Post Albania według Rudych Rodziców pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Naszym pierwszym celem była Szkodra, w której mieliśmy zarezerwowany nocleg. W planach było zwiedzanie miasta, okolic jeziora, zamku Rozafa, ale dojechaliśmy tak późno, że naszym jedynym marzeniem był odpoczynek. Krążyliśmy i krążyliśmy po mieście, aż zaczęliśmy się bać, że chyba nasz hotel nie istnieje. I wreszcie, w ostatniej chwili, jako ostatni numer na jednej z ulic i bingo – jest! Z zewnątrz ok, a w środku recepcja=restauracja, a zameldowanie załatwialiśmy w barze (można i tak..). Zamówiliśmy pokój z widokiem (trzeba uważać na takie sformułowania), no i zaczęliśmy się wspinać z bagażami- 1,2,3 kondygnacja i nic, 4 ( skończyły się poręcze, a schody stały się wyjątkowo wąskie). Mruknęłam do męża, że pozostał nam chyba dach i wcale wiele się nie pomyliłam. Pokój był, spory, czysty z TV (który przypominał radzieckiego Rubina) i ogromnym tarasem. Chłopak z recepcji był dumny, bo widok był i to całkiem zacny, a my mieliśmy trochę dość – byliśmy zmęczeni i głodni. Zapytaliśmy, czy możemy zjeść kolację w restauracji. No trzeba było widzieć minę chłopaka, popłoch, to mało powiedziane, ale wybrnął, że kucharz „zaraz” dojedzie i będzie za 1,5 godz. (faktycznie przyjechał na rowerze). Łazienka – no taki późny gierek, ale najbardziej atrakcyjne były ręczniki, czyste, ale tak wykrochmalone, że postawione w kącie stały na baczność, a skóra po wytarciu była jak po pilingu. Później się okazało, że pościel trzeba było rozrywać, przynajmniej mieliśmy pewność, że jest czysta. Widok z tarasu super, ale gwoździem wieczoru była kolacja. W całej restauracji, tonącej w oparach tytoniowych (i nie tylko), byłam jedyna kobietą. Kartę dostał mój małżonek, ja nie, bo i po co, przecież on lepiej wie, co ja chcę zjeść… Później się okazało, że kucharz zdążył w tym czasie zrobić spaghetti (nawet dobre) i my zamówiliśmy do tego wino, wszyscy patrzyli, zwłaszcza na to wino, dość dziwnie. Rachunek? Nie – jutro po śniadaniu. Trzy razy podstawiano nam coraz bardziej wyczyszczone popielniczki, które my odstawialiśmy, bo nie palimy. Śniadanie było równie urocze, ale świeże, kawa dobra i jakaś góra masła dla nas dwojga. Za kolację i śniadanie zapłaciliśmy w sumie jakieś 8,5 euro, więc nawet reszty z 10 nie braliśmy..
W drodze do nadmorskiego Dureszu (sobotni poranek) trafiliśmy na policjanta kierującego ruchem, co można było porównać do odganiania much, albo tańca połamańca, a miejscowi postawili sobie za punkt honoru rozjechać go. Widoki coraz piękniejsze, morze przed nami, a sam Duresz bardzo nowoczesny i prawie elegancki. Nasz hotel przy samej promenadzie prowadził człowiek, który lata spędził we Włoszech i wyglądał, prawie tak, jak ojciec chrzestny (złote łańcuchy i stale dymiący papieros w ustach). Samo miasto bardzo ciekawe. Na uwagę zasługuje muzeum archeologiczne i amfiteatr z fantastycznie zachowanymi mozaikami. A nagrywany przez TV na plaży albański teledysk, ci faceci w różowych koszulach z włosami na Presleya, marzenie! Wieczór przyniósł kolejny worek atrakcji. Najpierw kolacja – trzy podejścia do wymienionych w karcie ryb z grilla i za każdym razem miły kelner biegał do kuchni i wracał z informacją, że „nie ma”. W końcu zamówiliśmy tę, która była, a chłopak w ramach rewanżu koniecznie chciał nawiązać kontakt i dowiedziawszy się, skąd jesteśmy, krzyknął radośnie „Lewandowski i Boruc”. Ja niestety niczym nie mogłam się zrewanżować, bo jedyne dwa nazwiska, które przychodziły mi do głowy to Hodża (dyktator) i Skanderbeg – XVII wieczny król. Wieczór rozwijał się pięknie, bo w restauracji naprzeciwko hotelu odbywało się albańskie wesele, to trzeba było zobaczyć, te cekiny, te tiule, ach te szalone lata 80-te, no niczym z teledysków MTV. Ale samochody gości „ful wypas”, nie jakieś obtłuczone mercedesy, ale nówki, takie, że hej. I nic w tym by nie było zaskakującego, gdyby nie parking, szeroki na jakieś 10m i długi, na 40, czyli kicha. Siedząc na balkonie oglądaliśmy super spektakl, czyli jak można upchnąć kilkadziesiąt samochodów gości. Dwóch parkingowych (chudzi byli) wyczyniało cuda. Przy każdym kolejnym aucie wychodziło nam, że został osiągnięty kres pojemności parkingu, ale gdzie tam, to był istny majstersztyk. I nagle pojawiła się policja, która z wprawą i lubością rozdawała swoje autografy na kwitach mandatowych wszystkim, którzy się znaleźli po za tym parkingiem i nagle ci dwaj parkingowi musieli gdzieś wepchnąć swoje auta. Na szczęście policjanci im mandatów nie wlepili. Emocje plus czerwone wino zrobiły swoje i niestety przespaliśmy moment wyprowadzania aut, około 3 w nocy było już na parkingu całkiem luźno.
Kolejna na naszej trasie była Vlora. Miasto kiedyś będzie tętnić życiem jak Cannes we Francji, chyba, że coś się stanie i ta wielka promenada, te z rozmachem budowane hotele będą stały puste, a byłoby szkoda, bo plaże wielkie, bo widoki piękne. My trafiliśmy do prywatnego niewielkiego hotelu prowadzonego przez młodych, sympatycznych ludzi. Warunki super, jedzenie też, a na parkingu wszystkie polskie rejestracje. I to by było na tyle w kwestii zachwytów, bo droga dojazdowa, to było zdziwienie nawet jak na albańskie warunki. Wokół góry, a z nich płyną potoki, ale nie wiedzieć czemu środkiem ulicy i wpadają do niezabezpieczonych otwartych studzienek kanalizacyjnych. Nam się udało jakimś cudem nie wpaść, bo nie obyłoby się wówczas bez holowania. Woda płynęła sobie i wpadała po drugiej stronie ulicy do morza, jednocześnie wypłukując resztki asfaltu. Ba , przyjechała nawet policja i przy pomocy kamieni(!) robiła znaki na drodze, które miały ostrzegać o braku dekli na studzienkach.
Było pięknie, mimo, że szalenie, ale póki czas jedźcie i zachwyćcie się, a czasem wkurzcie, ale warto, bo Albania jest cudowna w swym szaleństwie, brakiem uładzenia, ale to są wakacje, więc muszą być odrobinę szalone. Mama Rudej.
Post Albania według Rudych Rodziców pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post BST 2014/15. Część 5 – mroźny dzień w Albanii pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Poranek w Shkodra Bacpackers Hostel zaczął nam się bardzo pozytywnie – od pojawienia się Włocha. W nocy, kiedy spaliśmy, do hostelu powróciła trzyosobowa, włoska ekipa, która poprzedni dzień spędzała na jakiejś zorganizowanej wycieczce kończącej się degustacją jadła i napitku. Zarówno my, jak i Włoch, który znienacka pojawił się w naszej części dormitorium, byliśmy zaskoczeni obecnością drugiej strony. Generalnie uwielbiam Włochów za ich pogodną naturę, luźny sposób bycia i optymizm, jakim zarażają od pierwszych sekund rozmowy. Tak też było w przypadku Adriano (tak miał na imię nasz poranny rozmówca), który sprawił, że nawet zimno panujące w hostelu jakoś przestało mi przeszkadzać. Okazało się, że pochodzi z Triestu, gdzie jest aktywnym couchsurferem (jeśli poszukiwalibyście noclegu w tym mieście, to na CS wypatrujcie Adriano Forliano – chyba tak pisze się jego nazwisko – nie pożałujecie, gość jest nieprzeciętny), do Albanii przyjechał na parę dni, żeby trochę pozwiedzać. Stwierdził, że choć wstał niewyspany, to gdy zobaczył mnie, taką uśmiechniętą, od razu przestał żałować, że obudził się tak wcześnie. Ach…miód na moje serce. Marek jakoś mniej jest zachwycony Adriano, w sumie nie bardzo rozumiem dlaczego.
Siedzenie w zimnym hostelu, nawet mimo obecności sympatycznego Włocha, nie jest naszym priorytetem na dziś. Przede wszystkim chcemy zjeść na śniadanie ciepłego burka, później pójść na spacer po Shkodrze, no i wyruszyć w stronę Durres. Pakujemy zatem nasz majdan, żegnamy się z opiekunem hostelu oraz wylewnie żegnam się z Adriano. Wrzucamy wszystko do auta i wyruszamy na spacer po Shkodrze. Pierwsza rzecz, do jakiej dość szybko dochodzimy, to fakt, że w Albanii lepiej nie być indykiem. Wszędzie, gdzie byśmy nie spojrzeli lub nie poszli, ktoś albo sprzedawał te wielkie ptaszydła, albo przewoził na rowerze/motorze, albo po prostu niósł na rękach. Dodać należy, że większość z ptaków była żywa i raczej świadoma czekającego ich losu. Szybko można było dojść do wniosku, że indyki będą królowały na albańskich stołach podczas zbliżającego się sylwestra. Cieszyliśmy się, że nie jesteśmy na ich miejscu.
Sklep ze wszystkim w Shkodrze
Indyk na smyczy
Inne zwierzaki do kupienia na ulicznych mini straganach
Przed śniadaniem zaglądamy do katolickiej katedry im. Matki Bożej Dobrj Rady. Za czasów komunistycznych pełniła rolę hali sportowej. Jednak została ponownie wyświęcona i to przez Jana Pawła II, który zawitał do Shkodry 25 kwietnia 1993 roku. Jej wnętrze jest mocno ascetyczne – w ogromnej przestrzeni jest stosunkowo pusto. Jedyne, co zachowało się z dawnego wyglądu tej świątyni, to drewniany strop, który dość szybko rzuca nam się w oczy. Tuż obok katedry, po lewej stronie znajduje się pałac biskupi, który mnie przypominał hiszpańską hacjendę – żółta fasada, zielone okiennice i stojące nieopodal wejścia palmy. Nijak mi się to miejsce nie kojarzyło z Albanią. I tu warto podkreślić, że wszystkie obiekty kościelne są bardzo zadbane, wyremontowane i schludne. Dodam jeszcze, że w trakcie naszego pobytu w katedrze, praktycznie co chwila ktoś się w niej pojawiał, by pomodlić się lub postać chwilę przy niewielkiej szopce (jej większa wersja znajdowała się nieopodal pałacu biskupów).
Ascetyczne wnętrze shkoderskiej katedry
Pałac biskupów
Zapominając o śniadaniu postanowiliśmy wyruszyć do drugiego, katolickiego kościoła w Shkodrze, do którego nie udało nam się dotrzeć poprzedniego wieczora. Choć widzieliśmy oświetloną dzwonnicę tej świątyni, to nijak, krętymi wąskimi uliczkami miasta nie byliśmy w stanie tam dojść. Za dnia udało nam się znaleźć kościół franciszkanów. Za czasów komunistycznych nie było tu hali sportowej, lecz kino. Tym, co od razu rzuca się w oczy, to obrazy zdobiące ściany wewnątrz kościoła. Przedstawiają one działania franciszkanów w okresie powojennym na terenie Shkodry. Niektóre sceny są dość drastyczne, krwawe i realistyczne, więc bardziej wrażliwe osoby oraz małe dzieci chyba mogą pominąć tę część zwiedzania. Niemniej jednak obrazy te stanowią sporą ciekawostkę i choć może ich wartość artystyczna nie jest najwyższa, to prezentują historię Albanii oraz to, jak komunizm wpłynął na religię oraz zwykłych ludzi. W trakcie naszego pobytu w kościele znajdowała się przepiękna wprost szopka, która swym wyglądem nawiązywała do albańskiego pejzażu.
W drodze do kościoła franciszkanów natknąć się można na budynek, którego fasada jest pięknie wyremontowana, natomiast za nią… można oglądać palmy i niebieskie niebo.
Jednak sporo kamienic w Shkodrze jest wyremontowana od początku do końca.
W kościele franciszkanów
Jak wspominałam malowidła są dość sugestywne
Szopka bardzo nam się podobała poprzez nawiązywanie do Albanii
Głód w końcu o sobie przypomniał, więc udaliśmy się do centrum miasta, by zjeść dobrego burka. Niestety miejsce, do którego trafiliśmy miało wyjątkowo paskudne i parszywe burki, więc nadal głodni i niezbyt zadowoleni poszliśmy dalej. Wspomagając się mapką, która otrzymaliśmy w hostelu, postanowiliśmy sprawdzić, co to jest „Fototeka Marubi„. Szczerze mówiąc nie mieliśmy zielonego pojęcia, a będąc poprzednie kilka raz w Shkodrze, nawet nie wiedzieliśmy, że coś takiego się tam znajduje. Trafić do fototeki wcale nie jest tak prosto, choć znajduje się bardzo blisko Ronda Demokracji, przy Rruga Nuri Bushati. Mała instrukcja jak tam dotrzeć: idąc od ronda na północ Rruga Qemal Draçini po przejściu ok.250metrów skręcamy w prawo w Rruga Nuri Bushati. Trzymając się lewej strony tej uliczki będziemy mogli zauważyć znak, kierujący do fototeki. Należy wejść w podwórze, następnie przejść przez metalową, otwartą bramę, iść wzdłuż betonowego muru, później wejść po schodkach do wnętrza budynku i oto jesteśmy w Fototece Marubi. Fototeka prezentuje zdjęcia, którego autorem jest Marubi – włoski emigrant, który opuścił swój rodzinny kraj z powodów politycznych. Przybył do Albanii w 1856 roku, ale nie sam. Zabrał ze sobą swój sprzęt fotograficzny, który dla Albańczyków był czymś kompletnie nowym. Marubi zamieszkał w Shkodrze – mieście na skraju Imperium Osmańskiego, które nie tylko było przyjazne wobec ludzi z innych krajów, ale przede wszystkim niesamowicie położone, tuż u podnóża wysokich i groźnych gór, nad wspaniałym i rozległym jeziorem. Miasto samo w sobie mogło inspirować „od pierwszego wejrzenia”. Marubi swój pobyt w tym albańskim mieście rozpoczął od nawiązania relacji z mieszkańcami, skrócenia dystansu między sobą a nimi, a później zaczął robić im zdjęcia. Stąd też można spotkać się z opiniami, że jego fotografie są autentyczne dzięki temu, że fotograf starał się jak najlepiej zrozumieć swoich „modeli”, ale przede wszystkim wzbudzał ich zaufanie. Zdjęcia są też takim rodzajem przekazu, który zrozumie praktycznie każdy. Nie trzeba mieć wyższego wykształcenia, nie trzeba umieć pisać lub czytać, by wiedzieć, co dana fotografia przedstawia. To między innymi dzięki temu Marubi zyskał ogromny szacunek wśród Albańczyków i stał się osobą bardzo poważaną. Fotografował biednych i bogatych, lecz to zdjęcia tych pierwszych wzbudzają najwięcej emocji, są najbardziej autentyczne i na swój sposób piękne. Wystawa w Shkodrze prezentuje kilkadziesiąt fotografii autorstwa Marubiego i jest zwiedzanie jest darmowe.
Rondo Demokracji – co z tego, że jest -10 stopni, fontanna musi działać
Nieco enigmatyczne wejście do Fototeki
Te dwie fotografie autorstwa Marubiego najbardziej mi się spodobały
Będąc na fali zwiedzania zdecydowaliśmy się udać do muzeum historycznego, znajdującego się w domu staroalbańskim. W tym przypadku trafiamy bez najmniejszego kłopotu. Dom znajduje się za wysokim, grubym betonowym murem. Po przejściu przez bramę znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Za murem panował typowy dla Albanii harmider – tu ktoś coś sprzedaje, tam gra muzyka, gdzie indziej ktoś się przekrzykuje z kimś innym. Wchodząc na teren muzeum historycznego, a zarazem etnograficznego trafiamy do świata ciszy, spokoju i ogromnego ładu. Osobą, która wita nas w staroalbańskim domu jest – Adriano. Okazało się, że mieliśmy wyjątkowe szczęście – tego dnia muzeum nie miało być czynne, ale ponieważ nasz znajomy Włoch umówił się wcześniej z opiekunem tego obiektu, również i my mieliśmy okazję go zwiedzić. Na parterze budynku znajduje się wystawa obrazów, prezentujących albańskie malarstwo z różnych okresów historycznych, a także sala poświęcona archeologii tego regionu Albanii. Na wyższej kondygnacji znajduje się rekonstrukcja wnętrza staroalbańskiego domu. Opiekun muzeum podkreślił, że niegdyś Albańczycy byli dużo bardziej zamożni niż są teraz (wiadomo, nie wszyscy, ale jednak ich status materialny dawniej miał się lepiej niż teraz) i bardzo lubili afiszować się ze swym bogactwem. Stąd też na strojach kobiet można było znaleźć wszyte złote monety, wszystko musiało być zdobne i z przepychem. Nasz przewodnik, niepytany zaczyna snuć rozważania na temat współczesnej Albanii. Stwierdza: „Dziś ludzie nie mają tyle pieniędzy, co kiedyś, ale też lubią się afiszować tym, co posiadają. Drogie auto? Jasne! Co z tego, że ma kilkaset tysięcy przebiegu, ileś lat i ściągnięte jest z innego kraju? Ogromny dom? Czemu nie, byleby tylko pokazać przed innymi, że mnie stać.” Albanię można zatem uznać za kraj pozorów i lekkiej ułudy, jakimi żyją tutejsi mieszkańcy. Ale czy można upatrywać się w tym czegoś złego? Raczej nie, w szczególności, że Albania, jeśli dobrze wykorzysta swoją szansę, jaką jest turystyka, może zarabiać znacznie więcej i ściągnąć do siebie sporo zagranicznego kapitału (więcej, względem tego, co już u siebie ma). Pobyt w muzeum był bardzo ciekawy. W szczególności, że dowiedzieliśmy się również co łączy Polskę z Albanią. Okazało się, że tym łącznikiem są akademie sztuk pięknych w naszym kraju. Podobno sporo Albańczyków z artystyczną duszą studiuje na nich (w szczególności na ASP w Krakowie), a wyuczone tam techniki czy style przenoszą do rodzimej sztuki. Oczywiście, nasz przewodnik a zarazem opiekun muzeum stwierdził, że latem naszych rodaków jest w Shkodrze bardzo dużo, co oczywiście go cieszy, aczkolwiek dziwił się dość mocno, co my robimy tam w grudniu. Ot taka nasza fanaberia
Muzeum Historii Shkodry
Jeden z ciekawszych obrazów w muzeum
We wnętrzu domu
Tuż obok wejścia do muzeum sprzedawane były ręczniki
Przed opuszczeniem Shkodry przeszliśmy się pod piękny meczet Xhamia e Parrucës
Po pożegnaniu się z opiekunem muzeum udajemy się na małe zakupy i idziemy do opuszczonej, biednej i samotnej Kianki z bośniackim śniegiem na dachu, który od dwóch dni nie chce się stopić (w sumie byłoby dziwne, gdyby się stopił, w końcu na zewnątrz ciągle panowała temperatura ujemna). Nasze auto wyglądało dość zabawnie, gdyż było praktycznie jedynym samochodem w okolicy, które miało na sobie śnieg. Jeśli dodać do tego, że w okolicy nie było żadnego, innego śniegu, a wręcz można było dostrzec zieloną trawę, to już w ogóle robi się ciekawie.
Powoli żegnamy się z Shkodrą, choć tak nie do końca. Przed opuszczeniem miasta zajeżdżamy do Zamku Rozafa. Oczywiście nie po to, by zwiedzać ruiny (jakoś nie mamy do nich wyjątkowego sentymentu), lecz dla widoków. Pogoda jest bajkowa – słońce, niebieskie niebo i mróz, dzięki któremu widoczność jest naprawdę świetna. Spędzamy dłuższą chwilę w przy zamkowych murach, jednak dość szybko dochodzimy do wniosku, że musimy zmienić perspektywę. Obieramy sobie za cel wzgórze znajdujące się na przeciwko Zamku Rozafa, nieco bliżej centrum Shkodry. Na jego szczyt wspinamy się po dość stromym zboczu. Z góry rozciąga się równie wspaniały widok, co z poprzedniego punktu widokowego, z tą różnicą, że tym razem możemy spojrzeć na zamek z nieco większej odległości. Samo wzgórze usiane jest bunkrami oraz jakimiś tunelami między nimi. Niemiłosiernie wieje. Na tyle mocno, że stając na jakimś bardziej wystającym murku, mam wrażenie, że zaraz mnie zdmuchnie. Pomijając tę niewielką niedogodność – jest pięknie.
Widok na Alpy Albańskie spod zamku Rozafa
Jezioro Shkoderskie i pasmo Rumija
Peru? Nie to Shkodra
Drzewo oliwne na wietrze
Usatysfakcjonowani fotograficznym plonem wyruszamy w dalszą drogę. Naszym kolejnym celem staje się Shëngjin – według nas jeden z brzydszych kurortów w Albanii, a może nawet na całych Bałkanach. Dlaczego postanowiliśmy się tam wybrać? Chyba trochę z sentymentu – nieopodal tego miasta po raz pierwszy nocowaliśmy w Albanii. A że był to nocleg z przygodami, to chcieliśmy zobaczyć, jak to miejsce się zmieniło na przestrzeni ostatnich, prawie 3 lat. Samo Shëngjin wygląda tak, jak wyglądało – rafineria, ogromne bloki-apartamentowce, pusto i jakoś tak nieprzyjemnie. Za portem kierujemy się w górę niewielkiego wzniesienia, po drodze, której stan wskazywał na rozkład albo rozpad, w każdym razie było gorzej niż 3 lata wcześniej. Dalsza jazda okazała się równie zabawna, bo droga została praktycznie całkowicie rozmyta przez spływającą z góry wodę. Po przejechaniu przez niewielki las docieramy do ogromnego, żółtego apartamentowca, który w 2012 był w budowie (prze którą zresztą mieliśmy przymusowy postój w tym miejscu). Obiekt ten wygląda na praktycznie niezamieszkany. Generalnie stoi i trochę straszy swoją żółcią. Niemniej jednak, tuż obok znajduje się ogromny bunkier, przy którym nocowaliśmy 3 lata temu. Niestety nie podjechaliśmy pod niego Kianką, aby zrobić takie samo zdjęcie, jak za pierwszym pobytem, ale mieliśmy trochę dość lokalnych dróg (a raczej duktów, bo droga to lekkie nadużycie). Maszerujemy dalej wzdłuż klifu by sprawdzić, jak zmieniły się tutejsze plaże. W 2012 dopiero była budowana cała infrastruktura. Okazuje się, że w sezonie funkcjonują tu przynajmniej dwa większe ośrodki, z czego jeden oferuje camping. Wszystko wyglądało poza sezonem na ogarnięte i zadbane i o dziwo walało się tam mniej śmieci, niż te 3 lata wcześniej. Wybrzeże w tej części Albanii jest piaszczyste, a nieco dalej na północ od Shëngjin można podziwiać sporej wielkości wydmę. Gdyby jeszcze nie było tak zimno, to można by pomyśleć, że jest wiosna albo lato. Niestety temperatura oraz huraganowy momentami wiatr nie pozwalały zatopić się w marzeniach.
Port w Shëngjin
Ten „apartamentowiec” był w budowie w 2012 roku
Bunkier przy którym nocowaliśmy w 2012 i ten sam bunkier prawie 3 lata później
Plaża nieopodal Shëngjin
W drodze powrotnej do centrum Shëngjin
Opuszczamy rejon plażowy i wracamy do „centrum” Shëngjin. Kupujemy tam przepyszne wprost burki (do tego stopnia nam smakowały, że wracaliśmy po dokładkę), które ze względu na panujący ziąb pałaszujemy we wnętrzu Kianki. Później wyruszamy na miejską plażę, by obejrzeć zachód słońca. Bardziej jednak naszą uwagę przyciąga tamtejsza promenada, która wygląda tak, jakby ktoś ją zbombardował. Dziury, doły, część z nich zalana wodą – generalnie koszmar, po którym i tak dzielnie przemieszczali się kierowcy – desperaci. Trochę jest to wszystko dziwne, bo tuż obok promenady znajdują się nowe, niektóre nawet całkiem ładne, budynki, a chodnik dla pieszych jest w całkiem dobrym stanie. Dlaczego nie można było zrobić porządnej drogi dla aut? Tego nawet najstarsi Albańczycy nie wiedzą.
„Przecudnej” urody promenada w Shëngjin
Bardzo wietrzny zachód słońca
Zachód słońca w Shëngjin mógłby być bajkowy i piękny, niestety wiatr i zimno były na tyle dotkliwe, że szybko powróciliśmy do samochodu. Nasz plan, by tę noc spędzić w namiocie lub w Kiance na Półwyspie Rodonit szybko upadł. Prawdopodobnie by nas stamtąd zdmuchnęło i teraz nie mogłabym Wam opowiedzieć naszej zimowej, bałkańskiej historii. Uznaliśmy, że noclegowego szczęścia poszukamy w Durres i to tam spędzimy sylwestra. Opuszczamy zatem Shëngjin i udajemy się nieco bardziej na południe. Dojazd do tego kolejnego w Albanii portowego miasta zajmuje nam niewiele czasu. Niestety, kiedy tam docieramy jest już ciemno. Wada zimowego podróżowania – dzień jest stanowczo za krótki!
W Durres następuje epopeja pt. „ruda i Marek szukają noclegu”. Najpierw postanawiamy odnaleźć hostel, o którym wspomniał nam opiekun podobnego przybytku w Shkodrze. Chyba z dziesięć razy przechodzimy obok budynku hostelu niego, zanim udaje nam się go dostrzec. Znajduje się praktycznie w samym centrum, przy placu, na którym znajduje się ratusz miejski (w grudniu 2014 plac był w remoncie), na przeciwko meczetu Faith. Hostel był w trakcie jakiejś przebudowy, rezydowali w nim jego opiekunowie oraz dwójka zabłąkanych turystów. Panował w nim chyba jeszcze większy ziąb niż na zewnątrz, co od razu nas nieco zniechęciło. Koszt noclegu -11EUR od osoby, a w cenie ciepły prysznic i lodowata temperatura w pokoju. Szybko zrezygnowaliśmy i postanowiliśmy poszukać szczęścia w jakimś hotelu. W tym celu udaliśmy się do informacji turystycznej, która znajduje się tuż obok portu i Wieży Weneckiej. Informacja, to jednak za dużo powiedziane – pracująca tam pani nie znała żadnego języka, w którym dałoby się dogadać, a jej głównym zajęciem było sprzedawanie pamiątek. Za nie szybko podziękowaliśmy i postanowiliśmy czegoś poszukać na własną rękę. Wyruszyliśmy drogą wzdłuż wybrzeża, wiodącą w stronę północy. Pierwszy hotel, do którego weszliśmy, odstraszył nas jakimiś horrendalnymi wprost cenami. Ale w drugim, do jakiego wstąpiliśmy, okazało się, że nie tylko stać nas na nocleg, ale jego koszt jest niewiele wyższy niż w hostelu. 24EUR za dwuosobowy pokój, to tylko o 2EUR więcej niż w nieszczęsnym, mroźnym hostelu. Szybko dogadujemy się z panem z recepcji i po chwili Marek wraca po Kiankę, którą zaparkowaliśmy nieco bliżej centrum. Ja zostaję w Hotelu Kristal i pilnuję naszego miejsca parkingowego.
Gdy wraca Marek oraz Kianka wyruszamy do naszego pokoju. Pierwsze wrażenie po wejściu do środka – kurde, ale tu zimno! Na szczęście Marek odkrywa, że klimatyzacja ma funkcję grzania, więc ustawiamy dmuchawę tak, by szybko wypełniła wnętrze ciepłem. Gorzej sprawa się ma z łazienką, która ma naturalny wywietrznik, czyt. wyciągniętą ze ściany jedną cegłę, przez którą cały czas do środka wlatuje lodowate powietrze. Stąd też szybko ukute zostaje hasło: „trzeba wywietrzyć pokój”, które oznaczało ni mniej ni więcej otworzenie drzwi do łazienki.
Wieczór spędzamy leniwie, w towarzystwie laptopa oraz piwa, planując nasz ostatni dzień 2014 roku.
Post BST 2014/15. Część 5 – mroźny dzień w Albanii pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post BST 2014/15. Część 4 – z Bośni do Albanii pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Wczesna pobudka zrywa nas o 7 z łóżka. Zgarniamy nasze graty, żegnamy się z opiekunem hostelu, uiszczamy opłatę i zostawiamy w hostelu książkę w ramach akcji Książka w Podróży. Od poprzedniego dnia śnieg cały czas intensywnie sypie, przykrywając sarajewskie ulice grubą warstwą puchu. Gdy schodzimy do Kianki odkrywamy, że nasze auto nie tylko jest oblepione śniegiem, ale również mocno oblodzone, w efekcie nie jesteśmy w stanie w ogóle go otworzyć. Po krótkim siłowaniu udaje się to z przednimi drzwiami (dzięki temu, że otwieraliśmy je poprzedniego dnia), ale tylne ani drgną. Dość długo walczymy z Kianką, by nadawała się do wyjechania na ulice i po około 20 minutach udaje nam się tam sztuka. Fakt, auto przykrywa lodowa skorupa. ale przynajmniej przez szyby coś widać.
Naszym pierwszym celem na dziś jest góra Igman z olimpijskimi skoczniami narciarskimi oraz góry Bielasnica, gdzie ulokowany jest kompleks narciarski. Z miasta kierują tam dość dobrze widoczne znaki. Po ok. 15-20km od granicy Sarajewa odbijamy w lewo, w górską drogę, która o dziwo jest nieźle odśnieżona. Nieźle oznacza ni mniej ni więcej, że sypki śnieg został zgarnięty na bok, a asfalt i tak przykryty był warstwą lodu i ubitego śniegu. W każdym razie droga była przejezdna. Niestety widoczność w gęsto padającym śniegu jest niewielka, dlatego gdy docieramy pod górę Igman ledwo dostrzegamy skocznie narciarskie. Stąd też brak jakichkolwiek zdjęć na dowód, że tam byliśmy. Musicie nam uwierzyć na słowo.
Jedyne zdjęcie z okolic góry Igman
Jedziemy dalej. Po paru minutach docieramy do skrzyżowania, na którym można obrać trasę na kompleks narciarski Bielasnica lub na Focę. Ponieważ pogoda nie sprzyja zwiedzaniu i spacerom, decydujemy się jechać na granicę z Czarnogórą w miejscowości Scepan Polje. Generalnie nie do końca byłam przekonana, że to dobry pomysł. Droga tam prowadząca jest marnej jakości latem, a co dopiero zimą, gdy jest zasypana i oblodzona. Marek jednak stwierdza, że trasa ta skróci nam nieco czas podróży i dystans jaki mamy do pokonania. A ponieważ on jest kierowcą, to uznałam, że nie będę polemizować. W końcu to on siedzi za kółkiem.
Początkowo, do Focy jedziemy w sporej śnieżycy – widoczność jest minimalna, droga zlewa się z poboczem i dzięki poruszaniu się za innymi autami wiemy, gdzie powinien znajdować się asfalt. Od miejscowości Brod praktycznie nie pada, a powietrze staje się bardziej przejrzyste. Niestety ten odcinek drogi wiodącej na granicę jest najgorszy, gdyż jest wąsko i kręto. Na szczęście tylko raz zdarza nam się niezbyt przyjemna mijanka, bo w taką pogodę mało kto decyduje się tamtędy jechać.
Droga przez zimową Bośnię
Docieramy do bośniackiego przejścia granicznego Hum, gdzie szybko zostajemy przepuszczeni. Po przejechaniu charakterystycznego mostka, zatrzymujemy się na chwilę by obfotografować Tarę. Rzeka przybrała niesamowicie niebieski odcień wody, silnie kontrastujący z bielą i czernią okolicznych drzew i krzewów.
Na bośniacko – czarnogórskim przejściu granicznym
Po krótkiej sesji zdjęciowej przekraczamy granicę z Czarnogórą i wzdłuż kanionu rzeki Pivy jedziemy na południe kraju. Powoli zza chmur zaczyna wychodzić słońce, dzięki któremu lepiej możemy podziwiać mniejsze i większe sople zwisające z kolejnych tuneli na trasie. Przed Nikšićem już całkiem się wypogadza. Wtedy też nasze żołądki przypominają sobie, że zasadniczo nie jedliśmy dzisiaj śniadania, a zbliża się południe. Wjeżdżamy zatem do Nikšića, by znaleźć jakąś piekarnię. Na miejscu okazuje się, że trafiamy w środek armagedonu. Ulice skute są grubą warstwą lodu, chodniki nie istnieją, więc piesi usiłują utrzymać się na nogach lawirując wśród jeżdżących aut, które znowuż próbują nie wypaść z lodowych kolein. W znanych nam rewirach miasta szybko odnajdujemy piekarnię, w której zaopatrujemy się w burki oraz jakieś słodkie buły z czekoladą. Siedząc w aucie i pałaszując nasze późne pierwsze śniadanie obserwujemy, jak mieszkańcy Nikšića usiłują doprowadzić swoje miasto do jakiegokolwiek użytku.
W kanionie rzeki Pivy
Zimowa Czarnogóra
Oblodzony Nikšić
Wyruszamy w dalszą drogę. Za Nikšićem postanawiamy odbić w lewo, do Monastyru Ostrog, przykutego do skalnego zbocza. Wiodąca tam droga jest wyjątkowo wąska i zimą, dodatkowo oblodzona. Jednak dzięki temu, że zaczęło intensywnie świecić słońce, wszystko wokół zaczęło się topić. Co by nie mówić, jest to wyjątkowo widokowa trasa, wzdłuż której przez chwilę wiedzie czarnogórska kolej. Docieramy do Dolnego Monastyru Ostrog, gdzie zostawiamy auto. Dalsza jazda jest trochę bezsensu, gdyż wyżej położona część drogi jest jeszcze bardziej oblodzona. Chodzenie w takich warunkach również okazuje się być sporym wyzwaniem. Obchodzimy teren Dolnego Ostrogu, jednak ja się buntuję, gdy Marek zarządza, że podejdziemy nieco wyżej, do punktu widokowego (już wcześniej doszliśmy do wniosku, że treking do Górnego Ostrogu, to kiepski pomysł). Ja schodzę do Kianki, a Marek obfotografowuje okolicę. Powoli zaczyna zachodzić słońce, co niezbyt mnie cieszy, gdyż spada temperatura i to, co przed chwilą topiło się na drodze, zaraz zacznie zamarzać. Gdy odjeżdżamy z Dolnego Ostrogu Kianka zaczyna się ślizgać i droga powrotna do trasy na Podgoricę dostarcza w szczególności mnie sporo emocji. Trochę żałujemy, że nie dotarliśmy do Ostrogu latem, kiedy moglibyśmy na spokojnie dotrzeć na samą górę. Jednak z drugiej strony, miejsce to przyciąga tysiące pielgrzymów i w sezonie natknąć się tu można na spore tłumy. Teraz byliśmy w Dolnym Ostrogu praktycznie sami, gdyż oprócz nas kręciło się tylko kilkoro turystów oraz paru mieszkańców monastyru.
Przejazd do Podgoricy mija nam szybko, podobnie jak i trasa do granicy z Albanią w Hani Hotit. Chwilę stoimy w kolejce do przejścia granicznego, ale już po chwili jedziemy wzdłuż Jeziora Shkoderskiego. Od dłuższego czasu jest już ciemno, co niestety jest największym minusem podróżowania po Europie zimą. Krótki dzień.
Kiedy docieramy do Shkodry stwierdzamy, że nasz plan z nocowaniem na dziko ma szansę kompletnie nie wypalić. Jest strasznie zimno (około -10 stopni), co nie przeszkadza albańskim fontannom tryskać wodą. Zostawiamy Kiankę nieopodal kina i przy okazji zauważamy drogowskaz kierujący do hostelu, skrywającego się za sporą metalową, niebieską bramą. Postanawiamy zapytać się, ile kosztowałby nas tam nocleg. Otwiera nam Albańczyk, który jak się okazuje nie jest opiekunem hostelu, a jedynie jego kumplem. Opiekun spał snem sprawiedliwych w jedynym, ciepłym pokoju, w którym rozpalona była niewielka koza. Po paru minutach udaje się nam go obudzić. Dowiadujemy się, że nocleg kosztuje 12EUR od osoby, ale gdy udaje nam się zbić cenę do 10EUR postanawiamy tu przenocować. Zasadniczo wewnątrz budynku jest tylko odrobinę cieplej niż na zewnątrz, ale mając puchowe śpiwory nieco mniej nas to przeraża. Po rozpakowaniu się wyruszamy na spacer.
Shkodra niesamowicie się zmieniła przez ostatnie lata. Skończyły się remonty, które z lekka paraliżowały centrum miasta. Część kamienic jest pięknie odrestaurowanych, a nawet jeśli nie są wyremontowane w całości, to chociaż ich fasady robią dobre wrażenie. Nocą miasto jest pięknie oświetlone, a z racji świąt, część palm przyozdobionych jest świątecznymi lampkami. Mimo siarczystego mrozu po ulicach kręci się sporo Albańczyków, fontanny radośnie pluskają wodą, a przed każdą knajpką czy restauracją ustawione są stoliki. Powoli dochodzimy do wniosku, że w kraju tym po prostu neguje się istnienie zimy i zimna. Po godzinie włóczenia się po mieście wracamy do naszego mroźnego hostelu. Pakujemy się w śpiwory i zaczynamy planować nasz dalszy pobyt w Albanii. W międzyczasie pojawia się przy mnie piękny, rudy, hostelowy kot, który natychmiast wskakuje do mojego łóżka i przyjemnie mruczy. Mnie nic więcej nie potrzeba do szczęścia, ja w Albanii czuję się jak w domu
Shkodra by night
Post BST 2014/15. Część 4 – z Bośni do Albanii pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Top 10 najbardziej widokowych miejsc w Albanii pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>1. PÓŁWYSEP RODONIT
Naszym numerem jeden jest niewątpliwie Półwysep Rodonit, położony praktycznie w połowie linii brzegowej Albanii. Dojechać do niego możemy odbijając z autostrady łączącej Tiranę i Durres. Miejsce to odwiedziliśmy dwukrotnie – najpierw w sierpniu 2013, a później w styczniu 2015. Przede wszystkim na sam wierzchołek półwyspu prowadzi piękna, bardzo widokowa droga. Praktycznie co chwilę można się na niej zatrzymywać, by wyłapywać co ciekawsze ujęcia. Po dotarciu na sam kraniec Rodonitu, znajdujemy się obok cerkwi i miejsca, gdzie można rozbić namiot (o ile nie wieje huraganowy wiatr). Lecz najciekawszy widok rozciąga się ze ścieżki wiodącej do ruin zamku, wzdłuż stromych klifów. Na Rodonicie postanowiliśmy w tym roku stworzyć geocachingową skrytkę, aby pokazać to miejsce innym podróżnikom. I was też gorąco zachęcamy do odwiedzin na tym widokowym i pięknym półwyspie.
2 PRZEŁĘCZ LLOGARA
Prędzej czy później każdy, kto podróżuje autem, na stopa czy autobusem trafia w to miejsce. Zasadniczo od przełęczy tej rozpoczyna się najbardziej widokowa część trasy wzdłuż albańskiego wybrzeża. Kiedy po raz pierwszy trafiliśmy na nią w 2012 roku, zachwytom nie było końca. Widok na Korfu (które widać przy dobrej widoczności), na góry mające po 2000m n.p.m., na Morze Jońskie.
3. TWIERDZA W BERACIE
Berat sam w sobie jest miejscem pięknym i chyba nie trzeba nikogo specjalnie namawiać, aby się tam udał. Według nas najlepszym punktem widokowym w tym mieście jest twierdza, górująca nad dzielnicą Tysiąca Okien. Naszym zdaniem rozciąga się stamtąd jedna z ciekawszych panoram w Albanii.
4. WAROWNIA LEQURES
Saranda jako miasto może Wam się nie spodobać. Jednak widok z warowni górującej nad tą turystyczną destynacją na pewno przypadnie Wam do gustu. Panorama miasta połączona z górującym nad okolicą Korfu naprawdę robi wrażenie.
5. ZAMEK ROZAFA
W okolicach Shkodry znajdziemy oczywiście wiele ciekawych punktów widokowych, ale dwa z nich znajdują się w bliskim sąsiedztwie. Pierwszy to oczywiście tytułowy zamek Rozafa, drugi zaś to niewielkie wzgórze na przeciwko niego (w stronę Szkodry). Z obu miejsc będziemy mogli cieszyć się piękną panoramą miasta, widokiem na Jezioro Szkoderskie czy Alpy Albańskie.
6. DROGA DO BAJRAM CURRI
Ciężko wyznaczyć na tej trasie (droga SH5 i SH22) jedno, wyjątkowo widokowe miejsce. Zasadniczo cały czas towarzyszą nam piękne pejzaże i choć droga jest długa, pełna zakrętów, od których może zemdlić bardziej wrażliwe osoby, to jednak otoczenie rekompensuje wszelkie niewygody i trud związany z pokonaniem dystansu dzielącego Shkodrę od Bajram Curri. Warto!
7. DAJTI
Kiedy spaceruje się po Tiranie nie czuć, że to miasto jest aż tak duże. Dopiero nabranie dystansu i spojrzenie na albańską stolicę z góry, pozwalają dostrzec jej ogrom. Umożliwia nam to wzgórze Dajti, na które z Tirany poprowadzona jest kolej gondolowa. Niewątpliwie nasze doznania estetyczne będą tam mocno uzależnione od widoczności, która w bardzo upalne dni jest zazwyczaj dość słaba. Według nas warto się na Dajti udać w nocy (kolej jeździ do 22), by zobaczyć rozświetloną Tiranę. My niestety nie mieliśmy okazji, by doświadczyć tego na własnej skórze (a zasadniczo oczach), ale kto powiedział, że tam nie wrócimy?
8. ZAMEK PETRELE
Tuż obok Tirany odnajdziemy kolejny świetny punkt widokowy. Zamek Petrele, bo o nim mowa, choć sam w sobie jest urokliwy, to jednak widoki rozciągające się z jego okolic są dużo bardziej niż on imponujące. Najpiękniejsze jest to, że gdzie by nie spojrzeć, tam są góry.
9. SARISALLTIKUT
Wzgórze Sarisalltikut góruje nad samą Krują – miasteczkiem, które przyciąga wielu turystów, również tych w zorganizowanych wycieczkach. Jednak prawda jest taka, że większość z tych osób przespaceruje się po bazarku w Kruji, zajrzy do twierdzy i na tym zwiedzanie tych okolic się kończy. Jednak wjazd autem lub wejście na Sarisalltikut może dostarczyć nam nieco większych wrażeń, niż przechadzka po mieście. Z góry widać bowiem spory kawałek Albanii (podobno prawie połowę kraju, ale nie popadałabym w taką przesadę). Niemniej jednak będziemy mogli zobaczyć Tiranę, wybrzeże Adriatyku, oraz północną część kraju.
10. DURRES
To albańskie miasto jest dość często omijane przez turystów, gdyż na pierwszy rzut oka nie oferuje nic ciekawego ani ładnego. Dużo bloków, ogromnych apartamentowców, port. To wszystko jakoś nie zachęca. Jednak my przekonaliśmy się, że Durres może być nie tylko ciekawym miejscem do zwiedzania, ale ma też ukryty pejzażowy potencjał. Jeden z ciekawych punktów widokowych znajduje się na wzgórzu z antenami, nieopodal willi Zoga. Teren ten jest teoretycznie ogrodzony, ale raczej nikt nie będzie się przejmował Waszą obecnością tam, w szczególności, że patrząc po Instagramie miejscowi również chętnie odwiedzają to miejsce.
Post Top 10 najbardziej widokowych miejsc w Albanii pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post BST 2014/15. Fotostory cd. pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Gdy wyjeżdżaliśmy z Sarajewa, mocno sypało. Więc najbardziej logiczne było wybrać się w góry. Podjechaliśmy zatem w okolice góry Igman. A później ruszyliśmy do przejścia granicznego Hum – Scepan Polje.
Opady opadami, a blokadę drogi międzynarodowej zrobić trzeba.
Pomiędzy Bośnią i Hercegowiną a Czarnogórą postanowiliśmy się zatrzymać, by uwiecznić Tarę.
W Czarnogórze też była zima i nawet takie małe sopelki tam urosły.
W drodze do Monastyru Ostrog widzieliśmy, jak jedzie pociąg. Niestety nie poczekał, aby uwiecznić go na zdjęciu.
Mieliśmy dotrzeć do samego Monastyru Ostrog, ale było tak ślisko, że odwiedziliśmy tylko niższe monastyry oraz punkty widokowe, do których dało radę dojść bez wybijania sobie zębów i łamania kończyn.
Na Monastyr Ostrog popatrzyliśmy z daleka, w towarzystwie zachodzącego słońca.
A teraz wytężcie wzrok i znajdźcie Kiankę na zdjęciu
Wieczorem dotarliśmy do Shkodry. Było świątecznie i strasznie zimno.
Dlatego też udaliśmy się na nocleg do hostelu. Niestety było w nim równie zimno, jak na zewnątrz. Ale był rudy kot, reszta nie była ważna.
Za to rano, spotkaliśmy indora na smyczy. I nie były to zwidy, skoro nawet aparat go uwiecznił!
Po spotkaniu z indorem poszliśmy się pomodlić. A tam…strzelby, diabły, anioły, komuniści i mnisi. Zatęskniliśmy za indorem.
W muzeum przynajmniej było normalnie, bez żadnych ekscesów, za to w towarzystwie Włocha i Albańczyka.
Później postanowiliśmy nabrać dystansu i popatrzeć na Shkodrę z góry.
Zamku nie zdobyliśmy, za to wzgórze na przeciwko niego. Też było fajnie.
Później odwiedziliśmy Shengjin, aby sprawdzić, co się tam zmieniło od 2012. Niewiele. Pojawiło się kilka budynków, które 2 lata temu były żelbetonowymi szkieletami.
Na zachód słońca udaliśmy się na miejską plażę. Było wietrznie, zimno i romantycznie (a w każdym razie tak twierdzi Marek).
A końcówkę dnia spędziliśmy biegając po Durresu, szukając noclegu. Znaleźliśmy. Jest w nim zimno, jak chyba w całej Albanii. Pozdrawiamy szczękając zębami (a w każdym razie ruda marznie). To tyle. Cześć i czołem!
Post BST 2014/15. Fotostory cd. pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post 15 miast, które musisz odwiedzić w Albanii pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Na pierwszy ogień idzie oczywiście Albania. Głównie przez wzgląd na alfabet, ale również moją „najlepszą” znajomość tego kraju (pod „najlepszą” rozumiem oczywiście bardziej rozległą niż ograniczająca się do 2-3 popularnych destynacji dla plażowiczów). W tym zestawieniu skupiłam się na miastach, miasteczkach i wsiach, które według mnie należy odwiedzić, będąc w tym pięknym kraju. Kolejność alfabetyczna.
Niewątpliwie Berat jest moim ulubionym miastem w Albanii i nie będę się z tym zbytnio kryć. Położony w bardziej południowej części kraju, między Lushinje a Tepeleną przyciąga całkiem spore grupy turystów. Zapytacie się, dlaczego? Cóż Berat, choć nie jest wymuskanym i dopieszczonym w każdym calu miastem, to znany jest ze swych dwóch dzielnic – Goricy i Mangalem. Ta druga zwana jest dzielnicą tysiąca okien, gdyż w nocy, gdy w domach zapalane jest światło, cała jaśnieje. Z Mangalem, a dokładniej z twierdzy, rozciąga się fenomenalny wprost widok na dolinę rzeki Ossum oraz okoliczne wzgórza. No właśnie – samo położenie Beratu jest jego kolejnym atutem. To bardzo widokowe miasto, raj dla fotografów oraz osób, lubiących się włóczyć wśród wąskich, brukowanych uliczek.
Butrint jako taki nie jest obecnie zamieszkany (pomijam stadko żółwi), lecz jest miastem – ruiną, położoną na samym południu Albanii, tuż przy granicy z Grecją. Po uiszczeniu odpowiedniej opłaty można go zwiedzać. Polecam poruszać się pod prąc, wtedy mamy większą szansę na ciszę i spokój (wiem to z doświadczenia). Butrint jako taki zmieniał się przez wieki, stąd na jego terenie znajdziecie budowle z różnych okresów historycznych. Sporo doświadczył, a wszystko ze względu na swe mocno strategiczne położenie. Według mnie jest jednym z najważniejszych miejsc, jakie należy odwiedzić będąc czy to w Ksamilu, czy to w Sarandzie.
Wśród turystów odwiedzających Albanię toczy się mały spór o to, które z miast – Berat czy Gjirokasta są tymi najpiękniejszymi. Chwilowo nie widać, która z frakcji ma przewagę. Oba miasta są ciekawe, jednak dla każdego istotne będzie co innego. Gjirokastra rzeczywiście jest miastem srebrnych dachów i nie chodzi tu o biżuteryjny kruszec, z jakiego zostały wykonane, lecz o kolor kamieni, które bez zaprawy, jeden na drugim, są poukładane niczym typowe dachówki. Dachy są niewątpliwie ważnym elementem Gjirokastry. Oprócz tego, w mieście znajdziecie wpisaną na listę UNESCO twierdzę wraz z wystawą różnego rodzaju militariów. Rozciąga się z niej piękny widok na okolicę, a srebrne dachy widziane z góry tłumaczą, skąd Gjirokastrę określa się tak, a nie inaczej.
Każdy, kto przebywa w Albanii i nie jest abstynentem, dość szybko zaczyna kojarzyć lokalne marki piwa. I niekoniecznie musi ich spożywać Bóg wie ile, ale po prostu w Albanii nie ma zbyt dużo browarów. Jeden z nich znajduje się w Korçy, mieście położonym w południowo – wschodniej części kraju. Jednak Korça znana jest nie tylko z piwa oraz festiwalu piwnego, lecz przede wszystkim z ogromnej, nowej i rzucającej się w oczy katedry, która góruje nad centrum miasta. I choć sama budowla jest naprawdę dość duża, to jej wnętrze nie jest już tak ogromne.
Jeszcze do niedawna o Kruji można było przeczytać, że jest to jedno z nielicznych miejsc w Albanii, gdzie można zakupić jakiekolwiek pamiątki. Ten stan rzeczy już dawno uległ zmianie, lecz Kruja nadal jest miejscem chętnie odwiedzanym przez turystów. Stylizowany na turecki bazarek pozwala zaopatrzyć się w kaszmirowe szale czy tkane dywany; twierdza, daje możliwość poznania nie tylko historii tego miejsca dzięki Muzeum Skanderbega (albańskiego bohatera narodowego za czasów tureckich najazdów), ale również kultury kraju, dzięki Muzeum Etnograficznemu znajdującemu się na jej terenie. Natomiast z górującego nad miastem wzgórza Sarisalltikut rozciąga się widok na prawie pół Albanii.
Generalnie sam Ksamil nie jest zbyt piękny – ot nadmorski kurort jakich na Bałkanach jest na pęczki. Jednak z nie każdego kurortu roztacza się tak piękny widok na Korfu, a gdyby się uprzeć, można by na tę grecką wyspę dopłynąć w pław. Niewątpliwie jest to idealne miejsce dla tych, którzy podczas urlopu chcą tylko plażować i imprezować. Dla nas – Polaków Ksamil ma dodatkowy bonus – ponieważ przyjeżdża nas tam bardzo dużo, są organizowane dyskoteki z polską muzyką. Oczywiście pewnie w innych nadmorskich miejscowościach, jak Vlora czy Saranda też na nie natrafimy, lecz w Ksamilu ilość Polsków na metr kwadratowy jest największa.
Libohove znajduje się dość blisko drogi SH4. Mało znana, niezbyt popularna wśród turystów, a szkoda! Znajduje się tam bowiem ponad 500letni platan – zdrowe, piękne i naprawdę ogromne drzewo, które nawet na mnie, choć dendrologia nie jest moją pasją, zrobiło wrażenie. Jego korona ma 800-900m2 i gdyby chcieć zbudować pod nim dom, to można by tego dokonać nie dotykając ani jednej gałęzi. Pod samym platanem znajduje się natomiast knajpka, która od pokoleń prowadzi ją w tym właśnie miejscu. Nawet sam Lord Byron zachwycił się tym miejscem!
Niewątpliwie tylko Maceodnia czerpie garściami z turystycznych walorów Jeziora Ochrydzkiego. Jednak Albania, mająca dostęp do morza, traktuje posiadanie dostępu do jeziora bardziej jako ciekawostkę. Wzdłuż linii brzegowej nie znajdziemy zbyt wielu kurortów, a jedynym który ma jakieś znaczenie jest Pogradec. To duże miasto wita każdego, to wjeżdża do Albanii od strony Macedonii. Ma zagospodarowane plaże, skąd rozciąga się przyjemny widok na okolice Jeziora Ochrydzkiego. Z racji położenia na wysokości 650m n.p.m. panuje w nim łagodny klimat, stąd latem będziecie mogli zakosztować tam wysokich temperatur, ale nie aż takich upałów, jak nad morzem.
Choć w Pogradecu byłam, to nie mam stamtąd żadnych zdjęć, nadających się do publikacji (nie, nie ma na nich nic zdrożnego, po prostu nie są za piękne. Stąd też prezentuję fotografie dostępne w sieci.)
Petrele to niewielka miejscowość, położona na wzgórzu, tuż przy trasie łączącej Tiranę z Elbasanem. Większość osób mija ją bez większego zainteresowania, choć według mnie jest jednym z ciekawszych i bardziej widokowych miejsc w okolicy. W Petrele znajduje się bowiem zamek, odrestaurowany w ostatnim czasie, który kiedyś był siedzibą siostry Skanderbega. Obecnie znajduje się tam restauracja, lecz z samego zamku możemy podziwiać całą okolicę, a jest na co popatrzeć.
Saranda to duże, nadmorskie miasto z ogromną liczbą hoteli, restauracji i klubów. Jest to również miasto portowe, skąd promem lub wodolotem można udać się na Korfu. Oprócz rozlicznych udogodnień dla turystów, kryje też w sobie kilka miejsc, które koniecznie trzeba odwiedzić. Jednym z nich jest zamek Lekuresit, skąd roztacza się jedna z piękniejszych panoram na całą okolicę – widać całą zatokę, praktycznie całe miasto, Korfu oraz pobliskie Jezioro Butrint. Na wschód Phoiniqe i okoliczne wzgórza.
Niewątpliwie każdy, kto wjeżdża do Albanii od północnej strony, musi zahaczyć o Shkodrę. Jest to największe miasto tej części kraju i stanowi pierwsze miejsce, w którym człowiek bardzo szybko zaznajamia się z albańskim ruchem drogowym. My tego doświadczyliśmy w 2012 roku, ale od tego czasu Shkodra niesamowicie się zmieniła. Trwające remonty w centrum miasta się zakończyły i teraz możemy podziwiać naprawdę piękne oblicze tego miasta. Oprócz centrum, Shkodra ma do zaoferowania również ruiny zamku Rozafa (przy wylocie z miasta w stronę Tirany), z których roztacza się fenomenalny wprost widok na Jezioro Shkoderskie oraz Alpy Albańskie.
Theth odwiedziliśmy w 2016 roku. Do czterech razy sztuka i ostatecznie dojechaliśmy do tej górskiej miejscowości (a zasadniczo wsi). Mamy mieszane uczucia. Z jednej strony otoczenie Theth jest piękne i to dla niego warto wybrać się w tę część gór Prokletije. Z drugiej strony sama wieś jest typowym miejscem turystycznym, gdzie brak klimatu i historycznego ducha, o którym wspomina wiele przewodników. Theth to na pewno dobra baza wypadowa na trekking oraz ciekawy pomysł na jedno lub dwudniową wycieczkę.
Według mnie, jeśli interesujemy się jakimś krajem, chcemy go lepiej poznać itd., to powinniśmy odwiedzić jego stolicę. Tirana wzbudza skrajne emocje, ale należy jej przyznać, że nie pozostaje obojętna. Jest ruchliwa, zakorkowana i niezbyt piękna według pewnych standardów. Jeśli zatem lubicie „typowe” europejskie miasta z architektonicznym ładem i monumentalnymi budowlami, to pewnie w Tiranie się nie odnajdziecie. Natomiast według mnie jest to ciekawe, pełne kontrastów miasto. A jeśli chcielibyście spojrzeć na Tiranę z dystanse, to warto wjechać koleją gondolową na górę Dajti, skąd rozciąga się rozległa panorama miasta. Wtedy dopiero można dostrzec ogrom albańskiej stolicy.
Zasadniczo Valbona to wieś i gdyby nie była położona w takim, a nie innym miejscu, to nikt by tam nie zaglądał. Ale ponieważ ulokowana jest wśród szczytów Prokletije przyciąga amatorów trekkingu i wspinaczki, a także wszystkich tych, którzy chcą obcować z piękną i dziką przyrodą. Jej jedynym minusem jest to, że położona jest dość nisko, więc planując trekking trzeba mieć na względzie dość długie zdobywanie wysokości. Mimo wszystko jednak wysiłek się opłaca, gdyż górskie krajobrazy wprost zniewalają. Sama Valobna coraz bardziej nastawiona jest na turystów. Znajdziecie więc tam rozliczna campingi, kilka restauracji, pensjonatów i hoteli. Ceny są niskie i pozwalają na bardzo niskobudżetowe spędzenie tam czasu.
Vlora to ważny ośrodek turystyczny i portowy centralnej części Albanii. Stąd można popłynąć promem do Włoch, tu jeszcze mamy Adriatyk. To całkiem spore miasto bardzo prężnie się rozwija, stawiając na modernizację nabrzeża (plany zakładają jego przebudowę w ciągu najbliższych 2-3lat) oraz tworzenia różnorakich udogodnień dla turystów. Jest to niewątpliwie kolejne miejsce dla tych, którzy chcą plażować i imprezować, ale z racji swego położenia, może być też doskonałą bazą wypadową do zwiedzania innych zakątków Albanii.
Post 15 miast, które musisz odwiedzić w Albanii pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Jak dotrzeć do Valbony? Poradnik pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>WŁASNYM AUTEM
Opcja nr 1 Shkodra – Puke – Fushe Arrez – Bajram Curri – Valbona
Czas przejazdu: 6-7h, choć GoogleMaps powie Wam, że tylko 4. Nie wierzcie mu, bo kłamie. Niestety na trasie tej nie da się rozwinąć zbyt dużych prędkości z racji wyjątkowo dużej ilości zakrętów. Owszem, jest widokowo, ciekawie, a górskie przestrzenie zachwycają. Jedzie się jednak długo, żmudnie i ostrożnie, gdyż nigdy nie wiadomo czy zza zakrętu nie wyskoczy na nas szalony Albańczyk pędzący na łeb na szyję swoim pojazdem.
Stan drogi: w przeważającej części asfalt, lecz występują jego chwilowe braki.
Droga nadaje się dla wszystkich pojazdów, od rowerów po Kianki, tiry czy busy (te pojazdy spotkaliśmy na tej trasie), więc jest to najbezpieczniejsza opcja, jeśli nie wierzymy w możliwości naszego auta lub nasze umiejętności jako kierowców. Również, jeśli wjeżdżamy do Albanii od strony Shkodry, ta trasa dojazdu będzie dla nas najdogodniejsza.
Takie widoki będziemy mieć na tej trasie!
Opcja nr 2 Wjazd od strony Kosowa (przejście graniczne Morine)
Generalnie, jeśli jedziemy z Polski i naszym pierwszym celem w Albanii jest właśnie Valbona, to najkrótsza droga wiedzie przez Kosowo. Dlaczego nie wybraliśmy tej trasy, skoro nie mieliśmy do dyspozycji zbyt dużej ilości czasu i powinno nam zależeć na najszybszym dotarciu do doliny? Generalnie z Kosowem jest ten problem, że nie działa tam nasza zielona karta. W efekcie wjeżdżając do tego kraju musimy opłacić polisę w wysokości 30EUR. Są oczywiście plany, by to zmienić, na razie jednak zapłacić trzeba. Oczywiście w internecie znaleźć można opinie, że da się te opłatę obejść itd. ale akurat w takich kwestiach moim zdaniem kombinować nie należy. Dla nas kwota 30EUR była (i nadal jest) bardzo duża, w szczególności, że jeśli już zdecydowalibyśmy się odwiedzić Kosowo, to pewnie spędzilibyśmy w nim maks 2-3dni. Woleliśmy te pieniądze przeznaczyć na pobyt w samej Albanii oraz zakup prezentów dla znajomych i rodziny. Kosowo będzie musiało na nas poczekać aż albo będziemy bogatsi, albo polisa zostanie zniesiona na rzecz posiadania tylko zielonej karty. W każdym razie tym, którym nie straszne jest 30EUR polecamy tę trasę, gdyż jest szybciej i prościej.
Opcja nr 3 z wnętrza kraju Tirana – Kukes – Krume – Kam – Bajram Curri – Valbona
Czas przejazdu: ok. 8-9h
Na trasie Kukes – Krume droga dość mocno ucierpiała w trakcie zimy przełomu 2012-2013 roku i obecnie nie ma tam asfaltu, w efekcie podróż na tym odcinku zajmie nam bardzo dużo czasu (maksymalna prędkość może wynieść 30km/h). Podobno Albańczycy pracują nad nią i w przyszłości będzie bardziej przejezdna, ale w tym momencie nadaje się tylko dla samochodów terenowych lub aut o wysokim zawieszeniu i większych kołach. Reszta drogi, która jest wyasfaltowana dostarczy nam pięknych widoków, a co więcej praktycznie nie spotkamy tam zbyt wielu pojazdów.
Opcja nr 4 z wnętrza kraju Tirana – A1 – SH5 – Qafa w Malit – Bajram Curri – Valbona
Czas przejazdu: ok. 6-7h
Jeśli jedziemy z południa Albanii lub wprost z Tirany, a nie dysponujemy terenowym autem możemy pojechać autostradą A1 w stronę Kukes, a następnie odbić z niej w drogę SH5 w stronę Fushe Arrez (bardzo specyficzny zjazd, nie przypominający zjazdu z autostrady). Na Przełęczy Malit odbijamy na Bajram Curii, na bardzo krętą drogę, którą opisywałam w drugiej części relacji.
Fragment drogi SH5
TRANSPORT PUBLICZNY (na podstawie http://www.journeytovalbona.com/your-journey/how-to-get-here/)
Tirana – Bajram Curri
Czas przejazdu: 5.5h
Koszt: 1000lek (ok. 30zł)
Busy startują o 5 rano i odjeżdżają do Bajram Curri mniej więcej co godzinę, aż do 14. Najlepiej popytać się w Tiranie miejscowych, skąd dokładnie odjeżdżają busy, gdyż co jakiś czas się to zmienia, więc informacje zawarte w przewodnikach (w szczególności wydanych parę lat temu) informacje mogą być mocno zdezaktualizowane. Trasa wiedzie przez Kosowo, ponieważ drogi są tam znacznie lepsze i prostsze, niż po albańskiej stronie.
Bajram Curri – Valbona
Czas przejazdu: ok.1h
Koszt: 250lek (ok.7.50zł)
Bus z Bajram Curri do doliny odjeżdża o 14:30 każdego dnia. Warto poinformować kierowcę, gdzie dokładnie chcemy wysiąść (np. nazwę campingu, pensjonatu, wejścia na szlak), bo inaczej możemy wylądować na samym końcu asfaltu w Valbonie, co niekoniecznie musi być dla nas najdogodniejsza opcją. Bus do Bajram Curri odjeżdża codziennie o 7 rano. Aby go złapać wystarczy wyjść na drogę i czekać, z nadzieją, że w końcu nadjedzie.
Inna sprawa, że po trasie tej kręci się naprawdę wiele aut, więc można liczyć na trochę szczęścia i złapanie stopa w jedną, jak i drugą stronę.
Shkodra – Koman
Czas przejazdu: 2h
Koszt: 640lek (ok. 20zł)
Jeden z busów jeżdżący na tej trasie odjeżdża o godzinie 6:30. Warto dzień wcześniej zarezerwować sobie miejsce w nim. Catherina z Journey to Valbona poleca przewoźnika Prek Palit i podaje do niego nr tel. 55 (0) 68 39 58 101. Miejsce, z którego startuje bus znajdziecie pod linkiem -> KLIK
PROM DO FIERZE
EDIT 2015
Od jesieni 2014 po jeziorze Koman pływa duży prom zabierający samochody. Z Fierze wypływa o godzinie 9, a z Koman o 12. Telefon kontaktowy do promu: 355 (0) 68 64 02 709. Koszt: 1800-2000lek za auto, 500lek od osoby. Rozpiskę pozostałych opłat, np. za rower czy motocykl znajdziecie klikając -> TU.
Od 2015 pływa również drugi prom, nieco mniejszy od tego pierwszego, który również zabiera auta. Nazywa się Berisha, wypływa o godzinie 9 z Koman, a z Fierze o 15. Koszt przewozu auta to 5EUR za m2 pojazdu. Nie wiem, jak Wy, ale ja nie mam pojęcia jaką powierzchnię ma nasza Kianka. Może czas to sprawdzić? Na swój pokład Berisha zabiera maksymalnie 10 samochodów. Telefon do promu: 069 68 00 748.
Koman – Bajram Curri
Czas przejazdu: max.30min
Koszt: ok. 200lek (ok.6zł)
Generalnie oprócz typowo rejsowych busów, bardzo często można natknąć się tam na przewoźników, którzy zaoferują nam przejazd wprost do Valbony. Problem polega na tym, że mogą nam krzyknąć za przejazd nawet 5000lek od osoby (czyli jakieś 150zł), a przyznajmy szczerze, że nie jest to jakiś wybitnie długi odcinek. Dlatego zanim zdecydujecie się wsiąść do jakiegoś busa, dokładnie dopytajcie się kierowców, ile chcą za przejazd.
Po bardziej szczegółowe informacje zapraszam Was na stronę Catheriny – Journey to Valbona. Stale są tam aktualizowane informacje, więc przed wyjazdem do Valbony warto sprawdzić, co pisze o dojeździe/transporcie mieszkająca tam Amerykanka.
Post Jak dotrzeć do Valbony? Poradnik pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Bałkany 2014. Część 2 – wszystkie drogi do Valbony są kręte pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>W trakcie nocy spędzonej w Kiance dość często się budzimy. A to ze snu wyciągają nas przejeżdżające przez trasę auta, a to wpadające przez uchylone okno komary.
Koło 6:30 decydujemy się na poranny rytuał ogarniania. Kiedy wywlekamy się z auta okazuje się, że mamy z naszego noclegu piękny widok na dolinę, która o poranku zasnuta jest wyjątkowo fotogeniczną mgłą. Przygotowuję śniadanie, a Marek ogarnia Kiankę. Jemy posiłek z widokiem na góry i dolinę, która powoli odsłania się spod białej, mglistej pierzyny. Jest pięknie, ale mimo wczesnej pory robi się naprawdę ciepło. Na pamiątkę tego pierwszego podczas wyprawy noclegu, przyklejam blogową nalepkę na znaku drogowym. Przed 8 wyruszamy w trasę.
Poranny widok
Akt wandalizmu
Droga wije się po górach, przechodzi przez tunele, wiedzie wzdłuż górskich potoków. W Focy karmimy Kiankę na stacji benzynowej, na której okazuje się, że brak 95tki. Za to 98 kosztuje tylko 5.12zł, więc nie narzekamy zbytnio i oczywiście tankujemy droższą benzynę (która i tak jest tańsza niż u nas w kraju). Opuszczamy Focę i bardzo wąską drogą, która niemiłosiernie wije się wśród wzgórz, docieramy do przejścia granicznego Scepan Polje. Wcześniej mijamy Camp Hum, w którym mieliśmy okazję nocować w zeszłym roku, podczas powrotu do Polski. Granicę z BiH przekraczamy ekspresowo, za tu utykamy na czarnogórskim przejściu, gdzie trwa akurat zmiana warty. Generalnie nikomu się nie spieszyło, a pogranicznicy z dużą dozą wdzięku ignorowali coraz bardziej wydłużającą się kolejkę od strony Bośni. Wszystkim pozostaje cierpliwie czekać i przyglądać się, jak umundurowani Czarnogórcy dostojnie spacerują między budynkami. W końcu zostajemy przepuszczeni i możemy jechać dalej. Tym razem podążamy wzdłuż Kanionu Pivy, który zachwyca nas swoją malowniczością. Droga jest naprawdę widokowa – góry, tunele, rzeka, most usytuowany wysoko nad doliną, robiący niesamowite wrażenie. W zeszłym roku ominęliśmy tę trasę, ale w tym roku nadrobiliśmy zaległości i powiem szczerze, że było warto. Na dłuższy postój fotograficzny zatrzymujemy się przy tamie. Powoli staje się naszą tradycją, że wyjazd rozpoczynamy od jakiejś tamy (w 2013 była to tama przy Trasie Transfogarskiej). Budowla robi oczywiście wrażenie – ogromne ilości betonu, które wcinają się w głąb przepaścistej doliny. Kiedy spacerujemy po tamie, wyskakuje na nas z krzykiem ochroniarz, opieprzając że spacerujemy wzdłuż drogi i przegania nas do auta. Rzeczywiście, obok miejsca, w którym zaparkowaliśmy, stała tabliczka zabraniająca wszystkiego – parkowania, łowienia ryb, chodzenia itd.
Niski mosteczek
Głęboka dolina
Tama w pełnej krasie
Ruszamy zatem dalej. Mijamy Plużine i sielskie, pełne pagórków i szerokich łąk tereny przed Niksicem. Gdy mijamy miasto piwa „Niekrzycz”, kierujemy się w stronę Podgoricy. Przez czarnogórską stolicę jedynie przemykamy i kierujemy się znaną nam już drogą do przejścia granicznego. A tam natrafiamy na sporą kolejkę, co w szczególności mnie cieszy, gdyż jest prawie południe, a słońce oczywiście świeci z mojej strony. Siedzę, pot leje mi się po plecach i zaczynam się zastanawiać, co ja robię w tych ciepłych krajach. Po ok. 30-40min czekania możemy wjechać do Albanii. Panujące tu te temperatury skłaniają nas do zatrzymania się nad Jeziorem Shkoderskim i krótkie orzeźwienie w jego wodach. I tak już wiemy, że nie zdążymy do salonu Vadafone w Shkodrze, gdzie planowaliśmy zakupić internet. Zatrzymujemy się więc tuż obok campingu, z okolic którego zostaliśmy przepędzeni pewnej nocy w 2013. Jakież jest nasze zdziwienie, gdy po wejściu do jeziora okazuje się, że ma ono temperaturę ciepłej zupy i wcale nas nie chłodzi. Mimo wszystko kąpiel pozwala nam zapomnieć o tym, że jest jakieś 40 stopni w cieniu.
W Jeziorze Shkoderskim
Po krótkim odpoczynku jedziemy do Shkodry. Tam oczywiście panuje sjesta, więc większość biznesów jest zamknięta na cztery spusty. Na szczęście otwarte są kantory, więc w jednym z nich wymieniamy euro na leki. Usiłujemy też kupić internet, ale okazuje się, że jest do mission impossible. Zasadniczo wszystko sprowadza się do dwóch spraw:
– Albańczycy nie gadają po angielsku i nie do końca rozumieją, o co nam w ogóle chodzi;
– ci, którzy jako tako mówią po angielsku, kierują nas do salonu Vodafone, który o tej porze i tak jest zamknięty (godziny otwarcia to 8-13 i 17-20). Niestety my nie możemy zostać w Shkodrze do 17, bo czeka nas jeszcze długa droga do Valbony (wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze JAK długa). Spacerujemy zatem chwilę po mieście, które w przeciągu dwóch lat mocno się zmieniło. Trwające remonty dróg w centrum zostały zakończone, dzięki czemu w Shkodrze panuje większy ład, a architektura miasta stała się bardziej widoczna dzięki temu, że nie przysłaniają jej tumany kurzu. Warto też dodać, że dwa lata temu nie było w tym mieście ani jednego bankomatu, teraz jest ich wiele, na każdym kroku na jakiś można się natknąć. Przed odjazdem robimy większe zakupy w markecie samoobsługowym (wcześniej też ich nie było) i po 16 wyjeżdżamy do Valbony. Według Google Maps trasa powinna nam zająć 4h. Hmm…
W Shkodrze
Sjesta Time!
Na rowerze przewieźć można wszystko!
Sklep z zabawkami
Ostatnia fotka przed odjazdem ze Shkodry
Najpierw ze Shkodry kierujemy się drogą SH5 do Puke, a stamtąd do Fushe Arrez . Trasa jest oczywiście niesamowicie widokowa, ale też wąska, kręta i występują na niej chwilowe braki asfaltu. Nie jedziemy zbyt szybko, gdyż po prostu nie da się inaczej. Za Fushe Arrez odbijamy w drogę wiodącą do Bajram Curri. Tabliczka na rozwidleniu wskazuje magiczną cyfrę 73km. Nie był to niestety nr drogi, jak wcześniej zakładałam. Droga ta może by nam się spodobała, gdyby nie to, że było już późno, a ona nie miała końca. Nie jest to jednak trasa dla osób, mających chorobę morską lub lokomocyjną, gdyż nie ma na niej praktycznie w ogóle prostych odcinków. Ciągle są zakręty, a za kolejnym zakrętem jeszcze większy zakręt. Oj, może się zakręcić w głowie. Kiedy zapadł zmrok, trasa zrobiła się jeszcze mniej przyjazna. Ja powoli zaczynam się stresować, ale na szczęście nie musimy się na tej drodze z nikim mijać, gdyż jedziemy cały czas sami. Mimo wszystko przed każdym kolejnym zakrętem ja mam stan przedzawałowy. Na to wszystko Marek nagle staje się wielkim obrońcą zwierząt, gdyż zaczyna co chwilę ostro hamować twierdząc, że widział zajączka.
Widoki z trasy
Na moście w Gomsiqe Eperme
Gdy docieramy do Bajram Curri jest 21. Odnajdujemy strzałki kierujące do Valbony i z lekkim zdziwieniem odkrywamy, że nie wiedzie do niej asfalt. Oglądając zdjęcia z samej Valbony, widzieliśmy, iż jest tam normalna, asfaltowa droga. Jednak do samej miejscowości, trasa jest właśnie przebudowywana, więc jedzie się po szutrze. Suniemy zatem wolno do góry, telepiącą się na wybojach Kianką, wśród mijających nas co chwilka terenówek. Powoli oby dwoje mamy dość jeżdżenia i chcemy po prostu odpocząć. Nagle, za Dragobi pojawia się piękna, asfaltowa nawierzchnia i wszyscy, łącznie z Kianką, oddychamy z ulgą.
Wieczorne górskie i chmurne zdjęcie
W samej Valbonie witają nas liczne szyldy i drogowskazy do kolejnych restauracji, campingów i hoteli. Jest tam tego naprawdę dużo, ale w nocy człowiek nie do końca chce rozmyślać nad tym, co wybrać. Usiłujemy znaleźć camping/pensjonat prowadzony przez Amerykankę Catherinę, z którą mailowałam przed wyjazdem. Oczywiście jednak nie zanotowałam sobie nazwy jej ośrodka, więc było to trochę jak szukanie igły w stogu siana. Ostatecznie, po krótkich poszukiwaniach i rozeznaniu w terenie wracamy do jednego z miejsc, które jakoś najbardziej wpadło nam w oko. Kiedy pytamy się w dość zatłoczonej restauracji o camping, okazuje się, że jest on za darmo. Jest sporo płaskiego placu, na którym można spokojnie rozbić namiot, jest dostęp do wody i toalet. No i co najważniejsze, nie trzeba za to płacić. Choć knajpka kusi nas swoją ofertą, to jednak bardziej niż o jedzeniu, marzymy o tym aby pójść spać. Rozstawiamy zatem namiot i szybko znikamy w jego wnętrzu.
Post Bałkany 2014. Część 2 – wszystkie drogi do Valbony są kręte pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Pozdrowienia z Albanii! pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Jak doskonale wiecie wyruszyliśmy z Kielc w sobotę, 9 sierpnia. W ciągu tego jednego dnia dotarliśmy za Sarajewo, w okolice miejscowości Foca, gdzie nocowaliśmy na dziko, nieopodal drogi.
Poranny widok z naszego noclegu w Bośni i Hercegowinie
Następnego dnia, czyli w niedzielę wyruszyliśmy w dalszą drogę. Najpierw dotarliśmy do przejścia granicznego z Czarnogórą, znanego nam z zeszłego roku, gdyż przysporzyło nam sporo konsternacji i zadziwienia. Następnie przejechaliśmy się fascynującym i robiącym spore wrażenie kanionem Pivy.
Marek i widok na kanion z tamy
Po przejechaniu Czarnogóry, przez Niksic oraz Podgoricę, dotarliśmy koło południa do przejścia granicznego z Albanią. Tam, w samo południe, utknęliśmy na jakieś 40 minut w kolejce do przejścia granicznego. Generalnie do naszego ulubionego, bałkańskiego kraju wjechaliśmy z lekka ugotowani. Z tego powodu od razu udaliśmy się nad Jezioro Szkoderskie by nieco się orzeźwić. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że jezioro ma temperaturę zupy i bynajmniej nie da się w nim schłodzić. Później był spacer po Shkodrze i nieudane próby zakupu internetu. Ale o tym innym razem. Tego samego dnia, czyli w niedzielę chcieliśmy się udać do Valbony. I nawet nam się to udało, lecz w znacznie dłuższym czasie, niż ten wyliczony przez Google Maps. W każdym razie dotarliśmy do doliny późno w nocy i od razu udało nam się trafić na darmowy camping!!
Sama Valbona jest miejscem pięknym i wartym odwiedzenia na dłużej niż tylko pare dni. Generalnie dolina położona jest dość nisko i jednodniowych tras, jakie można stamtąd robić jest nie za wiele. My zrobiliśmy w sumie dwie. Nie udało nam się dotrzeć do Thetu, bo moja głowa miała spotkanie z głazem, które skończyło się guzem, płaczem i sporym bólem mego czerepu. Ale jeśli już zdarzy wam się walnąć głową w głaz w drodze do Thetu to znamy idealne miejsce, w którym można się zrelaksować po takiej traumie
Wodospad – idealny po uderzeniu w głowę
Opuszczamy Valbonę w środę i w Bajram Curri usiłujemy nabyć internet. Po jednej nieudanej próbie i drugiej z perypetiami stajemy się posiadaczami 3GB internetu oraz iluś tam minut rozmów w cenie ok.40zł. Szczęśliwi jedziemy w stronę Radomire – miasteczka, z którego wyrusza się na najwyższy szczyt Albanii i Macedonii czyli Maja e Korabit (Golem Korab po macedońsku). Najpierw dotarliśmy do Kukes, po drodze zgarniając kesza. Tam zrobiliśmy małe zapasy i wyruszyliśmy do Radomire. Okazało się, że w międzyczasie Albańczycy zrobili nową drogą między Kukes a Peshkopi. Do samego Radomire wiedzie jednak niezbyt dobra, szutrowa droga. Ale jeśli Kianka dała radę, to chyba każdy samochód sobie poradzi. Generalnie Radomire okazało się być najbardziej przyjaznem miasteczkiem w Albanii i do tego miejscem, gdzie spotkaliśmy samych poliglotów. Ale z rozmów tych wynikało dla nas jedno – możemy się rozbić na dziko ponad wsią, wszyscy się cieszą z przybycia turystów i nikt, a w szczególności pasterze, nie będą nas niepokoić. Kolejny darmowy nocleg bardzo nas cieszy
Na drodze do Radomire
Na noclegu w Radomire
Jak wiecie z facebooka, w czwartek 14 sierpnia 2014 o godzinie 12:30 stanęliśmy na szczycie najwyższego szczytu dwóch krajów czyli po albańsku Maja e Korabit, a po macedońsku Golem Korab. Z trekkingiem tym wiąże się sporo informacji, więc na szczegóły poczekacie do naszego powrotu. W każdym razie przeszliśmy ponad 21km i zajęło nam to ponad 10h.
Na najwyższym szczycie Albanii i Macedonii
Dziś, to jest w piątek, skoro świt wyruszyliśmy do Tirany przez Kukes i później autostradą. Naszym dzisiejszym celem była góra Dajti, na którą z Tirany, z dzielnicy Kinostudio wiedzie jedyna kolej gondolowa w Albanii. Tym razem nie mieliśmy ambicji trekkingowych, więc w towarzystwie dwóch rozgadanych Włochów i jednej przerażonej Albanki trzymajacej mnie całą jazdę na górę za nogę, dotarliśmy pod szczyt góry Dajti. Widok na Tiranę jest stamtąd genialny, jednak widoczność była dziś słaba. Mimo wszystko miejsce godne polecenia. Później ruszyliśmy do galerii handlowej, by w tamtejszym Carrefurze zrobić większe zakupy (również te prezentowe). Dalej, naszym celem był zamek Petrele przy drodze do Elbasanu. Miejsce ciekawe, zadbane, ale jakoś niezbyt dla nas przyjazne (o tym też później). Stamtąd ruszyliśmy w stronę Beratu. Z przygodami pod postacią sprawdzania kiankowych kół, zdejmowania jednego koła i ciągłego nasłuchiwania czy „buczy”. Cóż albo mamy schizy, albo Kianka zmieniła swój głos…
W gondoli, tym razem sami
Tak jak wspominałam obecnie przebywamy na płatnym campingu obok Beratu (5EUR od osoby za noc). Możemy wreszcie podładować wszystkie nasze sprzęty elektroniczne, gdyż do tej pory cierpieliśmy na znaczący brak prądu. Chyba cierpieliśmy też na brak porządnej kąpieli, gdyż każde z nas po wyjściu spod prysznica było wyjątkowo szczęśliwe
Jakie mamy dalsze plany? Jutro zwiedzanie Beratu i chyba droga na naszą dziką plażę (SZOK – zbudowali na nią asfaltową drogę!!!!!!!!!!!!!!! Choć w sumie było to do przewidzenia i wiedzieliśmy, że to nastąpi prędzej czy później.) Generalnie jesteśmy jeden dzień do przodu w naszych planach, więc mamy troszkę więcej czasu do pokręcenia się po południu Albanii. A mamy jeszcze co zwiedzać, więc więcej szczegółów już wkrótce.
Pozdrawiamy Was gorąco z gorącej Albanii,
ruda & Marek
Post Pozdrowienia z Albanii! pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Post Bałkany 2014. PRZYGOTOWANIA pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>Nie nastraja mnie to zbyt optymistycznie, bo jednak jedziemy do Albanii, która latem znana jest raczej z wysokich temperatur, niż rześkiego powietrza chłodzącego przegrzane organizmy. Powoli zaczynam się zastanawiać, czy nie powinnam jechać np. na Syberię albo inną Norwegię, gdzie przynajmniej byłoby chłodniej. Pocieszam się jednak tym, że w planach mamy dużo gór, a tam jak wiadomo temperatura wraz z wysokością spada. Zaopatrzona w kapelusz, kremy z filtrem 50 i parę innych potrzebnych podczas upałów rzeczy może jakoś poradzę sobie z albańskimi temperaturami, a póki co muszę się na tyle ogarnąć, by nie chorować przez większość wyjazdu. Ale przejdę może do sedna sprawy, czyli do tego, co planujemy, co nam pomaga w planowaniu itd.
1. Kiedy wyjeżdżamy, kiedy wracamy??
Wyjeżdżamy 8 sierpnia wieczorem z Mazowsza i zatrzymujemy się w Kielcach, skąd od moich rodziców pożyczamy kilka rzeczy, w tym jeszcze jedną lustrzankę (Sony A77 – jaram się!!) oraz parę innych drobiazgów m.in, chociażby apteczkę samochodową spełniające odpowiednie standardy. 9 sierpnia skoro świt wsiadamy w Kiankę i ruszamy w stronę Albanii. Planujemy dojechać albo do Chorwacji albo do Bośni, tam gdzieś przekimać na dziko i w niedzielę dotrzeć do Albanii. W Shkodrze, który będzie pierwszym miastem do jakiego zajedziemy, chcemy wypłacić/wymienić kasę i jeśli się uda zakupić internet w Vodafonie. Niestety moje próby kontaktu z Vodafonem odnośnie tego, czy w niedzielę salon w Shkodrze jest czynny spełzł na niczym, gdyż dostałam niezbyt pomocną odpowiedź po albańsku od tamtejszego „automatu”. Treść wiadomości brzmiała: „Dziękujemy, że się z nami skontaktowałeś. Odpowiedź otrzymasz w ciągu 24h.” A było to 5 dni temu, zatem założyć mogę, iż Albańczykom po prostu się nie spieszy z odpisywaniem na maile, w szczególności te napisane po angielsku.
EDIT (05-08-2014): Vodafone mi odpisał!!
Dear Miss, Mrs. Zagórska
First of all we would like to place on record our thanks for choosing Vodafone Albania!
Please be informed that the official working time for our Vodafone Shops in Shkoder City is as follows:
From Monday to Saturday: 8:00 A.M to 9:00 P.M.
On Sunday: 9:00 A.M – 1:00 P.M , 5:00 P.M – 8:00 P.M
A po moim mailu z podziękowaniami za odpowiedź, otrzymałam kolejnego maila:
You are more than welcome any time!
Happy holidays and hope you enjoy your Albanian experience.
Best wishes,
Besa
Vodafone właśnie u mnie zapunktował miłym kontaktem. Pomijam 6 dni obsuwy z odpowiedzią
2. Co dalej, czyli wstępny plan
Po pobycie w Shkodrze (a chcemy tam zabawić max 2h) planujemy odwiedzić Valbonę i stamtąd eksplorować Góry Prokletije. Punktem obowiązkowym ma być przejście do Thetu. Do trzech razy sztuka – mam nadzieję, że tym razem, na piechotę uda nam się tam dotrzeć (jak do tej pory dwukrotnie, próbując dostać się tam samochodem, musieliśmy skapitulować). Oprócz tego mamy kilka mniejszych i większych górskich celów, ale co z nich wyjdzie, to czas pokaże. W planowaniu górskich wędrówek bardzo pomocna jest WikiLoc. Dzięki niej mogliśmy zdobyć sporo cennych informacji, ściągnąć na Garmina interesujące nas podczas planowanych trekkingów ślady.
Polecamy również tę stronę: http://www.palmtreeproduction.com/ -> prowadzi ją dwójka Amerykanów, która przez pewien czas tułała się po świecie, aż w końcu zamieszkała w Albanii i teraz dzieli się z nami logami różnych tras, które pokonywali i nadal pokonują w tym bałkańskim kraju. Jak się przekonacie na ich stronie, bardzo dużo włóczą się po Albanii i do starszych logów wprowadzają aktualne informacje na temat np. stanu dróg, warunków na szlakach itd.
W Valbonie planujemy również spotkać się z Catheriną, kolejną Amerykanką, która przyjechała do Albanii na chwilę, a od kilku lat przebywa tam na stałe. W Valbonie prowadzi pensjonat oraz stronę internetową Journey to Valbona oraz facebooka o tej samej nazwie. Udało mi się skontaktować z Catheriną i o ile będzie miała dla nas czas (codziennie jest na nogach od 4 rano, gdyż ruch w interesie trwa i musi zajmować się turystami przebywającymi w jej pensjonacie), to w planach mamy wspólny trekking.
Nasze dalsze plany górskie związane są z najwyższym szczytem Albanii i Macedonii (jest to drugi szczyt po Mont Blanc, który jest najwyższą górą dla dwóch krajów) czyli Golem Korab. Jeśli na pograniczu albańsko – macedońskim będzie spokojnie (chodzą słuchy, że może być z tym różnie) to nie powinniśmy mieć problemów z wejściem na tę górę. Posiadamy dość dobry opis trasy, log na GPSa a swego czasu PKA wyznakowało tam dwa szlaki.
Jeśli chodzi o inne, górskie plany, to wszystko zależy od tego, ile czasu zajmą nam Valbona i Golem Korab. Jeśli w górach pogoda dopisze, to z pewnością będziemy chcieli spędzić tam jak najwięcej czasu. Mamy nadzieję, że uda nam się również odwiedzić Górę Dajti i jej okolice. W planowaniu tras w tym regionie ma nam pomóc darmowa aplikacja na smartfona pobrana ze Sklepu Play o nazwie Albania H&B obejmująca Tiranę, Kruję i Durres (pozostałe mapy z tej serii są płatne). Mapa jest o tyle fajnie zrobiona, że pozaznaczane są na niej szlaki piesze i rowerowe, a także znajdują się ich opisy z czasówkami. Zobaczymy jak sprawdzi się na miejscu.
Z planów górskich przejdźmy do planów morskich i związanych bardziej ze zwiedzaniem niż trekkingiem. Na naszej liście „musimy zobaczyć” są: plaża Gjipe z najwyższą ścianą wspinaczkową w Albanii, Amantia, Porto Polermo, Syri i Kalter (Niebieskie Oko), Petrele, Gjirokastra, Berat, Kanion Ossumi, Vlora i spotkanie z Izą prowadzącą bloga Moja Albania. Jeśli uda nam się zjechać, to oczywiście chcemy odwiedzić naszą dziką plażę. Mamy jednak świadomość, że od zeszłego roku droga może być w jeszcze gorszym stanie, więc o ile uda nam się dostać na dół, o tyle może nie udać nam się wyjechać z powrotem na górę. Okaże się oczywiście na miejscu
3. Co pomaga nam w planowaniu??
Oprócz wymienionych wcześniej WikiLoc oraz Albania H&B, mamy ściągniętych jeszcze kilka aplikacji na smartfona, które mają ułatwić podróżowanie po Albanii. Co ciekawe w większości z nich znajduje się dużo więcej info niż w naszym przewodniku Wydawnictwa Rewasz. O aplikacjach i ich przydatności będę mogła coś więcej napisać po powrocie, kiedy już je przetestujemy. Mamy również do dyspozycji Garmina i wgrane na niego odpowiednie mapy. Oczywiście posiadamy również mapy w wersji papierowej, które mają ten zasadniczy plus, że nie potrzebują baterii i ładowania.
4. Co chcemy osiągnąć dzięki temu wyjazdowi?
Przede wszystkim chodzi nam o zebranie nowych, cennych informacji, którymi będziemy się mogli z Wami podzielić, ale oczywiście chcemy zobaczyć jak najwięcej miejsc, których dotąd nie mieliśmy okazji odwiedzić. Chcemy również rozpocząć nasz mały projekt związany z Bałkanami, którym podzielimy się z Wami po powrocie, kiedy zaczną powstawać jego zalążki. Mogę Was zapewnić, że będzie ciekawie!. Również z tego wyjazdu szykujemy dla Was zupełnie nową relację, nie tylko dlatego, że chcemy na bieżąco kontaktować się z Wami za pomocą internetu (który mam nadzieję będzie tam działał w miarę sprawnie), ale także dlatego, że późniejsze wpisy na blogu, które będziemy tworzyć w zaciszu domowych pieleszy będą miały zupełnie nową jakość. Generalnie podczas wyjazdu chcemy się po prostu dobrze bawić, nacieszyć Albanią i naładować bateryjki na następny rok, który z różnych względów będzie dla nas bardzo intensywny.
To tytułem przedwyjazdowego wstępu. Zanim jednak wyruszymy do Albanii podzielimy się z Wami materiałem z poprzedniego roku, którego nie mieliście jeszcze okazji zobaczyć. Wypatrujcie wpisu na blogu w okolicy piątkowego wieczoru!
Pozdrawiam serdecznie,
ruda
Post Bałkany 2014. PRZYGOTOWANIA pojawił się poraz pierwszy w Bałkany według Rudej.
]]>