w stanie do niej dojechać. Ani mapa, którą dysponowaliśmy, ani nawet Garmin nie chcieli rozwiać naszych wątpliwości. W efekcie decydujemy się na najgłupszą z możliwych rzeczy, czyli na 40kilometrowy zjazd do Voineasy, gdzie według strzałek stojących przy drodze miała znajdować się stacja paliw. Droga do tej miejscowości prowadzi dość zalesionym terenem, którego charakterystycznym elementem są ule, ustawione na naczepach ciężarówek lub po prostu stojące gdzieś wśród traw i kwiatów. Miody i przetwory na ich bazie kupić można dosłownie w każdym miejscu, w którym da się zaparkować samochód. W samej Voineasie, na skrzyżowaniu należy skręcić w lewo, by po 600 metrach dotrzeć do stacji paliw. Oczywiście oboje z Markiem widzimy strzałkę w prawo i po przejechaniu ponad 600 metrów dopada nas frustracja na wysokim poziomie, bo stacji benzynowej brak. Na szczęście trafiamy tam w końcu i tankujemy Kiankę (benzyna jest tam nieco droższa niż w niżej położonych miejscowościach, bo ok.5.90RON/litr). Tą samą drogą wracamy na górę. Choć przestała nas niepokoić kwestia benzyny, to pojawił się inny problem. Nad góry Parang nadciągnęła burza, która groźnie pomrukuje gdzieś nad szczytami.
Ruda w wersji „romantica”
Schi Resort
Wjeżdżamy na najbardziej widokowy odcinek trasy DN 67C. Kiedy tylko droga opuszcza lasy oraz dolinę potoku Lotru, otwiera się soczyście zielona przestrzeń górskich łąk i pastwisk. Nasz pierwszy dłuższy postój mamy obok Stana Stefanu, gdzie największą atrakcją są przesympatyczne osiołki, które zaglądają do aut przez otwarte okna, nastawiają się do pieszczot, ale przede wszystkim liczą na jakieś smakołyki. Od nas dostają po kawałku suchej bułki, co przyjmują z dużą dozą aprobaty. Są wyjątkowo wdzięcznym modelami, choć czasami mają ochotę ugryźć aparat lub kamerę.
Wyjeżdżając na najbardziej widokową część trasy
Jedziemy dalej, by co chwila zachwycać się widokami. Znów niepokoją nas burzowe, ciemne chmury i dudnienie, dochodzące z jednej z okolicznych dolin. Na szczęście burza nas omija, jednak dość mocno się ochładza i wieje porywisty wiatr. Najbardziej spektakularnym odcinkiem jest oczywiście ten, wiodący najwyższymi przełęczami i szczytami na trasie. Przejazd granią i liczne serpentyny mogą dostarczyć sporo emocji. Mimo wiejącego wiatru dwukrotnie udaje się Markowi uruchomić drona, by dzięki niemu spojrzeć na Transalpinę z góry. Gdy „latamy” w okolicach Rancy całkowicie się wypogadza i wychodzi słońce, dzięki czemu otaczający nas krajobraz staje się jeszcze piękniejszy. Żałujemy strasznie, że nie mamy więcej czasu, by udać się na treking po górach Parang, jednak jeszcze tego samego dnia musimy być w Bukareszcie, gdzie mamy zarezerwowany nocleg w hostelu. Gdy żegnamy się z Transalpiną odkrywamy, że za Rancą, w miejscowości Novaci znajduje się…stacja paliw, do której spokojnie dotarlibyśmy na wcześniejszym, niepełnym baku. Prawo Murphy’ego jednym, a raczej dwoma słowami.
Piękno Transalpiny
Widok w stronę Rancy
A oto filmowe podsumowanie naszego pobytu na Transaplinie i jej okolicach:
Kilka praktycznych kwestii dot. Transapliny:
Dla mocno zainteresowanych Transalpiną i przejazdem po niej przygotowaliśmy również film prezentujący praktycznie całość najbardziej widokowej części trasy. 12 minut w towarzystwie widoków i Kianki
A Ci, którzy chcą jeszcze spojrzeć na Transalpinę z góry, mogą tego doświadczyć dzięki dronowemu filmowi Marka.
Post Balkan Orient Trip – Transalpina pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Balkan Orient Trip początki pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Generalnie przed samym wyjazdem nazbierało się trochę problemów. Najpierw Marka dopadła jakaś zaraz i wylądował na antybiotyku. Na tydzień przed planowaną datą wyruszenia w stronę Turcji mnie zaczęła dokuczać wyżynająca się ósemka, w efekcie musiałam bardzo szybko się jej pozbyć. Na szczęście uporaliśmy się z problemami zdrowotnymi i pełni sił mogliśmy wyjechać.
Nasza podróż poślubna została wciśnięta między urlopy naszych rodziców. Moi rodziciele wracali z Bałkanów i pobytu w Bieszczadach 24 lipca. Wtedy też zjeżdżamy do Kielc wraz z kocicami, które były pod naszą opieką od ślubu. Natomiast data powrotu do domu wyznaczona była przez urlop teściów, którzy wyjeżdżali 23 sierpnia, a my musieliśmy przejąć od nich opiekę nad domem i zwierzakami. I choć nie chcieliśmy jechać w szczycie sezonu, to zostajemy do tego poniekąd zmuszeni.
Wyprawę do Turcji nazywam roboczo Balkan Orient Trip, jako połączenie akcentów bałkańskich (których początkowo miało być więcej niż jedynie Rumunia i Bułgaria) oraz orientalnych pod postacią samej Turcji. Ostatecznie do nazwy się przekonuję i zostaje już z nami.
Z Kielc wyjeżdżamy chwilę po 4 rano, 25 lipca. Na zewnątrz panuje jeszcze przyjemna temperatura. Z kiankowych okien możemy podziwiać wschód słońca. Jedziemy w stronę Dukli i Przełęczy Dukielskiej, gdzie przekraczamy granicę ze Słowacją. U naszych południowych sąsiadów czekają nas remonty dróg i mijanki, które nieco spowalniają naszą jazdę. W Velkym Kamencu zatrzymujemy się przy naszych ulubionych ruinach zamku. Panuje już całkiem niezły upał, na szczęście na wzgórzu odrobinę wieje w efekcie jest nieco przyjemniej niż w nagrzanym, kiankowym wnętrzu. Przez całą drogę przez Polskę, jak i Słowację towarzyszą nam…bociany. Również w Velkym Kamencu obserwujemy dwa boćki siedzące na dachu budynku poniżej ruin zamku.
Wschód słońca na trasie
Czekając na kolejnej mijance
Velky Kamenec
Żegnamy się ze Słowacją i wjeżdżamy na Węgry. Dość szybko pokonujemy drogę przez ten kraj, nie zatrzymując się ani razu. Sprawnie przekraczamy granicę węgiersko-rumuńską i około 12:30 jesteśmy w Rumunii. Trasa do Cluj Napoci znana nam jest z 2013 roku. Doskonale wiemy, gdzie kupić winietkę (stacja benzynowa w Carei) i dlaczego nie należy jeździć drogami dla ciężarówek (zazwyczaj biegną naokoło i traci się na nich trochę czasu). Przed Cluj Napocą Marek wpada na pomysł, by przetestować autostradę, która omija to miasto i kończy się w okolicach Turdy. Trasa ta jest bardzo widokowa. Na nas wrażenie robi kanion, który autostrada omija po lewej stronie.
Autostrada i kanion
Koło 18:30 wjeżdżamy do Sebes i stamtąd, za znakami kierujemy się w stronę Transalpiny. Początkowo droga ta wiedzie przez mocno zabudowane miejscowości. Asfalt jest wąski, a o tej porze panuje tam dość spory ruch. Mijamy też miejsce wypadku – najprawdopodobniej motocyklista wypadł z dość ostrego zakrętu. Szybko też zwracamy uwagę na to, że po drodze nie widzimy żadnego auta z Polski (na Trasie Transfogaraskiej zaś widzieliśmy praktycznie non stop auta z naszej ojczyzny).
Transalpina
Im wyżej jesteśmy, tym pojawia się więcej zakrętów, a domostwa ustępują miejsca drzewom. Widoków praktycznie brak, bo ciągle jedzie się przez las. Pierwszym miejscem widokowym jest wyższa tama. Rozciąga się stamtąd dość przyjemna panorama na okoliczne wzgórza i lasy. Gdy wysiadamy z auta odkrywamy, jak duża jest różnica temperatur między wyżynnymi a górskimi terenami. Jest naprawdę zimno.
Na tamie
Zachód słońca podziwiamy z jednego z dłuższych mostów w tej okolicy. Notabene nawierzchnia na wszystkich mostach i wiaduktach na tej części trasy jest w totalnej rozsypce. Szybko też stwierdzamy, że nie możemy robić namiotu w lesie, który zaczął kumulować całą wilgoć z chmur przetaczających się nad okolicznymi wzgórzami. W efekcie z drzew dosłownie leje się woda.
Zachodząco
Na rozwalonym moście (jednym z wielu)
Selfie z Kianką
Jedziemy dalej. Trafiamy na dwie, całkiem dogodne miejscówki noclegowe. Z pierwszej dość szybko rezygnujemy, gdyż odkrywamy tam szkółkę leśną. Druga natomiast okazuje się być oznaczona tabliczką „private”. Sugeruję, że musimy jechać dalej. Nie zmienia to faktu, że poszukiwania noclegu będziemy kontynuować po ciemku. Za skrzyżowaniem, z którego w lewo można jechać do Skiresort Transalpina, my jedziemy w prawo, a następnie w lewo w drogę 67C. Tu Transalpina wiedzie wzdłuż doliny. Szybko okazuje się, że nad rzeką obozuje całkiem sporo osób. Widać ogniska, a nad drogą snują się dymy. Również my znajdujemy dogodne miejsce na rozbicie namiotu, dzięki spostrzegawczości i refleksowi Marka. Zjeżdżamy nad potok i na niewielkiej polance rozstawiamy obozowisko. Jemy kolację przysłuchując się toczącej nieopodal imprezie.
Nasze nocne obozowisko i ruda przy garach
Post Balkan Orient Trip początki pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Balkan Orient Trip – Rumunia i Bułgaria pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Zacznijmy od tego, że w sobotę 25 lipca wyruszyliśmy o 4 rano z Kielc. Dzięki temu już po 20 byliśmy w rejonie Transalpiny w Rumunii. Po lekkich perturbacjach ze znalezieniem miejsca noclegowego na dziko, udało nam się rozbić namiot i wypić piwo pod rozgwieżdżonym, rumuńskim niebem.
Zachód słońca nad Transalpiną
Niedziela stała pod znakiem Transalpiny i przejazdu nią. Początkowo nie byliśmy zachwyceni tą trasą, w porównaniu do Transfogaraskiej, jednak szybko zmieniliśmy zdanie i według nas, obie drogi są godne uwagi.
Kianka autem pasterskim
Pokrętna Transalpina
Na końcówce Transalpiny
Wieczorem dotarliśmy do Bukaresztu, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg w hostelu The Cozyness Downtown Hostel, do którego dotarliśmy kilka razy objeżdżając centrum miasta, a przy tym grające, podświetlone fontanny. Było całkiem przyjemnie, ale i nerwowo zarazem, bo ciągle nie mogliśmy dotrzeć do celu. Ostatecznie jednak sztuka ta nam się udała.
Z samego rana wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta – zajrzeliśmy do kilku parków (bo był tam cień), odwiedziliśmy Pałac Parlamentu (bo od wszechobecnych tam marmurów było chłodniej), następnie udaliśmy się do Parku Herăstrău, by odwiedzić skansen (tu powód było kilka, ale zasadniczo oboje lubimy skanseny).
Wieczorem świętowaliśmy urodziny Marka w Hanul Manuc, czyli dawnym karawanseraju, a następnie odwiedziliśmy nasze ulubione grające i podświetlone fontanny.
Nasze na swoj sposób ulubione fontanny w Bukareszcie
We wtorek udaliśmy się z Bukaresztu do Konstanty, by zobaczyć ruiny dawnego kasyna, a przy okazji przyjrzeć się wielu innym ruinom w tym mieście. Zahaczyliśmy też o widokowe wybrzeże w okolicach Tuzli i pierwszy raz w życiu wykąpaliśmy się w Morzu Czarnym. Początkowy plan nocowania na dziko w Rumunii upadł po tym, jak najpierw nielegalnie, a później legalnie przekroczyliśmy granicę z Bułgarią. Ostatecznie tam udało nam się znaleźć nocleg oraz doświadczyć ataku komarów ludojadów.
Ruiny kasyna
Środa w Bułgarii oczywiście nie mogła być leniwa. Przejechaliśmy przez praktycznie całe jej wybrzeże, zatrzymując się na dłużej w Yalacie, Kaliakrze oraz Nesebarze. Zamiast na dziko nocowaliśmy na jakimś gigantycznym i nie najtańszym campingu w Chernomorets.
Nad klifami Yalata
Jedyne zdjęcie Nesebaru, na którym nie ma hordy ludzi, za to są mewy (które później usiłowały upolować drona, to już nie było takie fajne).
Czwartek to przejazd na sam koniec bułgarskiego wybrzeża, by pobawić się z falami na plaży Silistar. Dalsza część dnia to podróż z Bułgarii do Turcji, radosne przekraczanie bułgarsko-tureckiej granicy z czterema różnymi punktami kontrolnymi i tłumaczeniem, że to ja jestem enigmatycznym trzecim właścicielem Kianki (niech ktoś wytłumaczy durnym, polskim urzędom, że jak auto ma trzech właścicieli, to ten ostatni też powinien widnieć z imienia i nazwiska w dowodzie rejestracyjnym, a nie tylko jako numerek). Póki co Kiankę mam wpisaną razem z wizą w paszport i teoretycznie nikt nie powinien się czepiać (zobaczymy, jak będziemy wyjeżdżać z Turcji). Do Stambułu dotarliśmy całkiem sprawnie, pomijając wycofywanie się spod bramek na autostradzie, bo nie wiedzieliśmy, jak działa ich system opłat (teraz już wiemy – winietki kupuje się na poczcie lub wjeżdża na autostradę bez płacenia i płaci się w ciągu 3 dni, po tym terminie kwota do zapłaty zaczyna sobie rosnąć). Jazdę po samym mieście przemilczę na razie, bo był to koszmar, choć nie ja prowadziłam, a „jedynie” nawigowałam. Trauma na najbliższy czas mi pozostanie i na myśl o wyjeżdżaniu stąd robi mi się słabo.
Na plaży Silistar
Ale, żeby nie było, że kończę tak mało optymistycznym akcentem. Teraz czeka nas zwiedzanie Stambułu, na szczęście na piechotę
Post Balkan Orient Trip – Rumunia i Bułgaria pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Rumuńska Transalpina pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Na pierwszy ogień idzie Szymon z bloga Za miedzą i dalej, którego mogę chyba śmiało określić mianem „bałkanofila”. Nawet Marek nie przeczytał wszystkich moich wpisów, a Szymon, mam wrażenie, że tak Dziś przed Wami Transalpinae, druga po Trasie Transfogaraskiej najpopularniejsza, górska droga w Rumunii. Ja niestety nie miałam okazji nią jechać, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś uda mi się to nadrobić!
TRANSALPINA – NAJ, NAJ I NAJ W RUMUNII…
Transalpina – czyli nazwa – symbol, kojarzy się z Alpami, czyli najwyższymi górami w Europie. Sama trasa leży w Rumunii i również jest swego rodzaju naj:
Trasa jest najwyższa w Rumunii – ok. 2100 m.n.p.m. Jest jedną z najbardziej widokowych i najmniej komercyjnych dróg Europy – jednocześnie łączy najbardziej przemysłowy region Rumunii z regionem o największych wpływach węgierskich… czyli dużo tych „naj” i „naj”. Wyjątkowości Transalpiny sprzyja fakt, że jest ona górską, momentami niebezpieczną (brak barierek) i bardzo krętą drogą. Poprowadzona jest przez najwyższe partie gór, co obdarowuje podróżników pięknymi widokami ;). Czas przejazdu drogi wynosi, w zależności od tempa, mniej więcej 4 godziny; większość gór wokół szosy nie nadaje się do wspinaczki, z powodu słabej dostępności z Transalpiny. Trasa ma ok. 200 km długości, łączy Horezu i Sebes
Komercja transalpińska (ja to tak żartobliwie nazwałem) jest w zasadzie zerowa – „lokalsi” sprzedają m.in. miód przy trasie, ale to element lokalnego folkloru ;).
Po przejechaniu szosy od strony Horezu (4h wystarczą) można udać się np. do Sybina (56 km), Sighisoary (133 km), Alby Iulii (17 km), lub Aradu (214 km). Osobiście wybrałem trasę do Aradu – przez ok. 60 km jedzie się bezpłatną autostradą o świetnym standardzie. Co do samego Aradu – miasto jest piękne, park miejski z fontanną podświetlony wygląda fenomenalnie, miejscowość godna odwiedzenia. Prawdopodobnie będzie to nasza ostatnia destynacja w Rumunii, więc można zanocować w mieście, lub pojechać na Węgry (40 km) i tam znaleźć nocleg – ja znalazłem go na polu kukurydzy 25 km od granicy, na Węgrzech. Więcej zdjęć znajdziecie tutaj
Szymon (Za miedzą i dalej)
Post Rumuńska Transalpina pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>